Pojechała na wolontariat, została 13 lat – Emilia Wojciechowska o Cabo Verde i swoim kontrowersyjnym filmie
Wywiad z producentką żyjącą na Wyspach Zielonego Przylądka
Z zawodu była prawniczką. Trzynaście lat temu pojechała na wolontariat na Wyspy Zielonego Przylądka i już tam została. Później zaczęła kręcić filmy. Najnowszy z nich, Pirinha, porusza temat przemocy seksualnej. Film objechał już prawie cały świat. Kim jest Emilia Wojciechowska?
Skąd Wyspy Zielonego Przylądka?
Wszystko zaczęło się jeszcze na studiach, a dokładniej podczas wolontariatu. Ja zawsze kochałam podróżować, za pierwsze swoje odłożone pieniądze poleciałam do Indii. Potem w każdej wolnej chwili podróżowałam. Cabo Verde było taką moją wymarzoną destynacją, głównie przez muzykę. Wiele kropek połączyło się tak, że dostałam propozycję półrocznego wolontariatu, właśnie na Cabo Verde. Pracowałam w Centrum Młodzieżowym, w ramach tego wolontariatu miałam zajmować się wydarzeniami kulturalnymi i ekologią.
Miałam bilet w dwie strony, ale nigdy nie wykorzystałam tego powrotnego. Potem przedłużyliśmy projekt do półtorej roku. A potem, jak już pomyślałam, że wystarczy mi tej konkretnej wyspy, poznałam parę, z którą popłynęłam na pierwszego jachtostopa. Miałam taki wstępny plan, żeby popłynąć z Cabo Verde do Ameryki Południowej, ale nie chciałam rzucać się na głęboką wodę, bo nie miałam doświadczenia z pływaniem na łódkach. Więc zamiast tego, popłynęłam na kolejną z wysp. Doszłam do wniosku, że pływanie nie jest dla mnie i w efekcie zostałam na Cabo Verde.
Jacy są ludzie na Cabo Verde?
Są bliżej siebie. Myślę, że to, co sprawia, że turyści wracają na Wyspy Zielonego Przylądka, to że ludzie są bardzo ciepli. Dużo się spotykają, spędzają razem czas na piknikach i wspólnych wyjściach. Na pewno jest tam bardziej kolorowo, nie brakuje uśmiechu. Myślę, że duży wpływ ma tu stała obecność słońca. Łatwo nawiązać przyjaźnie, naturalne jest mówienie dzień dobry do osób, których nie znamy. Ludzie idą ulicą i patrzą ci w oczy, a nie gdzieś pod nogi. Nie boją się nawiązania kontaktu wzrokowego.
Pojechałaś tam sama?
Tak, pojechałam całkiem sama, ale na miejscu miałam ekipę, z którą pracowałam. Na szczęście mówiłam po portugalsku, więc mogłam się dogadać niemal z każdym. Ale pamiętam, że byłam mocno zaskoczona tym, że to nie portugalski, tylko kreolski króluje na wyspach.
Miałaś jakieś momenty zwątpienia, w których było ciężko?
Szczerze mówiąc, nie pamiętam takich momentów. Oczywiście nie zawsze było różowo, proza życia – tu jakieś dokumenty, tam coś innego. Ale nie było takiego impulsu, żebym czuła się sfrustrowana i zmęczona tym miejscem. Były momenty nudniejsze, bardziej neutralne, bo Cabo Verde nie jest jakimś niesamowicie dynamicznym miejscem.
A skąd wziął się pomysł na filmy?
Pierwszy film nakręciłam w Peru, wraz z poznaną tam przyjaciółką, Agatą. Pojechałyśmy tam w ramach wolontariatu, nakręciłyśmy film i naszym marzeniem było wrócić, kontynuować przygodę. Ale organizacja, która nas tam wysłała, powiedziała nie. Więc postanowiłam wymyślić coś innego. Wyjechałam na Cabo Verde. Pierwszy raz byłam tam na planie filmowym w 2013 roku, potem jak tylko wiedziałam, że gdzieś kręcą film, to wciskałam się tam do pracy. Na Cabo Verde nie ma wielu dużych produkcji, ani dużych funduszy. Dlatego zwykle praca z filmem jest tam pracą dorywczą.
Jak wkręcałaś się do tych prac przy filmie? Czy to działało trochę na zasadzie poczty pantoflowej?
Tak, na początku były to zagraniczne produkcje, które potrzebowały przewodnika czy asystenta. Największa produkcja, w jakiej miałam przyjemność brać udział, to Black Tea, reżyserowane przez Abderrahmane’a Sissako, gdzie wkręciła mnie koleżanka, której zaproponowano udział, jednak nie była wtedy dostępna, więc zamiast tego poleciła mnie. Tam poznałam Natashe Craveiro, która wyreżyserowała najnowszy film mojej produkcji – Pirinha. Poza filmami, organizujemy razem DKF i założyłyśmy stowarzyszenie kobiet w kinie o nazwie Kuletivo Nhanha, co po polsku oznacza taką babkę, która nie daje sobie w kaszę dmuchać.
Z tym filmem zaczęłaś jeździć po różnych wyspach?
Tak. Na Cabo Verde jest problem z dystrybucją filmów, na całym archipelagu jest tylko jedno kino z prawdziwego zdarzenia, a ono wyświetla produkcje hollywoodzkie. Więc powstał projekt „Filmy w plecaku”, czyli kino obwoźne, gdzie promujemy lokalne filmy – w tym nasze. Robimy pokazy tam, gdzie się da. Zarówno na miejscu, na Cabo Verde, jak i tutaj, w Polsce. Zawsze chciałam stworzyć most kulturalny między dwoma światami i to jest właśnie pierwszy krok.
Mówisz, że to lokalne filmy. Ale czy mają jakiś konkretny gatunek?
Zaczęłam od dokumentów – bo są tańsze w produkcji, ale też dlatego, że one mogą przynieść realną zmianę. Mam taką refleksję po Labolatorium Filmowym dla młodych twórców na Sao Tome, że 7 na 10 projektów dotyczyło przemocy. W pierwszej chwili pomyślałam wtedy, że na pocztówkach ten kraj jest taki piękny. A jednak jest tam problem, którego nie wszyscy są świadomi. Chciałabym, żeby na Cabo Verde filmy dokumentalne były triggerem do zmiany. Dlatego 80% naszych dotychczasowych filmów to dokumenty.
Pirinha jest filmem opartym na faktach?
Pirinha opowiada historię konkretnej osoby, która była ofiarą przemocy seksualnej jako dziecko – jest to niestety historia uniwersalna. Podróż młodej kobiety po swojej świadomości. Jednak było to wyzwanie, żeby skonstruować taki dokument. Bo jak pokazać coś, co jest niematerialne? Możemy użyć tylko narzędzi fabularnych. Dlatego wyszedł film dokumentalny z elementami fabuły. Z tego tytułu, miałyśmy wątpliwości w ramach jakiego gatunku zgłaszać go na festiwale filmowe. Wiele z nich dopuszcza tylko dokument, lub tylko fabułę.
Wyprodukowałaś Pirinhe jako formę broni przeciwko takim wydarzeniom?
Wierzę w siłę sztuki. Raz, że może nas ona przybliżyć. A dwa, może położyć na stół pewne tematy. Bo nie usiądziemy przy kawie i nie zaczniemy dyskutować „No słuchaj, co sądzisz o przemocy, co myślisz o alkoholizmie”. To nie jest częste. Sztuka daje też taką zasłonę, można użyć filmu jako argumentu czy przykładu, jednocześnie opowiadając historię, która może być prawdziwa. Ten film rozwijał się przez lata. Uwierzyłyśmy, że kamera i scenariusz są naszą bronią. Pirinha powstała dla lokalnej społeczności, w nadziei na zmianę – to była bardziej misja niż film. Udało nam się uzyskać wsparcie na dystrybucję lokalną Unii Europejskiej, ONZ, Ambasady Hiszpanii i Luksemburga. Film zwiedził już prawie wszystkie wyspy, ale też wszystkie kontynenty świata – poza Australią. Pokazali go w Niemczech, w Indiach, w Maroku, w USA – a to tylko mały fragment listy miejsc, gdzie trafił.
Czy przemoc seksualna jest dużym problemem na Cabo Verde?
Jest na pewno tematem tabu. Przyznam, że dopiero z tym filmem odkryłam wiele rzeczy, których nie byłam świadoma. Pirinha to taki dropsik, coś co kojarzy się z dzieciństwem, które powinno być słodkie i niewinne. Coś na kształt waty cukrowej u nas, nawiązanie do czasów gdy szło się na festyn z rodziną. Na Cabo Verde przemoc seksualna wobec dzieci często pochodzi ze strony bliskich osób i mam wrażenie, że często bywa pomijana w mediach. Ten kraj był skolonizowany, potem był patriarchat, potem nadużywanie władzy przez różnych właścicieli ziemskich, a teraz, w mojej opinii, odbija się to echem na tamtejszym społeczeństwie.
Chyba tak jest w małych społecznościach, że tego rodzaju problemy często pozostają nieporuszone. Z czym jeszcze mierzą się tamtejsi mieszkańcy?
Tak, życie w małej społeczności ma swoje plusy i minusy. Bardzo trudno być incognito, najczęściej z łatwością znajdziesz na ulicy kogoś, kto zna jakiegoś twojego znajomego. Ale to jest równoznaczne z faktem, że wszyscy wiedzą wszystko. Kolejnym problemem są na pewno mniejsze możliwości. W związku z tym, są duże ograniczenia na polu zawodowym, po prostu nie ma miejsca na więcej restauratorów, więcej reżyserów, czy więcej rzemieślników.
Jest coś, co sprawia, że nie chciałabyś się tam urodzić?
Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem uprzywilejowana bo mam Polski paszport. Gdy potrzebuję, mogę wyjechać. Nasze pokolenie zapomina jaki to przywilej, jesteśmy przyzwyczajeni, że możemy podróżować. Na Cabo Verde potrzeba wizy, żeby wyjechać z kraju. Często pojawia się problem żeby taką wizę dostać. Przykładowo, jest tam wielu utalentowanych muzyków i sportowców. Matchu Lopes, mistrz kitesurfingu, przyjął obywatelstwo Hiszpańskie i wywołał tym ogromne wzburzenie. Ale uargumentował to tak, że mimo paszportu i ważnej wizy, musiał na granicy pokazywać gazety ze swoją podobizną żeby go przepuścili. Cabo Verde jest krajem emigrantów. Wiele osób wyjeżdża, mimo że nie jest łatwo, żeby szukać szansy na sukces. Chciałabym, żeby ludzie byli świadomi tej wolności jaką mają, bo są miejsca, gdzie to nie jest takie proste. Dlatego powinniśmy korzystać z tego, jakie mamy zasoby i możliwości.
A jak to wygląda jeśli chodzi o pieniądze? Ile kosztuje życie na Cabo Verde? Ile się zarabia?
To bardzo zależy od wyspy i stylu życia. Cabo Verde to różnorodny archipelag, na każdej wyspie jest coś innego. Na Sal, gdzie rozwinęła się turystyka i przewija się ogrom pieniędzy, jest zupełnie inaczej niż na Bravie, która jest najmniejsza i zupełnie nie turystyczna. Minimalna płaca to 150 euro miesięcznie, średnie zarobki to jakieś 350 euro miesięcznie. Plusem jest to, że często nie ma na co wydawać. Nie ma wielu kin czy teatrów, a ceny lotów między wyspami nie sprzyjają lokalnej turystyce. Ale nie ma aż takiego konsumpcjonistycznego pędu. Poza miejscami, gdzie głównym źródłem dochodów jest turystyka, ludzie napędzają sobie nawzajem gospodarkę, zarabiają pieniądze u siebie i u siebie je wydają.
300 euro miesięcznie to wydaje się bardzo mało. Czy to faktycznie wystarczy żeby normalnie funkcjonować?
Tak, chociaż to zależy od konkretnego miejsca i sposobu, w jaki żyjesz. Jeśli chodzi o ceny, zabawne jest to, jak one się zmieniają. Ceny pomidorów spadają do 1 euro, a w innym okresie, gdy jest ich mało, cena skacze do 5 euro. Widać tą cykliczność i sezonowość, a ludzie korzystają z lokalnych produktów i to jest fajne. My jesteśmy przyzwyczajeni, że idziemy do sklepu i kupujemy co chcemy. Tam jest inaczej – nie zawsze znajdziesz to, czego szukasz. Mówię to ja, a mieszkam w stolicy.
Wróćmy jeszcze do Pirinhi – czy przy okazji produkcji tego filmu nie bałyście się, że on zostanie odrzucony przez swoją tematykę?
Bałyśmy się. Przede wszystkim dlatego, że to jest historia konkretnej osoby. Naszym celem nigdy nie było szokowanie i nigdy nie mówiłyśmy publicznie czyja to jest historia, ale to jest mała społeczność i istniało spore ryzyko, że film się nie przyjmie. Na szczęście miałyśmy wsparcie Unii Europejskiej i ONZ. Bez tego, myślę że mogłoby być zupełnie inaczej. A wyszło świetnie, na premierze wypełniłyśmy salę po brzegi.
Jakie są plany na przyszłość?
Jest już mnóstwo nowych pomysłów. Będziemy działać dalej z naszym stowarzyszeniem i aplikować o fundusze na różne projekty. Są to w dużej mierze kobiece tematy. Mamy przywilej być w gronie pionierów, mających realny wpływ na to, jak będzie wyglądał świat kinematografii w następnych latach. Staramy się promować kobiety w filmie, pokazywać, że przekraczanie granic i takie parcie do przodu jest możliwe. Rozszerzać możliwości. Stawiamy na feminizm, bo jednak wciąż brakuje tej kobiecej narracji w sztuce kina. Wypuściłyśmy także na świeżo podcast „2 ñañas”, w którym łączymy Polskę i Cabo Verde.