Wednesday, April 23, 2025
Home / Ludzie  / Gwiazdy  / Zbigniew Wodecki, typ uroczysty

Zbigniew Wodecki, typ uroczysty

„Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie

Zbigniew Wodecki na koncercie w Bielsku-Bialej

Miał tyle talentu i szczęścia zarazem, by móc sobie pozwolić na pozostanie sobą. Przez ponad 40 lat na scenie, z nieodłączną trąbką i skrzypcami, bujną czupryną, urokiem i dowcipem, prawie nic się nie zmieniał. I myślcie sobie co chcecie – kochałam się w nim platonicznie, gdy stare pokolenie już zapomniało, a wśród młodych to jeszcze nie stało się modne

Zbigniew Wodecki na koncercie w Bielsku-Białej w 2016 r. / fot. Piotr Bieniecki / www.fototeo.pl

Zbigniew Wodecki na koncercie w Bielsku-Białej w 2016 r. / fot. Piotr Bieniecki / www.fototeo.pl

Fenomen Zbigniewa Wodeckiego polegał na tym, że najpierw był doświadczonym, wykształconym muzykiem, a dopiero potem został artystą estradowym i wreszcie gwiazdą. Zawsze też pozostał wierny sobie, choć z niezwykłą łatwością dopasowywał się do pędzącego świata. Pokazał nam wiele twarzy – najpierw nieśmiałego skrzypka zespołu Anawa i Piwnicy pod Baranami, następnie estradowego dżentelmena, symbolu PRL-owskiej muzyki rozrywkowej, potem artysty uniwersalnego, śpiewającego utwory własne i polskie wersje przebojów m.in. Franka Sinatry, i wreszcie osobowości telewizyjnej (to dla niego oglądałam pierwsze sezony „Tańca z gwiazdami”, w którym był jurorem – jak sam mówił o osobie – pocieszycielem skrytykowanych, gdyż sam krytykować nie potrafił i nie śmiał, ponieważ nie znał się na tańcu). Zawsze z tym samym zapałem, szczerością i klasą był przede wszystkim Zbigniewem Wodeckim. Śpiewającym muzykiem, multiinstrumentalistą, aranżerem, kompozytorem, krakowianinem, mężem Krystyny, ojcem trójki dzieci i dziadkiem pięciorga wnuków, który żałował, że mało przebywał w domu. Był zapracowanym facetem z czarną walizką, w której woził trąbkę, skrzypce i szczoteczkę do zębów, wiecznie w trasie, bo ciągle było mu mało.

Nie zapowiadał się na wybitnego muzyka


Bo na grajka zapowiadał się od urodzenia (pochodził z muzykalnej rodziny, jego ojciec był uznanym trębaczem Orkiestry Polskiego Radia w Krakowie). Jednak na wykształconego muzyka niestety się nie zapowiadał – był początkowo zbyt leniwy. Nie chciał ćwiczyć, niechętnie w ogóle chodził do szkoły, wolał chłopięce wojny podwórkowe, zabawę prochem, rzucanie kamieniami, chowanie się w ziemiankach przy lotnisku w Krakowie. Do ćwiczeń na skrzypcach ojciec zmuszał go pasem. Na szczęście skutecznie, bo w końcu młody Zbyszek polubił nie tylko grę, ale wręcz popisywanie się swoją sprawnością i talentem. To zostało mu już na zawsze. Podczas koncertów i recitali nieco sztywny i stremowany chłopak zamieniał się w rasowego gwiazdora. Uwielbiał imponować publiczności biegłością gry. Chętnie wykonywał zwłaszcza wartkiego „Czardasza” Vittoria Montiego, gdzie muzyka to zwalnia, to przyspiesza, by w finale niemalże wciskać słuchaczy w fotele. Lubił brawa, kłaniał się głęboko, a zapytany, o czym marzy, odpowiadał, że o wielkim neonie na nowojorskim Broadwayu z napisem: „Dziś wieczorem Zbigniew Wodecki z Orkiestrą”. Zawsze podkreślał, że śpiewać może każdy, ale gry trzeba się uczyć. Sam Szkołę Muzyczną II st. w Krakowie, w klasie skrzypiec Juliusza Webera, ukończył z wyróżnieniem, ale i z trudem. – Chałturzyłem po kabaretach, trudno było mi skończyć naukę – mówił po latach.

Zbigniew Wodecki: polski piosenkarz, muzyk instrumentalista (skrzypce, trąbka), kompozytor, aktor i prezenter telewizyjny po koncercie w Busku-Zdroju, 16.10.2012 r. / fot. J. Kruk/ Wikipedia

Zbigniew Wodecki: polski piosenkarz, muzyk instrumentalista (skrzypce, trąbka), kompozytor, aktor i prezenter telewizyjny po koncercie w Busku-Zdroju, 16.10.2012 r. / fot. J. Kruk/ Wikipedia

Nie zapowiadał się na gwiazdora


Wydawało się, że najlepiej się odnajdzie w orkiestrze. Jako skrzypek akompaniator zadebiutował w zespole Anawa u boku Marka Grechuty, potem błyszczał w Piwnicy pod Baranami m.in. z Ewą Demarczyk. – Prezentował sylwetkę estradową typu monumentalnego. Smoking, wolne ruchy… Uroczysty był – wspominał początki współpracy z Wodeckim Jan Kanty Pawluśkiewicz w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. I taki też, uroczysty, wystąpił w czerwcu 1972 r. na X Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Gdy inni piosenkarze połyskiwali kolorowymi dzwonami i wystawiali torsy spod obcisłych koszul, on nienagannie zawiązał czarną muchę i zaśpiewał piosenkę o miłości „Tak, tylko ty”. Elegancją i miodową barwą głosu rozkochał w sobie jurorów i publikę. Kolejny raz po nagrody na festiwalu w Opolu sięgnął 19 lat później. W jednym z wywiadów wyznał, że pojechał tam, by wygrać i spłacić hazardowe długi. Dzięki piosence „Sobą być” to się udało. Nigdy zresztą nie ukrywał, że grał również dla pieniędzy. I że dookoła jest pełno artystów zdolniejszych od niego: – Na szczęście dla mnie ludzie o tym nie wiedzą. Mnie się udało – dodawał z przekąsem, perfekcyjnie udając skromność.
Płyty nagrywał jednak niechętnie. Łącznie wydał ich siedem, długo namawiany przez przyjaciół i fanów. Ponad wszystko kochał koncerty. Dyrektor Teatru STU Krzysztof Jasiński nazywał go wampirem estrady, bo czerpał energię z bycia na scenie, od publiczności, którą kochał z wzajemnością. Zbigniew Wodecki był showmanem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nieco staromodnym, szarmanckim, z nieodłącznym żartem. Ponoć gdy tylko miał nowy dowcip, obdzwaniał wszystkich przyjaciół, by jak najszybciej go opowiedzieć. Również na scenie nie mógł się obejść bez żartu. Najchętniej śmiał się z samego siebie, co było kwintesencją mieszanki dystansu do siebie i potrzeby bycia w centrum zainteresowania.
– Zbyszek miał wdzięk sceniczny, co wśród ludzi sceny nie jest wcale takie oczywiste. Wynikał on z jego inteligencji, błyskotliwości, poczucia humoru na własny temat i niezwykle uroczej męskości. Należał do tych nielicznych, którzy nie tylko błyszczą, ale też grzeją – wspominała go Hanna Banaszak.

 

1988, Witebsk, Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka. Występ Zbigniewa Wodeckiego na I Wszechzwiązkowym Festiwalu Polskiej Piosenki / fot. Romuald Broniarek, zbiory Ośrodka KARTA

1988, Witebsk, Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka.
Występ Zbigniewa Wodeckiego na I Wszechzwiązkowym Festiwalu Polskiej Piosenki / fot.
Romuald Broniarek, zbiory Ośrodka KARTA

 

Nie zapowiadał się na artystę ponadczasowego

Gdy w latach 80. zaśpiewał (po Karelu Gottcie) polską wersję piosenki do kultowej „Pszczółki Mai”, a cała Polska nuciła przebój Lata z Radiem „Chałupy”, wydawało się, że to będą jego największe sukcesy, a zarazem największe przekleństwa. Że już zawsze tylko z nimi będzie kojarzony. Wodecki jednak nie poprzestał na tej wersji siebie. Grał w teatrze, towarzyszył w rozmaitych projektach muzycznych kolegom z branży, często pojawiał w telewizji i niestrudzenie koncertował. Potrafił gnać zza granicy samochodem całą noc, by na drugi dzień zagrać w Polsce, gdzieś w małej miejscowości. Wielu zarzucało mu wtedy, że rozmienia się na drobne, on jednak, niezależnie czy grał w Sali Kongresowej, czy na letnim pikniku w Małopolsce, dumny i wyprostowany jak struna, zaczesywał gęste włosy, wkładał elegancką koszulę i robił swoje. Opłaciło się.

Cztery lata temu, gdy inni artyści z jego pokolenia mogli już co najwyżej przecierać kurz na płytach z największymi przebojami, on przechodził drugą muzyczną młodość. Namówiony przez muzyków z zespołu Mitch and Mitch, przypomniał nam utwory ze swojej płyty z 1976 r. Wykonał je w zupełnie nowej aranżacji, z towarzyszeniem chóru i ponad czterdziestoosobową orkiestrą. Razem wystąpili także na OFF Festivalu w Katowicach, stając się jego największym zaskoczeniem. Współpraca Wodeckiego z Mitchami zaowocowała także płytą „1976: A Space Odyssey”. Za ten, jak to nazwał, powtórny debiut w 2016 r. otrzymał dwa Fryderyki: w kategoriach najlepszy album pop i najlepsza piosenka. Utwór „Rzuć to wszystko, co złe” opanował internet. Słuchałam Zbigniewa Wodeckiego od zawsze, zarażona dawniejszą muzyką przez mamę. Teraz zachwyciło się nim moje pokolenie. Podobno szykował dla nas coś jeszcze. Gdy 22 maja zmarł w wyniku rozległego udaru, Jacek Cygan wspominając go powiedział, że wspólnie pracowali nad nowymi utworami.

 
źródło: www.youtube.com

Nic nie zapowiadało, że to koniec

Zbigniew Wodecki często żartował ze śmierci. Jego rodzice zmarli młodo. W wywiadach zapewniał więc, że nie boi się pójścia na tamten świat. Liczył nawet na niebo, wszak czasem grał charytatywnie, i dowcipkował, że robi to licząc, że Bóg mu to wynagrodzi. Jednak jak dotąd jego mininotesik był drobnym maczkiem zapisany terminami koncertów. Artysta długo sam był własnym menedżerem, nie używał laptopa, a za całe biuro służył mu samochód (który prowadził z wielką przyjemnością i brawurą, zaliczając kolejne stłuczki, o których w Krakowie krążyły legendy), telefon komórkowy i wspomniany rozpadający się notesik. W jednej z piosenek zapowiadał nawet, że „Gdy dni wyblakną mi i powiem tak: żegnaj mój świecie, podjedzie tu kierowca z mgły w niebieskim swym kabriolecie. Ja sam dojadę tam, gdzie czeka mnie ostatnia puenta. Nie dziś, bo koncert mam, a to rzecz święta”.
„Odszedł mimo wielkiej woli życia” – napisała jego rodzina w oficjalnym oświadczeniu. „Wracaj, Panie Wodecki, w strony, które znasz”, komentowali na Facebooku fani, parafrazując słowa jego przeboju.

Wracaj. Nie zdążyłam zrobić z Panem wywiadu. Przecież zawsze był Pan tak blisko, w Krakowie, na wyciągniecie ręki, czasem można było Pana spotkać gdzieś między ulicą Grodzką, Rynkiem Głównym a Teatrem STU przy Alejach. Szedł Pan zamyślony, lekko uśmiechnięty. Wciąż było tyle czasu, by porozmawiać, wciąż było tyle koncertów, na których mieliśmy się wzruszać.

Nie ma Wodeckiego, nie ma Młynarskiego, w sumie dobrze, że nie było też Opola. To koniec ery. Nikt już tak nie komponuje, nikt już tak nie zaśpiewa.

Te słowa usłyszałam niedawno w krakowskim tramwaju. I nie mogłam nie przyznać racji.

Karolina Dudek

Miłośniczka słowa pisanego i mówionego, gaduła i tropicielka językowych banałów. Dziennikarka lifestylowa, redaktorka, konferansjerka oraz specjalistka od content marketingu. Z „Miastem Kobiet” związana od początku jego istnienia. Najchętniej pisze o ludziach, seksie i gotowaniu. Prowadzi blog obyczajowo-kulinarny historieslodkoslone.pl. Prywatnie zakochana mama i początkująca ogrodniczka.

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ