Thursday, September 12, 2024
Home / Ludzie  / Kre-aktywne  / Niczego ze sobą nie zabiorę

Niczego ze sobą nie zabiorę

Rozmowa z Karoliną Witek – „Krakowianką Roku 2010’’

Karolina Witek, fot. Elżbieta Roszczynialska

Karolina Witek, fot. Elżbieta Roszczynialska

Karolina Witek, fot. Elżbieta Roszczynialska

Karolina Witek, fot. Elżbieta Roszczynialska

Rozmowa z Karoliną Witek, właścicielką firmy „Witek”, uhonorowaną przez Pierwszy Krakowski Klub Soroptimist International tytułem  „Krakowianka Roku 2010’’

 

 

 

 

Przed drzwiami Pani gabinetu stoi stolik, a na nim lalka ubrana w tradycyjny krakowski strój.

To nie jest taka sobie lalka, tylko „Krakowianka roku 2010”, pomniejszona wersja mnie samej, a mówiąc poważnie, otrzymałam ją wraz z tym zaszczytnym, honorowym tytułem.

„Krakowianka roku 2010“ nie urodziła się w Krakowie tylko…

… na lubelszczyźnie. Tatę wychowywała babcia i to ona nauczyła go, że w życiu trzeba ciężko pracować. Kiedy przewalił się czas wojny, w Biłgoraju, gdzie mieszkali, trudno było się utrzymać z rolnictwa i tata dorabiał, produkując tzw. włosiankę, materiał modelujący sylwetkę, który dostarczało się krawcom. Zaczął wozić ją na Śląsk, potem do Krakowa. Tu zaprzyjaźnił się z pewnym krawcem. Sporo opowiadał mu o sobie, o trudnościach i biedzie. Krawiec wyszukał mu tutaj 19-hektarowe gospodarstwo. Nie było na nie chętnych, bo w tamtych czasach taki areał mieli tylko kułacy. Rodzice byli jednak ludźmi odważnymi i zdecydowali się na zakup. W zebraniu środków pomogła rodzina, pożyczki zaciągane, gdzie tylko można, i tak rozpoczęło się nasze życie w okolicy Krakowa.

Z tamtego gospodarstwa wyrosła dzisiejsza firma?

Droga nie była aż tak prosta. Rodzice prowadzili gospodarstwo i dorabiali jako rzemieślnicy. Na początku lat 60. wyszłam za mąż. Dzięki umiejętnościom mojego męża rozpoczęliśmy hodowlę drobiu. Na hodowli kur upłynęło 30 lat naszego wspólnego życia, ale potem znów zmieniły się tzw. ogólne warunki. Nowy ustrój, nowa gospodarka, wszystko z importu i naszych jaj nie mogliśmy sprzedać. Miałam wtedy 50 lat i patrząc przez pryzmat obecnego czasu, właściwie powinnam myśleć o emeryturze. Nie dałam się! Zmieniliśmy branżę i rozpoczęliśmy z mężem pracę nad stworzeniem firmy handlowej od podstaw. Od tego momentu minęło 20 lat, mąż zmarł cztery lata temu, a ja, wspierana teraz przez dzieci, ciągle działam. Patrząc za siebie, myślę, że walka moich rodziców o byt nauczyła mnie tego wszystkiego, co było mi potrzebne, by dojść do punktu, w którym jestem dzisiaj. Od nich wiem, że z pracy trzeba czerpać nie tylko pieniądze, ale i radość. To daje efekty.

Napisała Pani książkę Nigdy nie jest za późno. W jakim celu?

By pokazać, że trzeba mieć marzenia, żyć intensywnie, nie dać się marazmowi. By odpędzić myśl, że lecą lata, coś boli, jest się na coś za starym. Ja wydzieram życiu każdą chwilę radości i lubię, gdy wokół mnie ludzie są szczęśliwi. Pewnie stąd pochodzi moja energia.

Nie próbuję nawet wymienić najważniejszych nagród, jakie otrzymała Pani, prowadząc firmę. Są wśród nich tytuły mecenasa kultury, dobroczyńcy roku, sponsora fundacji i szpitali. Ten zbiór co roku rośnie. Skąd bierze się u Pani chęć, czy może raczej potrzeba pomagania?

Myślę, że to także wyniosłam z domu. Moi rodzice zawsze pomagali w potrzebie, wiedzieli też, jak wiele znaczy pomoc innych. Ojciec dwukrotnie stracił wszystko w pożarze i podnosił się dzięki własnej pracy i wsparciu ludzi. Gdy tutaj, w Mydlniczce, spalił się dobytek jednej z rodzin, szybko wyremontowaliśmy pomieszczenia w budynku gospodarczym, by ludzie ci mogli przetrwać. Tata dał im pracę, wszystko ruszyło w dobrym kierunku. Pomoc to satysfakcja. Mam trochę lat, ale ciągle mogę pracować, wobec tego mogę też jeszcze trochę rozdać. Moje dzieci, które dziś współtworzą firmę, a kiedyś całkowicie ją przejmą, myślą podobnie, są niezwykle wrażliwe na cierpienie i ludzką krzywdę.

Jest Pani także chwalona za styl prowadzenia biznesu.

Tak, i jeśli mogę się pochwalić, to otrzymałam właśnie tytuł „Firmy dobrze widzianej”. W Małopolsce nominowano do niego pięć firm. Okazaliśmy się zwycięzcami. Cenię to sobie, tym bardziej że nagrodę przyznaje BCC, do którego nie należę.

Czy w działaniach sponsorskich przyjęła Pani określoną politykę, czy też to serce podpowiada Pani, kogo wspierać?

Wiem, komu odmawiam na pewno! Nie wspieram organizacji balów, raczej unikam sponsorowania sportu. Właściwie można powiedzieć, że pomoc to dla mnie trochę jak inwestycja. Od prawie 10 lat funduję stypendia dla najzdolniejszych studentów UJ, którzy zdobywają indeksy, nim zdadzą maturę. Pomagam im finansowo i zapewniam mieszkanie. Myślę, że w tej chwili mam takich podopiecznych ponad stu. Bliskie mi są ośrodki św. Alberta, rodziny wielodzietne… Nasza pomoc to nie tylko przekazane pieniądze, ale i paczki, meble, wyposażenie domu.

Wiele mówi się na temat rozsądnych form pomocy i o bezmyślnym wspomaganiu proszących na ulicach. Jest dobra i zła pomoc?

Nie potrafię powiedzieć, co jest dobre, a co złe. Jeśli pod naszym kościołem organizowane są zbiórki na rozmaite cele, zawsze wrzucam datek. Na ulicy tego nie robię, bo uważam, że jest pomoc społeczna i inne organizacje wyspecjalizowane we wspieraniu ludzi w trudnych sytuacjach. Nie mam serca do wrzucania do czapki. Najbardziej oburza mnie żebranie dzieci. To łatwy chleb, ale czy takie zachowanie zawsze wymusza bieda? Przychodzi mi na myśl niedawne zdarzenie. Wspomogliśmy pewne wielodzietne rodziny, które przyszły za tę pomoc podziękować. Zaproponowałam, by spisali, co jeszcze byłoby im potrzebne, a postaramy się temu zaradzić. Na liście pojawiły się zmywarka i kuchenka mikrofalowa. Nawet moi pracownicy byli zdziwieni, bo nie są to sprzęty pierwszej potrzeby.

Wspomaga Pani także artystów, m.in. Fundację „Czardasz”.

Tak, i to z czysto osobistych pobudek. Mam słabość do operetki. To relaks dla mojej duszy. Chcę wspomóc młode, wspaniałe głosy, abym mogła pójść i posłuchać ich w salach koncertowych. Ci ludzie, choćby mieli największy talent, sami się nie wypromują. Pomaganie im, a potem obserwowanie, jak ich kariera się rozwija, jak świetnie sobie radzą, to dla mnie zaszczyt. Ja w ogóle myślę, że dobro wraca. Niekoniecznie od tych, którym pomagamy, ale wraca.

Swoim wspomnieniom nadała Pani tytuł Nigdy nie jest za późno. Czy jest jakieś marzenie, którego realizację ciągle Pani odkłada?

Mam pewne plany, ale nie są to jakieś dawne idee. Ciągle coś realizuję. Wszystko dlatego, że moim największym marzeniem jest być sprawną i aktywną najdłużej, jak tylko się da. Chcę się cieszyć życiem do samego końca, otaczać się szczęśliwymi ludźmi i pomagać. Na drugą stronę niczego nie zabiorę.

Anna Laszczka / Miasto Kobiet nr 3/2011

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ