Tomasz Schimscheiner obnażony
Tomasz Schimscheiner opowiedział nam o zakochiwaniu się na scenie, męskich kompleksach, kryzysie wieku średniego i poszukiwaniu tożsamości. Więcej, niż sam się spodziewał.

Ci, którzy go kochają, mówią, że fantastyczny aktor, kumpel, przyjaciel. Ci z przeciwnego bieguna, że zapatrzony w siebie i trudny we współpracy. Jaki jest naprawdę? On sam nie wie i nie ufa tym, którzy wiedzą wszystko. Na pewno potrafi mówić godzinami. Nam opowiedział o zakochiwaniu się na scenie, męskich kompleksach, kryzysie wieku średniego i poszukiwaniu tożsamości. Więcej, niż sam się spodziewał. Rozmawia Aneta Pondo, zdjęcia: Jacek Ura

Wiem, że dużo umiem na scenie. To jedyna rzecz, która mnie jakoś trzyma. Uciekam z domu do pracy, choć wiem, że bez tego domu mi słabo. / fot. Jacek Ura
Miasto Kobiet: Na kilka dni przed spektaklem „Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem”, dowiedziałam się, że nie ma już biletów. Czy to znaczy, że w Krakowie chodzi się do teatru na Schimscheinera?
Tomasz Schimscheiner: Tytuł sztuki, z małym skandalem w postaci „bzykania”, na pewno przyciąga. To zabieg komercyjny. A czy się chodzi na Schimscheinera? Nie wiem. Jeśli tak, jest to dla dyrektora mojego teatru fantastyczna wskazówka, a dla mnie informacja, że moje nazwisko jest marką. Ale nie chciałbym zejść na próżność w tej rozmowie.
Miasto Kobiet: Dlaczego?
Tomasz Schimscheiner: Moim zawodem jest wychodzenie na scenę i zabawianie ludzi w taki lub inny sposób, wskazywanie im nowych dróg, rozwijanie ich wrażliwości. Jakie znaczenie ma to, co wypowiadam prywatnie? I nie o skromność chodzi, bo znam swoją wartość, ale o plotki i szufladki. Przez całe lata grałem w serialu „Na Wspólnej” i wiem, że producenci, którzy kompletują obsady do nowych rzeczy, mają już swoją strukturę Tomka Schimscheinera, zbudowaną na podstawie tego serialu i postaci, którą tam zagrałem. A mogę przecież zbudować tyle innych ról. Podobnie z wywiadem. Ktoś go przeczyta i na jego podstawie zbuduje o Schimscheinerze pogląd, który może się kompletnie rozmijać z tym, jaki jestem.
Miasto Kobiet: Jaki więc jesteś? Czy Ty sam znasz na to pytanie odpowiedź?
Tomasz Schimscheiner: Nie, skąd. Ja tego szukam cały czas. A skoro ja szukam, to co dopiero ktoś, kto o mnie przeczyta. Tego Schimscheinera nie mogę złapać jeszcze za pięty, a co dopiero twardo stanąć na nogach.
Miasto Kobiet: Może jest rola, w której czujesz, że jesteś całym sobą?
Tomasz Schimscheiner: A może jestem aktorem, bo mam szansę być każdym po trochu? W Teatrze Stu, w „Kogucie w rosole” gram cwaniaka, twardego gościa, który wie, czego chce, i zrobi wszystko, żeby dopiąć celu, a parę dni później w „O psychiatrach, psychologiach i innych psycholach” faceta cierpiącego na parafazję, który idzie do psychologa i jest kompletnie pogubiony. A potem jadę do Wrocławia i w „Rewizorze. Według Bobczyńskiego” jestem człowiekiem całym utkanym ze strachu. Trzy różne postaci. Mam szansę być każdą z nich przez parę godzin. I jestem nimi na sto procent. Czy to jest Tomek Schimscheiner? Jest to rodzaj ucieczki od odpowiedzi na pytanie, kim jestem w rzeczywistości.
Miasto Kobiet: To brzmi, jakbyś był na etapie szukania swojej tożsamości.
Tomasz Schimscheiner: Może człowiek szuka swojej tożsamości non stop, aż do śmierci? Miałem w szkole teatralnej profesora Jerzego Golińskiego, starszego ode mnie o 40 lat, już nie żyje. Kłóciłem się z nim, nie zgadzałem z jego poglądami, natomiast dzisiaj coraz częściej wracają do mnie jego słowa i zaczynam je rozumieć. Gdy na scenę wychodził aktor i mówił: „Panie profesorze, ale nie wiem, jak to zagrać”, on odpowiadał: „Ja też nie wiem, jakbym wiedział, to bym umarł”. Rozumiesz, do czego zmierzam, może niewiedza jest nam przypisana do samego końca? Nie ufam ludziom, którzy wszystko wiedzą.
Miasto Kobiet: Składasz się więc z tych wszystkich ról, które grasz?
Tomasz Schimscheiner: Tych, które gram i które pełnię w życiu. Dziś byłem już mężem, ojcem, kierowcą, kumplem, aktorem. Postaci, które ubieramy na siebie w ciągu dnia, jest kilkanaście w zależności od tego, co robimy i jak bogatą mamy osobowość. Ciągle jesteśmy kimś innym. Teraz udzielam wywiadu i próbuję być Tomkiem Schimscheinerem intelektualistą, który stara się ująć to wszytko w jakąś syntezę, co nawiasem mówiąc, średnio mi wychodzi, i szuka sposobu na wyrażenie tego, co się w nim dzieje. Mam wrażenie, że ciągle jest nas mnóstwo. I w każdej roli odzywają się sprzeczne potrzeby. Rodzina wymaga ode mnie odpowiedzialności. Teatr wymaga czegoś kompletnie przeciwnego – braku odpowiedzialności przy tworzeniu, przy kreowaniu. Jest tu duży konflikt.
Miasto Kobiet: Lepiej byłoby być artystą bez tych zobowiązań, które narzuca życie rodzinne i społeczne?
Tomasz Schimscheiner: To jest pytanie, z którym mierzę się prawie od zawsze, od wejścia w dorosłe życie, odkąd zacząłem studiować w szkole teatralnej. Mam wrażenie, że dobrym artystą jest ktoś, kto ma poczucie braku czegoś, dzięki temu musi do tego dążyć. Inne braki ma człowiek zniewolony przez rodzinę, a inne ten, który rodziny nie ma. Może z tego braku rodzi się coś pięknego? Sztuka?
Miasto Kobiet: Gdzie jesteś prawdziwszy? W domu czy na scenie?
Tomasz Schimscheiner: Odpowiem ci, że jestem prawdziwszy na scenie, to będzie to znaczyło, że w domu coś udaję. Odpowiem ci, że w domu, to będzie, że udaję coś na scenie.
Miasto Kobiet: To byłoby naturalne, że udajesz na scenie, w końcu jesteś aktorem.
Tomasz Schimscheiner: To tak nie działa. Ja na scenie nie mogę udawać. Muszę być postacią, którą gram. Inaczej byłoby to nieprawdziwe i nieuczciwe wobec widza. W „Rewizorze. Według Bobczyńskiego” mam scenę, w której mój bohater jest zakochany w córce Horodniczego. W czasie prób robiliśmy improwizacje na poziomie uczucia między nami, i ja się musiałem w tej dziewczynie naprawdę zakochać. Nie mogłem kłamać, że ją kocham. Tak to jest z udawaniem na scenie.
Miasto Kobiet: A potem wracasz do domu i…?
Tomasz Schimscheiner: Jak przyjeżdżałem z prób we Wrocławiu, pakowałem się z tym Bobczyńskim do mieszkania, no i żona zaczynała mnie denerwować. Ale Beata ma intuicję i mówi: „Natychmiast zostaw mi tego faceta za drzwiami. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Przyjadę na premierę i będę go oglądać, ale nie wchodź mi z nim do domu”. Od tej pory starałem się więc zostawiać Bobczyńskiego za drzwiami, co nie było proste.
Miasto Kobiet: Wszyscy grają w ten sam sposób?
Tomasz Schimscheiner: Tego nie wiem, ale ja nie jestem wszyscy, każdy szuka swojej drogi.
Miasto Kobiet: Bo to chyba nie jest zdrowe.
Tomasz Schimscheiner: Tak, to nie jest zdrowe. Ale z drugiej strony masz dar doświadczenia kilku bytów w ciągu jednego życia. Jak w grze komputerowej. Żyjesz dłużej. W teatrze, jak jesteś na scenie, czas się zatrzymuje, nie istnieje, a ty lecisz w inne rejony.
Miasto Kobiet: Przy każdej sztuce tak masz?
Tomasz Schimscheiner: Nie przy każdej. Zależy od reżysera. Dajesz tyle, ile dostajesz. Jak w związku, który jest wypadkową dwóch ogromnych sił. I jak w seksie. Kiedy się kochasz z mężczyzną, kiedy on cię obejmuje i tobie jest dobrze, to chcesz mu oddać objęcie. Nie z premedytacji, ale intuicyjnie, on to w tobie uruchamia. I lecicie razem. Dostajesz – oddajesz, dajesz – dostajesz. Porozumienie aktor – reżyser jest jak seks.
Miasto Kobiet: To jest ważniejsze niż zespół, inni aktorzy?
Tomasz Schimscheiner: To są zupełnie inne poziomy. Reżyser jest dowódcą. On robi plan, mówi, o co walczymy, po co idziemy, kto gdzie ma stanąć. Dobry reżyser potrafi porzucić własne ego. Fascynują mnie ludzie, którzy potrafią wyzbyć się siebie, żeby zrobić coś istotnego dla człowieka.
Miasto Kobiet: Kto ma większe ego, aktor czy reżyser?
Tomasz Schimscheiner: Z moich obserwacji wynika, że aktor. To się bierze z wychodzenia na scenę. Reżyser największą zabawę ma z tego, jak dochodzi do dzieła, a aktor jeszcze długo z nim zostaje. On musi brać na siebie klęskę albo sukces, bo on staje przed widownią. Żeby się bronić przed porażką, trzeba sobie zbudować silne ego.
Miasto Kobiet: Jeśli spektakl okazuje się porażką, kto jest winny? Aktor czy reżyser?
Tomasz Schimscheiner: Zawsze jest to wspólne. To jak z małżeństwem. Mam wielu znajomych, którzy się porozchodzili, każdy z nich próbuje znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, obwinia drugą stronę. A prawda leży pośrodku. Gram w spektaklu Agaty Dudy-Gracz „Ja, Piotr Riviere…”. To spektakl o winie, historia z kronik francuskich z końca XIX wieku. O facecie, który zaszlachtował siekierą brata, siostrę, ojca i całą wieś. Zostaje osądzony i skazany na karę śmierci, a gdy go ułaskawiono, popełnia samobójstwo. Dlaczego je popełnił? Nie pasuje to do układanki. Kiedy zaczyna się grzebać, szukać motywów, wychodzi, że ilość krzywd, których bohater doznaje ze strony tej społeczności, jest tak nieprawdopodobna, że zatraca ludzki wymiar i zaczyna szaleć. Przez pół spektaklu nienawidzimy tego człowieka, a przez drugie pół zaczynamy go rozumieć.
Miasto Kobiet: A czego się nauczyłeś o strachu z „Rewizora. Według Bobczyńskiego”?
Tomasz Schimscheiner: To jest potworny stan. Towarzyszy nam w każdej chwili, codziennie, na różnych poziomach. Strach o innych? Nie. To jest zawsze strach o siebie.
Miasto Kobiet: Pozwolił Ci zidentyfikować własne lęki?
Tomasz Schimscheiner: Na pewno wiem więcej o strachu. Strach powoduje, że zachowujesz się irracjonalnie i nieobliczalnie. Jest taka scena. Nie pamiętam gdzie, może u Edelmana? Siedząca w piwnicy matka ze strachu przed Niemcami tak mocno zatyka usta płaczącemu dziecku, żeby nie zdradziło jej i ukrytych z nią innych ludzi, że dusi je. Masz stan ekstremalny. Modlę się, żebyśmy nie byli poddawani takim stanom.

Facet, który traci grunt pod nogami, jest niebezpieczny, nieobliczalny, zaczyna się zachowywać jak ranne zwierzę w potrzasku. / fot. Jacek Ura
Miasto Kobiet: W życiu może nie, ale na scenie takie stany przeżywasz.
Tomasz Schimscheiner: To widz powinien przeżywać, ale aktor, jeden bardziej, drugi mniej świadomie, krąży wokół jakiegoś tematu już przez samo wypowiedzenie kwestii, myśl i emocje krążą wokół jakiejś sprawy.
Miasto Kobiet: Czy aktor potrzebuje psychiatry?
Tomasz Schimscheiner: Nie wiem, chyba nie. Potrzebuje od czasu do czasu odpocząć. Ktoś mówił o Magdzie Cieleckiej, która miała u Warlikowskiego kilka takich sezonów, że jej postać ciągle umierała. No ileż można, kurwa, umierać! Jeśli chcesz to zrobić wiarygodnie, to musisz w ten stan wleźć! Nie ma siły, żeby to nie zostawiło śladu w mózgu. Nie dziwię się człowiekowi, który idzie na wódkę, leci w zabawę, próbuje to zrzucić w tańcu. Rzadko słyszałem o psychoterapii wśród aktorów, to amerykanie są higieniczni, może oni. Jeśli uruchomisz w sobie taki stan jak śmierć, to jesteś o jakieś doświadczenie bogatsza. Zrzucić to u psychologa? A może żal… Może warto to mieć w sobie?
Miasto Kobiet: Potrafisz odpoczywać?
Tomasz Schimscheiner: Cały rok jestem z ludźmi. Uwielbiam ich i moja praca polega na tym, żeby z nimi być. Ale są momenty, kiedy muszę gdzieś pojechać sam. Żeby odpocząć od ruchu i hałasu, który trwa u mnie cały sezon. Wtedy pakuję namiot na motor i jadę w pierony. Rozbijam się w miejscu, gdzie nikogo nie ma, kąpię się nago w jeziorze, robię śniadanie, idę w góry… tak, wtedy muszę być sam. Żeby przez chwilę zobaczyć, gdzie ze sobą jestem.
Miasto Kobiet: Pytałam o psychoterapię dla aktorów, bo wielu z nich zaczyna się publicznie przyznawać do depresji.
Tomasz Schimscheiner: Ja o nich nie słyszałem. I nie chcę słyszeć.
Miasto Kobiet: Dlaczego?
Tomasz Schimscheiner: Uważam, że widz nie musi wiedzieć. Powinno go interesować tylko to, co aktor uruchomił w trakcie spektaklu. Mnie, gdy patrzę na słoneczniki van Gogha, interesuje, co one mi robią, a nie, że facet obciął sobie ucho. Co to kogo obchodzi? To generuje plotki.
Miasto Kobiet: Wygląda na to, że ludzi to obchodzi.
Tomasz Schimscheiner: Wolałbym, żeby ludzi interesowało to, co zostało zrobione na scenie, a nie, co aktor przeżywa w swoich czterech ścianach. Żeby ludzie plotkowali na temat sztuki, a nie depresji aktora.
Miasto Kobiet: To większość redakcji by upadła i o Tobie też nie byłoby tak głośno. Parę lat temu było Ciebie w mediach bardzo dużo: „Taniec z gwiazdami”, programy Ewy Drzyzgi, wywiady.
Tomasz Schimscheiner: To przyszło z popularnością. Mnóstwo pytań, kim jest Tomek, prywatnie i w zawodzie. Złapałem się na to. Mało tego, do dziś to wykorzystuję, nawet w tytule sztuki, od której zaczęliśmy rozmowę. Ściślej, teatr to wykorzystał, żeby komplet przychodził na spektakl. Dopiero po jakimś czasie nauczyłem się czerpać z popularności sensowniej, dla załatwienia czegoś więcej. Tu mam głód działania, widzę, że jest coś do zrobienia, żeby popchnąć świat do przodu
Miasto Kobiet: A o co walczysz?
Tomasz Schimscheiner: Żeby ludzie więcej myśleli. Żeby nie ograniczali się do konsumpcji, żeby szli dalej, realizowali pragnienia, walczyli o siebie i nie poddawali się systemowi. Żeby walczyli ze schematami, bo schematy usypiają. Żeby nie oglądali tylko kabaretu, bo umrą ze śmiechu.
Miasto Kobiet: Jak się w to wpisywał „Taniec z gwiazdami”?
Tomasz Schimscheiner: Wytłumaczyłem sobie, że przez miesiąc mogłem pracować z najlepszymi tancerzami w kraju. U mnie w teatrze nikt by mi tego nie dał, a tam, nie dosyć, że to dostałem, to jeszcze mi płacili. Przy okazji nauczyłem się wiele o mentalności mediów, o tym, jak wykorzystują potencjał ludzi do własnych celów.
Miasto Kobiet: Po tych doświadczeniach inaczej zacząłeś grać w „Zwierzeniach Pornogwiazdy”?
Tomasz Schimscheiner: Oj, tak. Autor sztuki, Eric Bogosian, pięknie uchwycił i zamknął w monologach walkę z tępotą i z podglądactwem. Na końcu mówi o sukcesie, żebyśmy się mu przyjrzeli, bo jest to jedyny na świecie temat, który wymaga poświęcenia odrobiny więcej uwagi, i zobaczyli, na ile jesteśmy w stanie się dla niego sprzedać.
Miasto Kobiet: Taki sukces, a zarazem szufladkę, przyniósł Ci serial „Na Wspólnej”.
Tomasz Schimscheiner: Grałem Andrzeja Brzozowskiego, postać, która występuje tam od samego początku. Taki brat łata, a do tego fantastyczny ojciec rodziny, świetny mąż. Okazało się, że mój target to publika do 16. roku życia, bo wszystkie dzieci chciały mieć takiego tatę, i panie po sześćdziesiątce, bo wszystkie teściowe chciały mieć takiego zięcia.
Miasto Kobiet: A kobiety? Chciały mieć takiego męża?
Tomasz Schimscheiner: Raczej nie. To jest u was, kobiet fantastyczne, że oficjalnie mówicie – tylko porządny dom, rodzina, żadnych tam rewolucyjnych historii. A gdzieś pod skórą tęsknicie za draniem.
Miasto Kobiet: Nawzajem. Wy, mężczyźni mówicie, że chcecie kobiety odpowiedzialnej i dobrej matki waszych dzieci, a tęsknicie za długonogą, młodą kochanką. Tak było z Twoim bohaterem z „Na Wspólnej”, który w ramach kryzysu wieku średniego zostawił żonę.
Tomasz Schimscheiner: To był sposób na odejście z serialu. Trwał 10 lat i poczułem, że tracę do niego miłość, a bez niej nie potrafię pracować. Przychodziłem do pracy jak do biura. Ale zdecydowało to, że przed podpisaniem przez producenta serialu transzy na kolejną produkcję z TVN jeden z aktorów, mijając mnie na korytarzu, zapytał: „I co, podpisali? Bo jak nie podpiszą, to jak tu żyć?”. To było uderzenie, jakby mnie dotknęła ręka Boga, jakby ustami tego gościa coś mi z góry powiedział. Pomyślałem: „Tomek, czy ty jesteś uzależniony od tej kasy? A jak coś wybuchnie i serialu nie będzie, dasz sobie radę?”. Myśliwy się we mnie obudził, i że jak wytrzepiemy całą zwierzynę w tym lesie, to co będzie? No, trzeba poszukać nowego lasu… Powiedziałem wtedy producentce, że tniemy moją postać. „Zabijcie mnie albo niech umrę w szpitalu, samolot niech eksploduje, cokolwiek”. Dała mi czas na przemyślenie, a tu słyszę, że już wcześniej Kożuchowska w „M jak miłość” zginęła w kartonach, a Rysiu z „Klanu” umarł w szpitalu, w absurdalny sposób. No, jakbym wtedy i ja zginął, to byłaby kupa śmiechu. Ustaliliśmy więc, że dajemy sobie rok i robimy sensację – mój Brzozowski zwariował, ma kryzys wieku średniego, rozstaje się z żoną dla młodszej dziewczyny. Wyjeżdża za nią do Poznania i teraz wystarczy, jak na planie zdjęciowym pojawiam się na dwa, trzy dni w roku.
Miasto Kobiet: Jak taki kryzys wieku wygląda w realu?
Tomasz Schimscheiner: Kolega, którym się inspirowałem, zostawił żonę z trójką dzieci, zaczął chodzić na kurs bębnienia, odkrywał w sobie nowe pokłady. Po czterdziestce zaczyna się dla faceta trudny okres. Widzi, że nie zdążył paru rzeczy zrobić, więc próbuje rzutem na taśmę to nadrobić. Uczulałbym was na to, baby, bo to jest moment, kiedy trzeba o faceta bardzo dbać. Bez podkładania się i służalczości, oczywiście, jak się ma nie udać, to się nie uda, ale na pewno trzeba być na niego bardziej uważnym.
Miasto Kobiet: Czyli pozwolić mu na bębnienie?
Tomasz Schimscheiner: Przede wszystkim nie traktować go protekcjonalnie. Dać mu poczucie wolności, bo on wtedy bardzo tego potrzebuje. Dać mu się zaskakiwać. To jest strasznie trudny okres dla faceta. Dla kobiet też, wiem. Ale wtedy faceci naprawdę szaleją. Statystycznie oceniając, kobiecie 40-letniej trudno jest konkurować z dziewczynami o połowę młodszymi, choć jest od nich zdecydowanie mądrzejsza. A facet w tym wieku czuje, że jeszcze się podoba i ma ogromny potencjał, a do tego duży zasób wiedzy, doświadczenia życiowego. Młode dziewczyny to lubią, i to generuje niebezpieczeństwa.
Miasto Kobiet: Czego jeszcze kobiety nie wiedzą o mężczyznach?
Tomasz Schimscheiner: Nie można wszystkiego odkryć, coś powinno pozostać tajemnicą. Jeżeli powiem Ci, co powinnaś o mnie wiedzieć, i założymy, że to będzie prawda, to nie pozwolę Ci samej do tego dojść, i wtedy nasz związek – obojętne jakiego rodzaju: dziennikarza z pytanym, kobiety z mężczyzną, pracodawcy z pracownikiem – będzie pozbawiony tajemnicy, a przecież jest ciekawy dopóty, dopóki ona istnieje. Przed tym bym przestrzegał. Lepiej siebie nawzajem zaskakiwać.
Miasto Kobiet: Kryzys wieku, a może bardziej kryzys męskości, to także temat sztuki „Kogut w rosole”. Porozmawiajmy o roli mężczyzn we współczesnym świecie. Spektakl jest o facetach, którzy tracą poczucie wartości.
Tomasz Schimscheiner: Mam przeczucie, że facet, który traci grunt pod nogami, jest niebezpieczny, nieobliczalny, zaczyna się zachowywać jak ranne zwierzę w potrzasku. Dawniej było dla niego bardzo istotne działanie z pozycji siły – tak go ustawiła ewolucja i kultura. Dzisiaj dla faceta bardzo ważne jest bycie potrzebnym.
Miasto Kobiet: Opowiedz mi o męskich kompleksach.
Tomasz Schimscheiner: Dobrze ci było? (śmiech) To najczęstsze pytanie, które mężczyzna zadaje kobiecie.
Miasto Kobiet: Naprawdę je zadają?
Tomasz Schimscheiner: Tak. Sam je zadawałem do momentu, kiedy pojąłem, że to jest o kant dupy potłuc, że nie to jest ważne, ważne jest dochodzenie do czegoś razem. To do tego momentu to jest oznaką kompleksów.
Miasto Kobiet: Mężczyzna musi od razu wiedzieć, że jest dobry?
Tomasz Schimscheiner: Jeśli ma naturę zdobywcy, wojownika, myśliwego, tropiciela, to tak. Wiedzieć, że to, co robi, przynosi efekt. Chyba o to chodzi. Byłem dobry? Cały czas sprawdzian. Czy zdałem egzamin, czy się nadaję, czy jestem potrzebny? Wniosek jest szerszy – mężczyzna nie może znieść, że nie jest potrzebny. Kompleksy są okropne. One wyrastają z takich miejsc, że nawet się nie spodziewamy, że je mamy. To są doświadczenia czasami wczesnego dzieciństwa, jakiegoś złego potraktowania nas przez rodzica, na ogół nieświadomego. Przygotowuję się do sztuki „K27” o artystach, którzy tragicznie zginęli w wieku 27 lat, i czytam Ratując Amy – wywiad Daphne Barack z rodzicami Amy Winehouse. Była dzieckiem kochanym i rozpieszczanym. Nie mówię, że to złe, dzieci trzeba rozpieszczać, muszą czuć miłość, bo inaczej wejdą w życie bez niej. Przytulasz dziecko, to ono będzie przytulało w przyszłości. Proste. Ojciec był z nią bardzo zżyty, ale w czasie, gdy Amy wchodziła w okres dojrzewania, rozstał się z żoną. I Amy zaczęła się staczać: alkohol, narkotyki, ekscesy. Daphne Barack tworzy hipotezę, że Amy była zazdrosna, niekoniecznie świadomie, o to, że ojciec był z inną kobietą, i próbowała ściągnąć jego uwagę. Ona wręcz próbowała zrobić na złość. Zostawiłeś mnie, to teraz zapieprzaj przy mnie. A że znała jego konstrukcję psychiczną, wiedziała, że będzie to robić. I mamy dramat.

Rodzina wymaga ode mnie odpowiedzialności. Teatr czegoś kompletnie przeciwnego. Jest tu duży konflikt. / fot. Jacek Ura
Miasto Kobiet: A u Ciebie w domu jak było?
Tomasz Schimscheiner: Wyszedłem z domu, w którym panował absolutny patriarchat. Ojciec dominował. Miał bardzo silną osobowość. A ja miałem kompleks męskości. Pomijam, że budowałem sobie obraz mojego taty na miarę antycznego posągu. Ale rodzice posłali mnie do szkoły o rok wcześniej, więc spotykałem się z dzieciakami, które były starsze ode mnie. Ja byłem ciągle najmłodszy i życiowo najgłupszy. W szkole teatralnej też.
Miasto Kobiet: Po co tam poszedłeś?
Tomasz Schimscheiner: To mało ciekawe. Długo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kompletnie. Może mama chciała zrobić ze mnie aktora? Od dziecka brałem udział w konkursach recytatorskich. Potem moja siostra, młodsza ode mnie o dwa lata, zaczęła wykazywać duże zdolności aktorskie i grała w teatrzykach dziecięcych. „O, Agnieszka, jaka zdolna, ona będzie aktorką”. Może ja mam kompleks niższości wobec siostry? Teraz sobie tak pomyślałem… To może dlatego w drugiej klasie liceum powiedziałem, że też poszedłbym na jakieś warsztaty aktorskie? Poszedłem do Dworku Białoprądnickiego. To tam się zaczęło.
Miasto Kobiet: Siostra jest aktorką?
Tomasz Schimscheiner: Tak. Nasze drogi się rozeszły. Nie spędzamy ze sobą zbyt dużo czasu, mamy różne sposoby myślenia.
Miasto Kobiet: Konkurujecie?
Tomasz Schimscheiner: Agnieszka prawie zarzuciła aktorstwo. Ale kiedyś tak, konkurowaliśmy ze sobą. Ona była oczkiem w głowie rodziców. No tak, cholera. Mam kompleks siostry.
Miasto Kobiet: Byłeś najstarszy?
Tomasz Schimscheiner: To dramatyczna historia. Rodzice mieli starsze ode mnie dziecko, dziewczynkę, która zginęła w wypadku samochodowym w wieku czterech lat. Mama była w szoku, odlatywała zupełnie. Lekarz powiedział, że jedynym wyjściem jest następne dziecko. W ten sposób moja siostra zastąpiła tamtą zmarłą. Rodzice przelali na nią wszystko, co mieli. Świadomie lub nieświadomie, nie będę tego rozbierać, mam to za sobą. A ja… próbowałem zwracać na siebie uwagę. Nie byłem łatwym dzieckiem. Ona była number one. Może dlatego dzisiaj nie jest mi do niej blisko? Poradziliśmy sobie z tym jako ludzie dorośli, ale żeby się nie konfrontować, na wszelki wypadek widzimy się rzadko. Nie chodziłem z tym do psychoanalityka. Ale na poziomie aktorskim mam poczucie swojej wartości. Wiem, że mogę więcej, że jestem zdolny do dodatkowej pracy. Nie ustawiam się na poziomie „dobrze było?”. Zobacz, mówiłem na początku, że aktor nie powinien opowiadać w gazecie o życiu prywatnym, bo ważniejsze jest, co przekazuje na scenie, a Ty ze mnie takie rzeczy wyciągasz…
Miasto Kobiet: Dla mnie scenariusze, jakie odgrywamy w życiu, są ciekawsze od tego, co na scenie. Wróćmy do kompleksów, tym razem tych związanych z ciałem, z wyglądem.
Tomasz Schimscheiner: Dlaczego kobiety tak bardzo interesują się męskimi kompleksami?
Miasto Kobiet: Bo interesują je mężczyźni. I same mają dużo kompleksów.
Tomasz Schimscheiner: Tak, tu jesteście kompletnie szalone. Zwróciłem na to uwagę. Przepiękna kobieta potrafi znaleźć na sobie, na swoim ciele jakiś ubytek, uwierzyć w to, że to brzydkie, i upierać się, że tak jest. Nie rozumiem was pod tym względem. Nawet gdyby mężczyzna mówił jej, że to nieprawda, nie przyjmuje tego do wiadomości. Tego nie mogę zrozumieć.
Miasto Kobiet: A Ty lubisz swoje ciało?
Tomasz Schimscheiner: W Body Arcie tak.
Miasto Kobiet: Trochę mało. A poza sceną?
Tomasz Schimscheiner: Nie wiem, czy lubię swoje ciało, pracuję nad nim, nie chcę, żeby się za szybko zestarzało. Starość jest paskudna, to jest rzecz, która Panu Bogu się nie udała. Przyjdzie się z nią zmierzyć, tak jak z łysiną. Łysieję, co zrobię? Patrzę na siebie w lustrze i widzę starszego faceta. I nie mogę się z tym zgodzić.
Miasto Kobiet: Sztuki, w których grasz, nie uczą, jak się godnie zestarzeć?
Tomasz Schimscheiner: Takich jeszcze nie miałem. Ale jak patrzyłem na Hankę Polony w „Starej kobiecie” w Ludowym… To jest godne, absolutnie piękne i godne.
Miasto Kobiet: Co Cię przeraża w starości?
Tomasz Schimscheiner: Ułomność. Nie przeraża mnie obwisłość, zmarszczki czy łysienie. Ułomność. Że nie będę mógł zdążyć do tramwaju. Że nie dobiegnę i on odjedzie. Widziałem taką scenę. Straszy człowiek biegł do tramwaju i widać było już, że nie zdąży i że on się z tym pogodził. Ale pamiętam jego spojrzenie i łzy. Czy to były łzy z powodu wiatru, czy on coś zrozumiał w tym momencie? A może ja sobie to nadinterpretowałem? Mam prawie 50 lat, gram w piłę i widzę, że moja kondycja jest na innym poziomie niż kiedyś, że nie tak szybko się regeneruję jak kiedyś i że jest to proces, którego już nie zatrzymam.
Miasto Kobiet: Mówisz o starości, a ja widzę, jak rozbierasz się na scenie, jak jesteś zbudowany, i nie rozumiem, o co chodzi. Chodzisz na siłownię?
Tomasz Schimscheiner: Nie chodzę na siłownię, ćwiczę regularnie w domu. Mamy dwa spektakle, gdzie trzeba być w miarę sprawnym fizycznie, ale to nie z tego się wzięło. Jak młodsza córka Adela miała półtora roku, bardzo lubiła się bawić w hopa, hopa, podrzucanie. Robiłem takich hopa, hopa pięć razy i padałem na pysk. Pomyślałem: ja pierniczę, to dziecko będzie mnie miało jeszcze przez ileś tam lat, nie mogę być taki zdziadziały. Stąd te ćwiczenia, żeby wytrzymać nie pięć, ale 15 hopa, hopa, żeby móc pójść z nią na sanki i się nie zasapać. A potem przyszły spektakle, w których wykorzystywałem tę sprawność. Poza tym jak po tych ćwiczeniach dla Adeli zobaczyłem, jak wyglądam, to żal było zmarnować… 40 brzuszków dziennie, parę podciągnięć na drążku, 10 pompek rano i wieczór… Zauważyłem, że ciało zaczęło mi się zmieniać. Pomyślałem: fajnie, takiego ciała jeszcze nie miałem.
Miasto Kobiet: Nie przekonuje mnie ta motywacja. Atrakcyjność damsko-męska?
Tomasz Schimscheiner: Widzę, że chcesz mówić o kulcie ciała, piękności, tak? Facet jest atrakcyjny w każdym wieku. W młodym wieku dzięki urodzie i sile, ale z wiekiem staje się atrakcyjniejszy przez wiedzę, doświadczenie, światło, którego nabiera w sobie przez całe lata.
Miasto Kobiet: Sesja z Jackiem Urą. Te zdjęcia były dla Ciebie zaskoczeniem?
Tomasz Schimscheiner: Tak. Jacek pokazał mi kogoś innego we mnie. Pokazał mi przestraszonego faceta, który idzie do celu, ale nie bardzo wie, dokąd ani czy to ma sens. Ale idzie. Bo jest silny. Jak koń w kopalni, z klapkami na oczach. Jest to jakiś przełomowy moment w życiu. Tak to zostało uchwycone. To mnie bardzo zaskoczyło.
Miasto Kobiet: Ja na tych zdjęciach widzę siłę, ale też rozpacz.
Tomasz Schimscheiner: To jest bardzo blisko. Jak masz siłę, a nie wiesz, dokąd iść, ujawnia się rozpacz. Ale to za mocne określenie, bo rozpacz nie daje nadziei, a ja nigdy nie byłem pesymistą. Marek Edelman powtarzał, że wszystko jest poukładane, że wszystko jest po coś, i ja w to wierzę. A zarazem rozwala mnie, gdy spotykam na swojej drodze ludzi, którzy nie zauważają potencjału innych i nie potrafią lub nie chcą go wykorzystać. Brakuje mi takiej miłości do mojej rodziny, jaką miałem kiedyś, coś tu się podziało. Wiem, że dużo umiem na scenie. To jedyna rzecz, która mnie jakoś trzyma. Uciekam z domu do pracy, choć wiem, że bez tego domu mi słabo. Więc czego mi brakuje? Wolności? Beztroski? Zostałem uchwycony w momencie, kiedy dzieje się we mnie coś dziwnego, fascynującego i niepokojącego zarazem. Być może przełomowego.
Miasto Kobiet: Co to takiego?
Tomasz Schimscheiner: Mam poczucie, że nie jestem w tym miejscu, w którym powinienem być. Najprościej mówiąc.
Miasto Kobiet: A gdzie powinieneś być?
Tomasz Schimscheiner: Tego nie wiem.
Zdjęcia i koncepcja: Jacek Ura
Stylizacja: Dominika Wałęga
Włosy: Magda Dukat
Makijaż: Monika Wróbel
Ubrania: Synthetic, Dominika Wałęga, Dvorus