Karolina Macios – Wieczór z damską końcówką
Wieczór. Siedzą przy oknie. Ona w blasku świec wygląda wyjątkowo powabnie.
Wieczór.
Śnieg miękko opada na parapet.
Siedzą przy oknie.
Ona w blasku świec wygląda wyjątkowo powabnie.
On usiadł tak, by nie było widać zakoli. Spokojnym ruchem poprawia mankiety.
Jego dłonie koło talerza, coraz bliżej jej dłoni.
Pierwsze spotkanie.
Ona obrzuca spojrzeniem wnętrze restauracji. Dobrze wybrał. Widzi to po jej minie.
Zawsze je tu przyprowadza. Robi na nich wrażenie. Wino, kolacja, czułe słowa i wychodzą dopiero po śniadaniu.
Ona uśmiecha się i spuszcza wzrok. Dziubie widelcem w kaczce. Nie tknęła nawet sałaty. Ledwo usta umoczy.
Zazwyczaj kończy się na trzech lampkach przegryzionych zieleniną, potem nie trzeba ich długo namawiać. Cóż, przynajmniej zaoszczędzi na winie. Ale dla niej z chęcią zamówiłby kolejną butelkę. Nie tam jakieś pinot grigio. Szampana, a co!
Taka wiotka, delikatna, szalem spowita, w mgiełce zapachu siedzi i słucha z zainteresowaniem. Boże, jest idealna. Smyrgnąłby ją nóżką pod stołem, ale jeszcze za wcześnie. Wystraszy ją i co? Dla niej z różą w zębach odtańczyłby tango na środku sali. Dla niej wypatroszyłby gołymi rękami zająca. Co tam zająca! Lisa! Żubra nawet!
Taka piękna i spokojna, ale gdzieś tam, pod skórą, on to wie, czuje, słyszy niemal, cicha woda. Krew wrze w jej żyłach. Dla niego wrze.
Nachyli się ku niej, zaciągnie się zapachem, trochę słodkim, ale z nutką goryczy. Jak grejpfrut posypany cukrem i oblany czekoladą. Wessałby się w nią, zlizał, zjadł całą.
Ona chrząka cicho. On się prostuje. Za blisko, za szybko, musi się pilnować. Nie chce jej wystraszyć.
Złowił jej wzrok – rozmarzony, pociągający, kuszący obietnicą poranka. Och, złowiłby więcej, znacznie więcej. Ale to pierwsza randka, gdzie stolik i serweta, wino rubinowe, romanse i skrzypki pod brodą włoskiego muzyka. Nie ma co się spieszyć. Zacznie od przypadkowego spotkania dłoni.
I palcem sunie po śnieżnej bieli, omija widelec, slalomem między lampką a karafką. I nagle jej dłoń. Gwiazdy spadają, świat wybucha.
Ona się rumieni, wdzięcznie ze splotu palców się uwolni i zakłopotana nieco rzeknie:
– A spierdalaj.
On spojrzy zdumiony. Przesłyszał się może. Uśmiecha się niepewnie. Nerwowo marynarkę zapnie, ale siedzi przecież, to i rozepnie. Przesłyszał się, oczywiście.
Dalejże więc, nowy szturm przeprowadza. Wzrokiem aksamitnym dekolt jej muśnie, sięgnąłby, gdzie oko nie sięga.
Ona włosy poprawia. Włosy pyszne, gęste loki kasztanowe, mieniące się w miękkim świetle, filuternie podskakują, gdy tylko głową poruszy. To nie włosy, to korona! Aureola grzeszna. A jej rzęsy długie skrywają cały świat, skrywają…
Ona zatrzepocze rzęsami i beknie sobie zdrowo po kaczce.
– No, nażarłam się – mówi. – Zaraz mi chyba kiecka pęknie. Dlatego też nie ruszałam sałaty, jak zjem z mięsem, od razu mnie wzdyma. A nie chciałbyś – parsknie z uciechy, aż jej nosem pójdzie – tego wąchać.
On chrząknie i napije się wina, by zyskać trochę czasu. Poczucie humoru ma, myśli sobie, żartuje sobie tylko, zabawna jest. Piękna, dowcipna, delikatna i dosadna zarazem – więcej niż idealna, partnerka wymarzona, kobieta jego życia!
– A może byśmy – rzecze kobieta jego życia – skoczyli na jakiś browarek? Po winiaczu to nadkwasotę mam okropną. No i szybko zasypiam. A jak się mamy jeszcze bzyknąć, to lepiej nie spać, co nie? To co, jeden sześciopak czy dwa? I idziemy do ciebie, bo u mnie burdel taki, że szkoda gadać.
I poszli.
Stracił dla niej głowę.
Ona zaledwie wieczór.
Karolina Macios
felieton pochodzi z nr 1/2015