Beata Sadowska ma frajdę z życia
Chciałam rozmawiać o jedzeniu, a nie o sporcie, ale gdy Beata przykuśtykała na spotkanie o kulach, prosto z oddziału rehabilitacji, nie dało się inaczej…
Chciałam rozmawiać o jedzeniu, a nie o sporcie, ale gdy Beata przykuśtykała na spotkanie o kulach, prosto z oddziału rehabilitacji, nie dało się inaczej…
Dwa dni temu napisałaś na Facebooku „Triathlon sratlon”. Co się stało?
Beata Sadowska: Każdy myślał, że moja kontuzja to bieganie albo rower. A ja… poszłam na basen. W ściance działowej była szczelina i jak zawracałam, wpadła mi do niej stopa. Ja odpłynęłam, stopa została. Gdy wyszłam z basenu, miałam na podbiciu kulkę wielkości pięści. Jak w filmie rysunkowym. Nie wiedziałam, że coś może tak szybko na stopie urosnąć. Zabrało mnie pogotowie, bo wyglądało to poważnie, było podejrzenie złamania kości śródstopia. Okazało się, że mam skręcony staw skokowy, dwa duże krwiaki, uszkodzoną powięź. Wiem, że to brzmi strasznie, ale nie ma dramatu, bo więzadła są całe.
Dramatu, mówisz, nie ma, ale plany w rozsypce. A miał być triathlon.
Beata Sadowska: Jeszcze się nie poddaję, triathlon dopiero w sierpniu. Jak wszystko dobrze pójdzie i za trzy, cztery tygodnie uda się wrócić do treningów, to wystartuję. Chciałam to zrobić krajoznawczo, bez napinania się na wynik. Dla radochy ze sportu i z tego, że chciało mi się ruszyć i podszkolić technikę pływania. Że chciało mi się jeździć na rowerze z przypiętymi stopami, czyli w specjalnych butach SPD. Wyłącznie dlatego.
Bo maratonów przebiegłaś już 15, a triathlon po raz pierwszy?
Beata Sadowska: Tak, to mój pierwszy raz.
Jak się ma kolejne wyzwanie, które podejmujesz, do tego, co napisałaś na blogu, żeby nie robić z biegania religii?
Beata Sadowska: Bo bieganie nie jest dla mnie religią, tylko przyjemnością. Nie zerkam na zegarek, nie mam złego humoru, gdy nie zrobię życiówki, nie jest dla mnie dramatem, jak pobiegnę wolniej, niż zakładałam. Ruszam się dla frajdy z aktywności fizycznej, nie po to, żeby się katować, pokonywać kolejne granice czasowe, obkupywać nowym sprzętem. W porządku, ludzie tego potrzebują, nie krytykuję ich. Ale nie podoba mi się, że ci, dla których ważne są tylko rekordy życiowe, patrzą z pobłażaniem na osoby, które dopiero zaczynają i ciężko dysząc, z czerwoną od wysiłku twarzą, robią pierwsze kółko wokół własnego bloku. Nie podoba mi się, że jak ktoś pobiegnie gorzej, niż się od niego oczekiwało, od razu są pytania, co się stało. Nic się nie stało, raz się biega szybko, raz się biega wolno. Raz się biega dla siebie, a raz z kimś, jako „zając”, co jest cudowne. Dawno wyrosłam ze ścigania się, porównywania. Ciągle te pytania: „A jaki miałaś czas?”. A dlaczego nikt nie pyta, jak mi się biegło, czy było fajnie? Ważne jest, czy ja się dobrze bawiłam.
O radości biegania pisałaś rok temu w książce I jak tu nie biegać! A w tym roku zarażasz radością gotowania. W I jak tu nie jeść! napisałaś, że twoje zdrowe odżywianie zaczęło się od… głodówki. Opowiedz o tym.
Beata Sadowska: To było kilkanaście lat temu. Znalazłam się na turnusie oczyszczającym połączonym z warsztatami psychologicznymi. Sześć dni głodówki, czyli picie wyłącznie ziół oraz oliwy z cytryną w ramach trzydniowej kuracji oczyszczającej wątrobę. Po sześciu dniach je się pierwszy posiłek – pieczone jabłko. I zapewniam cię, jest o najlepsze jabłko, jakie się kiedykolwiek w życiu jadło. Niesamowicie oczyszczają się kubki smakowe, więcej się nimi odbiera i w sposób naturalny zmienia się sposób odżywiania. Organizm sam wybiera to, co zdrowe. Nie masz ochoty na przetworzoną żywność. Nie masz ochoty na sok z kartonu, wolisz przygotować go sama. Tak dużo się zrobiło w ten tydzień, że nie chce się wrócić do stanu sprzed. Nie chce się siebie zaśmiecać.
Trudno jest wytrzymać tyle dni bez jedzenia?
Beata Sadowska: Nie, bo robi się to w grupie, i wiadomo, że każdy jest głodny. Chociaż niektórzy przez całe sześć dni twierdzą, że nie są. Ja byłam głodna od pierwszego dnia, od pierwszej sekundy. Ale wiem, że każdy przez to przechodzi, każdy pije tę oliwę z cytryną. Niektórzy twierdzą, że to ekstra posiłek, dla mnie katorga. Oczywiście jak ktoś jest bardzo zanieczyszczony, bo palił, pił alkohol, jadł od lat śmieciowe jedzenie, to ciężej mu przychodzą detoksy, ma więcej do wyrzucenia. W czasie takich wyjazdów, poza oczyszczaniem organizmu, robi się też porządek w głowie.
W głowie?
Beata Sadowska: Śmiem nawet powiedzieć, że to jest głównie detoks dla głowy. On się niby dzieje przy okazji, bo przyjeżdżamy, żeby oczyścić ciało, ale zdecydowanie głowa jest najważniejsza. Gdy jesteś przez sześć dni ze sobą, z własnymi myślami, w głowie robi się porządek. Ma się wrażenie, jakby ktoś posadził cię przed wielką tablicą, na której jest napisane: to teraz odpuść, to nieważne, to napraw, tamto zrobisz innym razem.
Pojechałaś na detoks z mamą. Kto kogo zaciągnął?
Beata Sadowska: Ja mamę. Podstępem. Mama śmieje się, że jestem żandarmem, stawiam ją pod ścianą, i nie ma drogi odwrotu. Powiedziałam jej, że wyjeżdżamy na tydzień do Szczyrku, że będą warsztaty. O tym, że nie będziemy jeść, nie wiedziała. Po powrocie, po raz pierwszy odkąd skończyła liceum, kupiła i założyła dżinsy. To było przepiękne. Zapytała mnie, skąd wiedziałam, że tak bardzo tego potrzebowała. Od czasu tego pierwszego detoksu mama schudła 18 kilogramów. Zmieniła dietę, przestała pić kawę, zrezygnowała z mięsa. I wygląda świetnie.
A ty? Dlaczego przestałaś jeść mięso?
Beata Sadowska: Może zabrzmi zabawnie, ale z powodu krów w Alpach. Przed maratonem robiłam tam długie 30-kilometrowe wybieganie. W Alpach są piękne krowy, jak z opakowania pewnej czekolady. Mają bardzo duże oczy i bardzo długie rzęsy. Te oczy są bardzo ludzkie. Od tamtej pory nie wzięłam do ust kawałka mięsa.
Z wyjątkiem ryb. Choć one też mają oczy.
Beata Sadowska: Ale nie aż takie i na żywo rzadko się je ogląda.
Co jest najważniejsze w jedzeniu?
Beata Sadowska: Najważniejsza jest regularność, czyli pięć niewielkich posiłków dziennie, i zdrowa, zbilansowana dieta. Wiem, że to bardzo ogólne sformułowanie, ale chodzi o to, żeby dostarczać organizmowi takie dawki minerałów i witamin, żeby dobrze funkcjonował.
A bardziej praktycznie? Jak rozpoznać, co jest zdrowe, a co nie?
Beata Sadowska: Jeśli na opakowaniu jest tablica Mendelejewa, na pewno nie jest to zdrowe. Najlepiej jest kupować żywność nieprzetworzoną. Uważam, że warto zapłacić za jaja „zerówki” od kur biegających po trawie, a nie kupować od zestresowanych, które w życiu nie widzą nieba, są ściśnięte w klatkach i nie mogą ruszyć skrzydłami. Jeśli ktoś je mięso, to lepsze będą dwa plasterki szynki, która nie jest faszerowana hormonami, czy kurczak z ekologicznej hodowli niż pięć kurczaków za dwa zeta. Nie warto oszczędzać na jedzeniu. Ktoś powie, że go nie stać. Na ogół jednak są to wybory między zdrowym a tym, co się wydaje wygodniejsze. Bo łatwiej jest zjeść kebab na ulicy, niż kupić włoszczyznę i zrobić zupę, choć w rzeczywistości zrobienie tej zupy jest banalnie proste. Fajniej jest ugotować dziecku zupę z warzyw, co naprawdę zajmuje 10 minut, niż dawać mu ze słoiczka. Ale tego nie krytykuję. Jeśli dając słoiczek, mama czuje się bezpieczna, bo tam ma wszystko, czego dziecko potrzebuje, to niech mu daje. Ja gotuję Tyśkowi zupy, je też kaszę jaglaną, gryczaną, komosę, awokado.
Gdzie się nauczyłaś takiego patrzenia na jedzenie?
Beata Sadowska: W czasie detoksu dostałam solidną dawkę wiedzy, jak zdrowo jeść, i z tego czerpałam. A potem to był efekt kuli śnieżnej, bo okazuje się, że ktoś inny też się zdrowo odżywia i powie: „A słyszałaś o pędach młodej pszenicy, dodaje się do koktajli”, a ktoś inny: „A ja robię świetną nutellę z awokado”. To jest trochę jak z bieganiem – jak zaczniemy, okazuje się, że w naszym otoczeniu mnóstwo ludzi też biega. Jak zdrowo jemy, okazuje się, że i ten je zdrowo, i tamten, i że mają super przepisy. Gotowanie to nie jest żadna wybitna wiedza. Przynajmniej moja. Bo co innego Hanna Kunachowicz, ekspert w moje książce. Pięknie opowiada o żywieniu, zjadła na tym zęby. Ja nie posiadłam żadnej tajemnej wiedzy. Z ręką na sercu mówię, że przygotowanie każdej potrawy z mojej książki zajmuje maksymalnie 15 minut. Potem się już tylko piecze, gotuje albo mrozi, jeśli są to lody. Nawet składniki, które mogłyby się wydawać niedostępne, są w prawie każdym sklepie.
Czy kulinarne nawyki Polaków zmieniają się na lepsze czy na gorsze?
Beata Sadowska: Myślę, że na lepsze. Świadczy o tym wzrost liczby sklepów ze zdrową żywnością i wysyp targów śniadaniowych ze zdrowymi, nieprzetworzonymi produktami. W samej Warszawie jest ich mnóstwo. Cudownie, że się to zmienia. Minęła era zachłystywania się półproduktami i wszystkim co instant. Pamiętam czasy, kiedy myślałam: „Matko, a w Stanach mają takie pudełka, że kupuje się gotowe, wstawia do mikrofalówki i jest obiad”. Zachwycaliśmy się tym, to normalne, bo u nas tego nie było. Na szczęście nam przeszło. Zrozumieliśmy, że to, co babcia miała w ogródku, było dużo fajniejsze i zdrowsze. Można było zrobić samemu zsiadłe mleko albo twarożek. Pamiętam, że tata robił mi twarożek z mleka. Weź teraz mleko z kartonu i zrób z niego twarożek!
Wiele osób pewnie się zastanawia, co zrobić, żeby ich dzieci chciały tak jak twój Tysiek jeść awokado i warzywa.
Beata Sadowska: Ale to w ogóle nie jest skomplikowane. To nie jest tak, że ja jestem supermamą i wymyśliłam jakiś patent. To jest bardzo znana metoda – baby led weaning. Pozwala dziecku decydować o tym, co je. Wiem, że to brzmi irracjonalnie, bo jak taki maluch, który ledwo co zaczął siedzieć, ma o tym decydować. A wystarczy położyć mu na talerzu zdrowe rzeczy w różnych kolorach: kawałek pomidora bez skórki, kawałek ogórka, kawałek ryby ugotowanej na parze – to, co może już jeść. Dzieci są badaczami, zdobywcami, muszą dotknąć, więc i on coś wybierze. Nagle się okaże, że lubi gotowaną marchewkę albo jest mu po drodze z gotowaną rybą. A jeśli chce sięgnąć po coś, co ja jem, a wydaje mi się, że to nie dla niego, też pozwalam. Niech próbuje, niech jedzenie będzie frajdą, przyjemnością, niech nie kojarzy się z tym, że ktoś pakuje mu do buzi łyżkę za łyżką, a jemu to kompletnie nie smakuje.
Musiałaś z czegoś zrezygnować, gdy zostałaś matką?
Beata Sadowska: Na pewno z wystarczającej ilości snu. Tysiek nie zabrał mi pasji, jeśli o to pytasz. Nie zabrał mi mojego świata, nie zmienił priorytetów. Czasem dziewczyny mówią, że dziecko przewróciło im świat do góry nogami. Ja nie mam takiego wrażenia. Oczywiście nie możemy podjąć spontanicznej decyzji, że jutro jedziemy do dżungli amazońskiej, to byłoby dla niego niebezpieczne, bo nie jest uodporniony. Ale Tysiek podróżuje z nami po całym świecie. Był przez tydzień w Argentynie i widział start rajdu Dakar, na który pojechałam. Kiedy miał trzy miesiące, był w Tajlandii. Był z nami w Brazylii, był na maratonie w Londynie i Nowym Jorku. To żadne ograniczenie. Bariery mamy często tylko w głowie. Słyszałam dziesiątki ostrzeżeń: „Zobaczysz, przez dwa lata nie wyjdziesz z domu!”. I strasznie mnie to wkurzało, bo czułam, że to niemożliwe, że to jest tylko kwestia naszej decyzji i tego, czy my się boimy czy nie.
Boimy się na przykład, że zachoruje w podróży.
Beata Sadowska: Jeśli jedziemy do cywilizowanego kraju, gdzie w promieniu iluś tam kilometrów jest lekarz, to co jest niebezpieczne? Ścieżka postępowania jest ta sama, jeśli znamy angielski, to się porozumiemy. Najczęściej ogranicza nas strach, czasami wygoda.
Miewasz obawy, czy jesteś dobrą matką, czy zachowujesz równowagę między pracą i czasem spędzanym z dzieckiem?
Beata Sadowska: Nie, bo ja to robię intuicyjnie. Staram się spędzać z Tyśkiem jak najwięcej czasu. Szybko wróciłam do pracy i dużo pracuję, ale kiedy już jestem z nim, to na sto procent.
O byciu z dziećmi na sto procent pisałaś niedawno na swoim blogu. A raczej o niebyciu, czyli dziecko w piaskownicy, a rodzic z telefonem przy uchu.
Beata Sadowska: To było przerażające, bo połowa rodziców w ogóle nie patrzyła, co dzieci robią. Wydawało im się, że są z tymi dziećmi, a gadali przez telefon ze znajomymi. To nie mogły być pilne sprawy, był w końcu weekend. A oni z telefonami, laptopami. Potem dziwimy się, że dzieci nie są w stanie się komunikować. W szkole wychodzą na przerwę i nie rozmawiają ze sobą, tylko się gapią w smartfony. Po szkole nie idą, żeby pokopać piłkę, tylko do komputera. Ale skoro tata idzie na plac zabaw i cały czas rozmawia przez telefon… Niby odbija tę piłkę, ale myślami jest gdzie indziej. Skąd dzieci mają wiedzieć, że gra w piłkę jest fajna? Widocznie nie jest, skoro tata woli inne rzeczy.
Porozmawiajmy jeszcze o podróżach. Zjeździłaś już chyba wszystkie kontynenty.
Beata Sadowska: Nie, jeszcze Antarktyda przede mną.
Zatem kiedy na Antarktydę?
Beata Sadowska: Strasznie chciałabym pobiec w Ice Marathon. To moje marzenie, żeby wystartować przy tych minus 40 stopniach. Ale zobaczymy. Jest jeszcze tyle cudownych miejsc do zobaczenia.
Miejsca i podróże, które wspominasz najlepiej?
Beata Sadowska: O matko, to możemy gadać pięć godzin! Na pewno Japonia. Bo taka wyjątkowa, inna, kulturowo zaczarowana. Tam w środkach komunikacji miejskiej ludzie nie gadają przez telefon komórkowy – to jest zabronione, bo narusza czyjąś przestrzeń i strefę komfortu. Dalej Tajlandia, bo dobre jedzenie. Ci, którzy siedzą tam dłużej, mówią, że Tajowie mają dziewięć uśmiechów, z czego tylko dwa są szczere… Ale dla mnie Tajlandia była przyjazna. Argentyna – świetna, bardzo lubią dzieci, są otwarci, pomocni, ludzie się uśmiechają… Podobnie jak w Brazylii. Oczywiście wiem, że przestępczość, że po pewnej godzinie w niektórych dzielnicach nie wychodzi się na ulicę. Ale lubią dzieci. Tysiek był właściwie non stop noszony na rękach przez kilkulatków. No i super koktajle, owoce, warzywa. Dalej Chile… tak piękna natura, że można zwariować.
Czego uczą podróże?
Beata Sadowska: Otwartości na świat i pokory. Pokory, bo nagle widzimy, że ludzie nie mają naprawdę nic, a potrafią być szczęśliwi. I to jest piękne. Uczą też tolerancji, takiej prawdziwej, nie kiedy z kimś jest nam pod drodze, tylko gdy jest odmienność.
Słyszysz czasem: „A tobie to łatwiej, bo…”?
Beata Sadowska: Czasami słyszę i wiem, że to tak może wyglądać. A tobie to łatwiej, bo masz pracę w telewizji, a tobie to łatwiej, bo cię ludzie rozpoznają. Ale ja nic nie dostałam za darmo, nie mam bogatych rodziców, nikt mi nie załatwił żadnej pracy. Być może teraz jest mi łatwiej w różnych sytuacjach, ale wiem, ile to kosztuje. Zaczęłam pracować, kiedy miałam 19 lat. A nawet wcześniej, bo jak miałam 16 lat, przez dwa i pół miesiąca pracowałam w Londynie. Kończyłam o 23.30 i biegłam do ostatniego metra. Sama musiałam znaleźć tę pracę, utrzymać się, zarobić na mieszkanie, i to nie znając za dobrze języka, a prawdę mówiąc, nie znając go w ogóle. To mi na pewno utwardziło tyłek, pokazało, że skoro jako 16-latka przetrwałam w wielkim mieście, a były to naprawdę inne czasy, to dam radę w każdej sytuacji.
Dziś nie tylko dajesz sobie radę, ale i motywujesz innych. Najpierw I jak tu nie biegać!, potem I jak tu nie jeść! Dostrzegasz, że twoje książki stają się dla innych inspiracją?
Beata Sadowska: Po pierwszej książce to było ogromne zaskoczenie. Dostawałam setki maili, że ktoś zaczął biegać, że ktoś zobaczył, że można to robić dla przyjemności. To największa nagroda, jaką można dostać za książkę. Opisałam własną historię biegania i nie myślałam o książce, że może być motywująca, że może zachęcić do biegania, przestawić w ludzkich głowach, że wcale nie trzeba biegać po medale. Wzruszające były maile od facetów, że dzięki książce wrócili do biegania, że mieli okres zachłyśnięcia się, że rekordy, rekordy, a potem totalne zniechęcenie, bo wyżyłowali organizm, przestawali biegać, przytyli 10 kilo. A po książce wracają.
Ciekawe, co się będzie działo po I jak tu nie jeść! Ludzie zaczną gotować jak Beata Sadowska?
Beata Sadowska: Koleżanka, to było urocze, przysłała mi zdjęcie fury zakupów i napisała: „Co ty mi zrobiłaś, zaczęłam gotować!”.
Rozmawiała Aneta Pondo
Zdjęcia: Adama Lewanowicz/lewanowicz.pl
Stylizacja: Konrad Fado/conradfado.pl
Makijaż i włosy: Joanna Piątkowska
Miejsce: Studio Skandal
Ewelina 16 czerwca, 2015
Bardzo intertesujący artykuł, z chęcią dowiem się więcej o detoksie. Podziwiam panią Beatę, znakomita dziennikarka!