Wszystkie moje straty. O ciąży, traumie i odzyskanym życiu
Nikt nie jest gotowy na śmierć dziecka
Gosia marzyła o domu z białym płotem, psie, rudym kocie i trójce dzieci. Mąż już był, ten jedyny, wybrany, i żadnych ostrzeżeń, że coś może pójść nie tak. I że tym czymś będzie niemożność donoszenia ciąży.
>>Jestem Gosia, mam 35 lat i czasami maluję obrazy, na których jest krew. Nieczasami zastanawiam się, co po sobie zostawię, albo latam w kosmos. Ląduję na planetach, które dotąd nie widziały człowieka, i wszystko zaczyna nagle pasować, odzyskuje względny sens. Stan nieważkości mnie uspokaja, więc na okrągło czytam fantastykę – co tylko wpadnie w ręce. I Prachetta czytam, bo lubię go za pokrętny humor i za zdanie, że jeśli nienormalne trwa wystarczająco długo, to w końcu staje się normalne.
Na wypisach ze szpitala mam dużo międzynarodowych kodów ICD-10, których nauczyłam się na pamięć. Jest O020.1: poronienie chybione, O03.0: poronienie samoistne niezupełne, O00.9: ciąża pozamaciczna nieokreślona, O05.4: inne poronienie niezupełne bez powikłań, N97: niepłodność kobieca. […]<<
Zanim pojawił się ten ostatni kod, były cztery ciąże i nazwy, o których Gosia nie słyszała wcześniej, a pierwsza z nich to ciąża „biochemiczna”, czyli taka co to niby jest, a jej nie ma, albo na odwrót, niby jej nie ma, ale już tak bardzo była, że pozostawiła po sobie lęk „coś ze mną nie tak”
>>W moją radość zaczął powoli, niby niezauważalnie wkradać się niepokój. Wydawało się to tak nieinwazyjne, że nawet nie próbowałam się przed nim bronić. Został ze mną na całe lata, wypełnił brzuch, przykleił się do skóry, zrósł z moim ciałem.W kolejnym tygodniu po wizycie i badaniach usłyszałam nowe słowo: „biochem”. Patrzyłam tępo i trzeba było naprawdę dłuższej chwili, by lekarz pojął, że naprawdę nie rozumiem.
„Ciąża biochemiczna, czyli de facto nie była pani w ciąży, organizmowi tak się wydawało”, usłyszałam. Jak „się wydawało”, jakie „de facto”? Lekarze machali ręką, jakby chcieli podkreślić, że to normalne, nic wielkiego, zdarza się, a ja chciałam tylko uznać, że miałam w sobie dziecko.
Wróciłam do domu, otworzyłam Internet i znalazłam całą stertę informacji, między innymi że „ciążą biochemiczną nazywane jest poronienie, które występuje przed szóstym tygodniem ciąży”. I że „obecność tak wczesnej ciąży stwierdza się jedynie poprzez wykonanie testu z krwi (beta-hCG) lub domowego testu ciążowego. W rzeczywistości jest to niepowodzenie w implantacji zarodka. Do poronienia dochodzi jeszcze przed zagnieżdżeniem się zapłodnionej komórki jajowej w macicy lub krótko po nim”. Czytałam na tyle dużo i długo, aż doszłam do wniosku, że coś ze mną nie tak, że przestaje być normalnie. I w sumie przestało. Podczas kontroli lekarze zdiagnozowali torbiel, potem pojawił się polip, trzeba było zrobić histeroskopię i usunąć.
Nie było fajnie, nie było już nawet okej – dom z białym płotem zaczął się oddalać za kolejną górę, a moja głowa mówiła mi: „Gosiu, tak łatwo nie będzie, czeka cię ciężka przeprawa. Myślałaś, że urodzisz jak inne, jak twoje koleżanki, bliższe i dalsze kuzynki, znajome, kobiety z innych miast, województw, z kraju twego, z obcego, ze świata? Nie łudź się”.
Może za późno zaczęliśmy, a może jeszcze nie byliśmy gotowi; może się uda następnym razem, teraz kobiety rodzą nawet po czterdziestce… Szukałam artykułów i badań, by to potwierdzić. Nie raz, nawet nie dwa słyszałam w swoim życiu, że ciąża to nie choroba, ale u mnie te dwa rzeczowniki zaczęły się wtedy zrastać, a może wzajemnie sobą karmić.[…]<<
Wraz z pierwszym poronieniem i ze zmianami w ciele, które wymagały biopsji, histeroskopii i innych zabiegów, pojawił się lęk
>> Nie mogłam pozbyć się myśli, jak cienka jest granica między zdrowiem a chorobą, nieodwracalnymi zmianami. […] Zaczęłam wariować. Nerwica rozkręcała się jak szalona: bałam się, że ktoś przez przypadek napije się z mojego kubka albo jakiś obcy w autobusie zacznie kaszleć mi w twarz.
Zaczęłam chodzić na psychoterapię w nurcie poznawczo-behawioralnym, ale nie robiło mi się po niej lepiej, nie zapanował ład i porządek, nie uciszyły się wzburzone fale. Terapeutka wałkowała jedno z moich wspomnień z dzieciństwa, chciała układać na nowo moje relacje z partnerem, dawała mi gotowe zadania, a ja czułam się, jakbym dostawała przepis na idealne ciasto naleśnikowe. No za cholerę nie działało.
Terapeutka rozkładała więc coraz częściej bezradnie ręce, aż w końcu wysłała mnie do psychiatry. Uśmiechnięta pani doktor zapisała mi leki, powiedziała, że za parę miesięcy przejdzie, a na wiosnę odstawię tabletki i zajdę w ciążę, bo przecież wiosna to najlepszy czas na zachodzenie w ciążę.
I nadeszła wiosna, tabletki się skończyły, nerwica jak była, tak była, terapeutka się poddała. Był 2017 rok, a ja tak bardzo chciałam i nie chciałam ciąży.
Paraliżowała mnie sama myśl, że w niej jestem – śniłam, że albo ja zachoruję, albo zachoruje dziecko, kontrolowałam wszystko, odliczałam, nie spałam, popadałam w błędne koło, zamiast w kosmosie lądowałam w ciemnej piwnicy, w której pisałam mroczne scenariusze. Wydawało mi się, że nic już dobrego mnie nie spotka, że wokół tylko beznadzieja i mrok.<<
Po kolejnej utraconej ciąży, a potem trzeciej i czwartej, po latach depresji, badań, pobytów w szpitalach, traconej i odzyskiwanej nadziei, pogodzenia i buntu na zmianę, Gosia opowiada
>> Właściwie nie wiem, kim teraz jestem, bo przecież nie matką. Matką to się można nazwać, kiedy się trzyma dziecko po dziewięciu miesiącach, a nie po dziewięciu tygodniach – co sobie Gośka w ogóle wyobrażasz. Kim są moje nienarodzone dzieci? Próbowałam to układać, czytałam o nieśmiertelności duszy. Czy może więc być tak, że dusze moich dzieci same zadecydowały, gdzie chcą być, a ja na pewnym etapie byłam im do czegoś potrzebna? Ale na pytanie, co teraz, co mam zrobić, nie znalazłam odpowiedzi w książkach. Czasami koleżanki chciały wiedzieć, jak to jest poronić, a wtedy opowiadałam o łazience tonącej we krwi. Nie było w tym obrzydzenia, była biologia, natura.
Pamiętam, raz w pracy ktoś mi powiedział, że za dużo o tym mówię: „to twoja osobista sprawa”, rzucił. Przecież to takie brzydkie, nieładne, jakieś płody, zarodki. Nie rozumiałam, co znaczy „za dużo”, bo przecież słuchałam codziennie, jak inni opowiadają o swoich dzieciach, ich jelitach, kupach, niestrawnościach, o kolonoskopiach ciotek, cystach. „No nie widzisz różnicy, to całkiem co innego”.
Mam bałagan w głowie, chciałabym wiedzieć, czy mogę mieć dziecko, czy nie, czy wybrać sobie inny plan na siebie, na nas, zmienić starą bajkę w jakąś nową, bardziej adekwatną, pasującą. Chciałabym poczuć spokój, ukojenie. Staranie, oczekiwanie, życie od poronienia do poronienia – czy to jest życie, gdzie każdy okres jest niczym kolejna strata? Mówię do męża, że przecież z kimś innym byłby szczęśliwszy, może miałby dzieci, już pal pies ten dom z białym płotem. Widziałam przecież, jak lubi bawić się z siostrzeńcami. Obwiniam siebie, choć przecież wiem, że te lekcje były po coś, że przeszłam terapię, dzięki której jestem dojrzalsza, ale co jeszcze?
Nie chodzę na chrzciny, nie oglądam zdjęć cudzych dzieci, wnuków moich koleżanek. Wchodzę na różne portale, ale nie ruszają mnie zdjęcia ze strzykawkami ułożonymi w serce, z niemowlęciem w środku, z dopiskami typu: „Walczcie! Nie poddawajcie się!” Na jednych działają motywująco, na mnie nie. Ja się nie poddałam, ale nie idę na front pełen ran, bólu i niepewności – chcę po prostu żyć.
Dziś już wiem, że nie jestem sama, że jestem jedną z wielu kobiet. Nie mam Karty Dużej Rodziny, ulg przy budowie domu z racji posiadania dzieci czy też innych przywilejów. Czasami od tych, którzy mnie słabo znają, słyszę, że mam fajnie, bo nie wydaję na dzieci. Nikt nie pyta, ile wydałam na badania, diagnozy, szukanie i leczenie. To już nikogo nie interesuje.
Na forum dla kobiet po poronieniu nigdy nie napisałam, że spłukałam dziecko w toalecie, bo nie chcę być oceniana. Czy jestem gorsza, bo nie mam malutkiego grobiku, czy to znaczy, że mniej kochałam?
Czytam niektóre posty i zastanawiam się, czy to jest casting na matkę, która poroniła w najlepszy sposób. Może więc zróbmy jeszcze ranking, ile ktoś chodził z martwym dzieckiem w łonie, albo wybierzmy najlepsze miejsce, gdzie można poronić. Tak, wiem, pojawia się we mnie złość, może więc skończę, postawię kropkę. Wczoraj miałam gorszy dzień – jeden z tych, kiedy mówię do męża, że jak umrę, nic po sobie nie zostawię. Na co on zwykle odpowiada: „Gosiu, no jak to nic, a bałagan?”. Ale nie tylko bałagan. Zostawię jeszcze tę opowieść, w której początek jest niezmiennie taki sam: stoi w niej dom z białym płotem.<<
Katarzyna Kachel: „Wszystkie moje straty. O ciąży traumie i odzyskanym życiu” – o książce
Zacytowane fragmenty pochodzą z książki „Wszystkie moje straty. O ciąży traumie i odzyskanym życiu” Katarzyny Kachel. Gosia jest jedną z jej bohaterek.
Pierwsza część książki „Matki Gwiezdnych Dzieci” to osiem opowieści kobiet, które mają za sobą doświadczenie poronień i urodzenia martwych dzieci. Te kobiety na co dzień milczą, bo albo nie wiedzą jak mówić o tym, co je spotkało, albo nie znajdują zrozumienia w społeczeństwie.
Druga część to „Rozmowy o żałobie, traumie i tabuizacji”. O tym, że kobiety po stracie nie dają sobie prawa do nazywania się matkami, choć cierpią jak matki, autorka książki rozmawia z Joanną Piątek-Perlak (psycholożką i psychoterapeutką). W kolejnym wywiadzie, położna Anna Stachulska mówi o opiece nad kobietami, które ronią, i o tym, jak ważne w przechodzeniu żałoby są ślady po dziecku utraconym. Michał Godlewski, założyciel Instytutu Oddechu, opowiada o terapii oddechem transmodalnym, a także wyjaśnia, że przyjęcie perspektywy, że decyzja o pozostaniu lub odejściu przynależała do duszy dziecka, może przynieść matkom ulgę. Bernadetta Janusz, psycholożka i specjalistka psychologii klinicznej w wywiadzie „Kobiety denerwuje, kiedy ojciec utraconego dziecka mówi: >jestem tu tylko dla ciebie – chciałbym żebyś już wróciła do życia<, przygląda się relacjom w parze, które utraciła dziecko oraz procesowi żałoby. Na koniec prawniczka Joanna Rułkowska, która urodziła martwe dziecko w 32. tygodniu ciąży, przybliża najważniejsze prawa kobiety i jej partnera po poronieniu i martwym urodzeniu.
Książka Katarzyny Kachel „Wszystkie moje straty” pomaga zrozumieć ból kobiet, które utraciły dziecko, a im samym poczuć, że nie muszą tego bólu nieść w pojedynkę.