Wiarę w Boga tracił trzy razy. Ostatnim razem ostatecznie
Jego matka powiedziała mu, że te wszystkie nieszczęścia to dlatego, że nie został księdzem
O swoim tacie mówi bez emocji. Jednocześnie głęboko mu współczuje „Dla kogoś takiego jak on, kryzys wiary musiał być druzgocący, podkopujący sens wszystkiego, w co całe życie wierzył”. Weronika wychowała się w domu przesiąkniętym katolicyzmem. Tato powtarzał: „Bez wiary w Boga jesteśmy niczym. Rozumiesz? Niczym.” Powtarzał i powtarzał, aż pewnego dnia przestał. Dziś Weronika wspomina wszystkie kryzysy jego wiary:
Bóg czy kobieta?
Pierwszy raz wiarę w Boga tato stracił, gdy zmarła mama. To była wielka miłość taty. Dla niej zrezygnował z seminarium, do którego został niejako wyznaczony i namaszczony przez swoją mamę. Modliła się, żeby któryś z jej synów został księdzem. To był szczyt prestiżu na wsi.
Tata jednak w ostatniej klasie liceum zakochał się i niemal rok cierpiał rozdarty między powołaniem, bo naprawdę chciał być księdzem, a miłością do koleżanki z ławki.
Po maturze poszedł na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy po znak i dostał go, od przypadkowego księdza, który nawet nie do niego, a gdzieś w eter rzucił hasło, że Bogu można służyć na wiele sposobów, i że bycie w służbie w rodzinie jako mąż czy żona, jest tak samo wartościowe jak służba księdza, zakonnika czy zakonnicy. To był znak, na który tata czekał.
Jego mama nigdy do końca mu nie wybaczyła, że ją tak zawiódł. Nie wybaczyła też mojej mamie, nazywając ją przez wiele lat grzeszną, podstępną ladacznicą. Na weselu siedziała podobno cały czas naburmuszona. Potem trochę zmiękła, gdy urodził się mój brat Marek, a potem ja. Jeździliśmy (chociaż nie za często) do sąsiedniej wsi w odwiedziny bo tata mówił, że dzieci powinny znać swoich dziadków (sam dziadek akurat było w porządku), ale zawsze czułam, że babcia wolałaby, gdyby tato przyjeżdżał do niej w czarnej sutannie, a nie z własnymi dziećmi. Nigdy jej nie polubiłam.
Tata nie został więc księdzem, ale została mu pobożność. Nadmiarowa nawet, powiedziałabym. Może chciał udowodnić sobie albo Bogu, że nawet w życiu świeckim jest mu oddany.
Dzień zaczynał od pacierza, i kończył też modlitwą, co nie byłoby problemem, gdyby nie to, że cała rodzina musiała ten pacierz odmawiać razem z nim. Przed każdym posiłkiem też trzeba było zmówić modlitwę. Zrył mi trochę głowę tą pobożnością, bo jego Bóg nie był Bogiem miłości.
Wychowałam się w lęku, że ciągle robię coś, co Bogu się nie spodoba. I w poczuciu winy, że to przeze mnie i moje grzechy dwa tysiące lat temu powieszono Jezusa na krzyżu.
Kiedy na pogrzebie taty ksiądz zaczął kazanie od tego, że wszyscy poczęliśmy się w grzechu i musimy swoim życiem za niego odpokutować, miałam ochotę wyjść.
Może Cię zainteresuje:
„Zakochałam się w jego mózgu”. Razem od liceum – historie miłosne par z długim stażem
Jeżeli wyzdrowieję to znaczy, że Bóg istnieje
Mama też była bardzo religijna, więc się dopasowali pod tym względem. Zmarła nagle, tuż po pięćdziesiątych urodzinach. Poszła na banalny zabieg do szpitala, wdała się sepsa, i już z niego nie wróciła. Tata oszalał. Chciał pozwać szpital, niemal pobił ordynatora, zdemolował jego gabinet, musiała interweniować ochrona. I obraził się na Boga, chyba nawet go przeklął. W każdym razie przestał chodzić do kościoła.
Niedługo potem sam otarł się o śmierć. Rak jelita grubego.
Kiedy go pocieszałam, że ten typ nowotworu jest uleczalny, nawet w zaawansowanym stadium, i że na pewno wyzdrowieje, mówił: „Jeżeli wyzdrowieję to znaczy, że Bóg istnieje”. Powtarzał to za każdym razem, gdy tylko w rozmowach pojawiał się temat szans na przeżycie. I… wyzdrowiał.
Przeszedł chemioterapię, przyzwyczaił się do stomii. Woreczek na brzuchu był właściwie jedynym trwałym śladem, przypominającym o tym, że był poważnie chory. I zaczął nowe życie. Nastąpiło 7 lat tłustych. Znowu chodził do kościoła, modlił się rano i wieczorem.
Tato miał zakład stolarski, który stopniowo przekazywał Markowi. Ale w tych tłustych latach bardzo intensywnie obaj pracowali. Z tym, że Marek nawet zbyt intensywnie, co by tłumaczyło to, co wydarzyło się później. To był bardzo dobry czas dla całej rodziny. Urodziłam córeczkę, miałam dobrą pracę. Brat się ożenił. Zakład stolarski funkcjonował doskonale, a tata każdego dnia dziękował Bogu za nowe życie.
Nawet jego mama, a moja babcia, poczuła się nareszcie spełniona, kiedy syn brata taty, czyli jeden z jej wnuków, został misjonarzem. Doczekała się więc księdza w rodzinie, i to jakiego! Chodziła po wsi, napuszona jak paw, gdy wnuczek raz na rok przyjeżdżał i odprawiał mszę w kościele.
Przeczytaj koniecznie:
„Miałam siedem lat, gdy zabiłam siostrę” Mroczne tajemnice dzieciństwa
Nieudana inwestycja w cud
I wtedy, na koniec tych siedmiu lat obfitości od życia, mój brat doznał rozległego udaru i z pełnego zapału lokalnego biznesmena, z dnia na dzień zmienił się w… roślinkę. Nie miał wtedy nawet jeszcze czterdziestu lat.
Lekarze uratowali go, ale połowa mózgu obumarła. Nie odzyskał świadomości. Od dziesięciu lat na zmianę leży lub siedzi w specjalnym fotelu, i patrzy nieruchomo przed siebie. Nie ma z nim kontaktu. Nie reaguje na słowa, gesty, dotyk. Żona brata na zmianę wchodzi w rolę siłaczki dźwigającej nadludzki ciężar opieki nad beznadziejnie chorym mężem, a potem spada na dno depresji; łącznie z myślami samobójczymi.
To w związku z Markiem tato po raz kolejny przeszedł kryzys wiary. Chociaż też nie od razu, bo przecież pamiętał, że Bóg wyciągnął go z raka. Przez pierwsze trzy lata wierzył, że medycyna przywróci jego synowi sprawność. Dom brata zmienił się w szpital, codziennie przychodzili rehabilitanci, kilku na zmianę i masowali, naciskali, aktywizowali każdy mięsień i nerw, w nadziei, że na końcu tego szlaku aktywacji także mózg dozna regeneracji. Ale to się nie wydarzyło.
Opinia lekarzy była jednoznaczna. Stan wegetatywny. Nic się nie da zrobić.
Lekarzy, którzy wyrazili taką opinię było wielu, właściwie wszyscy liczący się w Polsce, bo tata jeździł z dokumentacją medyczną do każdego profesora, który się specjalizował w takich przypadkach. Sprzedał firmę i połowę zysku przeznaczył na lekarzy i rehabilitację, bo to co miała żona brata, na nic by nie wystarczyło. Drugie pół zainwestował w cud. Kiedy było wiadomo, że medycyna jest bezradna, tato uczepił się zdania usłyszanego od jednego z profesorów „tutaj już tylko cud może pomóc” (inni wcześniej mówili że „tutaj to już nawet cud nie pomoże”). I tato uczepił się tego cudu.
Przez kolejne lata wysyłał datki do każdego klasztoru w Polsce, jaki znalazł, w intencji modlitwy o zdrowie Marka. Jeździł do miejsc świętych, na pielgrzymki, do Częstochowy, Lichenia, do Rzymu na grób „naszego” papieża, do Medziugorie, Lourdes i Fatimy. Kiedy wracał z nich. oczy świeciły mu się nadzieją, która szybko gasła, gdy widział syna, tak samo nieruchomo siedzącego w fotelu po pielgrzymce, jak i przed pielgrzymką.
Aż wreszcie sięgnął po ostateczność. Ruszył do Jerozolimy, do Ziemi Świętej. Nie wiem, co on tam przeżył, jakiego olśnienia doznał, ale doznania musiały być bardzo mocne, bo nie czekał na powrót, tylko od razy stamtąd zadzwonił z entuzjazmem w głosie, i zapytał: „ No i jak tam z Markiem, poprawiło się? Poprawiło, prawda?” Nie poprawiło. To wtedy właśnie stracił wiarę w Boga po raz drugi.
Zobacz też:
Krótkie cytaty z Biblii – o życiu, miłości, małżeństwie
Nie warto…
Znów przestał się modlić i chodzić do kościoła, mówił, że Bóg nie istnieje i że życie nie ma sensu. Nie miałam mu nic mądrego do powiedzenia, żadnego kontrargumentu. Sama do kościoła chodziłam bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Nie znajdowałam dla niego słów pociechy, bo co mogłam powiedzieć. Właśnie mijał siódmy rok, gdy życie całego systemu rodzinnego obracało się wokół Marka tkwiącego na fotelu bez świadomości istnienia. Cierpieli na tym wszyscy, jego żona, nasz tato, ja, moja rodzina. Również i ja byłam zaangażowana w opiekę nad Markiem, chociaż co to jest godzina, czasem dwie dziennie, wobec dwudziestu czterech, które spędzała przy nim jego żona, bez nadziei na zmianę i w poczuciu bycia niewolnikiem tej sytuacji.
Kiedy wykonywałam z bratem, czy raczej na nim, jeden z przypisanych mu zestawów ćwiczeń, nie mogłam się pozbyć myśli, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby go nie odratowali, i że on – chociaż najbardziej chory – to przeżyje nas wszystkich.
Ten drugi kryzys wiary okazał się na tyle poważny – tato staczał się w otchłań depresji, przestał się myć i wychodzić z łóżka – że zainterweniowała babcia, jego mama. Najpierw przyjechała sama i wygłosiła kazanie, że Boga się nie porzuca ot tak po prostu, tylko dlatego, że człowiekowi nie pasują jego wyroki, że Bóg nas sprawdza, testuje naszą wiarę i że gdyby mu się nie sprzeniewierzył i poszedł na księdza, to nie musiałby teraz leżeć jak te zwłoki (musiała mu dowalić, i zrobiła to przy mnie, której by nie było w ogóle na świecie, gdyby tato posłuchał w młodości jej, a nie swojego serca).
Mówiła, że to wstyd tak leżeć, że Hiob utracił jeszcze więcej, majątek, dzieci, miał trąd, a mimo to się nie poddał. „Jak Bóg może być tak okrutny”, trochę zapytał, a trochę stwierdził tato, i leżał dalej.
Miesiąc później, babcia znów się pojawiła, tym razem z wnukiem, który akurat przyjechał na święta z misji. Siedział przy tacie i opowiadał o Afryce, o trudnych warunkach, w jakich tam żyją ludzie; o wodzie, po którą trzeba chodzić kilka kilometrów do studni; o chorobach, na które nie ma lekarstwa; o dzieciach, które chodzą do misjonarskiej szkółki, i żywiołowo tańczą i śpiewają (zademonstrował nawet), i śmieją się tak, jak nigdy tego nie słyszał w Polsce. Opowiadał o pięknie wschodów słońca i zachodów, o zebrach i żyrafach, i że ludzi tam są szczęśliwi, mimo iż dla nas ich życie mogłoby się wydawać nie do zniesienia. O Bogu nie mówił.
Tydzień później tata wstał. Nie wiem, czy podniosła go z łóżka przywrócona wiara, czy zaczęły działać leki od psychiatry. Znowu żył, jak dawniej. A może to było złudzenie. W każdym razie do kościoła w niedzielę znowu chodził.
Kiedy rok później nastąpiła wznowa nowotworu, tym razem kości, nie walczył. Spędził ostatnie tygodnie w hospicjum szpikowany morfiną, żeby nie cierpiał. „A ty córeczko chodzisz do kościoła?”, zapytał. Nie wiedziałam z jaką intencją i jaka odpowiedź była mu do lepszej śmierci potrzebna. „Staram się, ale nie zawsze”, odpowiedziałam zachowawczo.
Popatrzył na mnie po raz ostatni przytomnie i powiedział „Nie warto”.
Nie przyjął księdza z ostatnim namaszczeniem.
Wojciech 11 czerwca, 2023
Cóż. Nie wiecie nic o wierze w Boga. Zarówno postacie w artykule jak i autor.