W KINIE:Traumy dzieciństwa i księżycowe odloty
Czy już wiecie na co wybierzecie się w najbliższym czasie do kina? Miasto Kobiet podpowiada co jest warte uwagi.
Filmy Wesa Andersona przypominają cukierki nadziewane LSD. Oblane wizualną słodyczą niczym czekoladki w bombonierce, równo podzielone na starannie zakomponowane kadry, w pewnym momencie objawiają swoje psychodeliczne wnętrze – kolejne opowieści wymykają się schematom, barokowy przepych zaczyna mieć w sobie coś delirycznego, wszystko przenika dziwaczne poczucie humoru.
Nie inaczej jest z jego najnowszymi Kochankami z Księżyca. Zrealizowani po nominowanej do Oscara animacji Fantastyczny Pan Lis, już od początku wydają się mieć więcej wspólnego z kreskówką niż z filmem aktorskim. Travellingi kamery, charakterystyczne dla operatora Roberta D. Yeomana, budują przestrzeń zamieszkanego przez dużą rodzinę domu, wypełnionego dźwiękami orkiestrowej muzyki, rodem z ilustracji książek dla dzieci. Dalej jest jeszcze więcej zabawy formą – a to stylizowane na dokument wstawki z jaskrawo ubranym naukowcem w roli głównej, a to scenki ze skąpanego w zieleni obozu skautów. W pewnym momencie ta zabawa zaczyna nieco przytłaczać, ale właśnie wtedy zawiązuje się właściwa historia: oto dwójka dzieci postanawia opuścić swoje środowiska (on – drużynę skautów, ona – rodziców i szkołę) i wzorem romantyków rozpocząć życie w leśnej dziczy.
Anderson nie rozpisuje tej opowieści o szczeniackiej miłości wyłącznie na róż i plusz. Do bajki wślizgują się tematy i emocje znacznie cięższego kalibru. Tytułowi kochankowie to typowe dzieciaki z problemami: ona pochodzi z nieszczęśliwej rodziny, przez co atakuje koleżanki ze szkoły nożyczkami i kradnie książki z biblioteki; on jest sierotą i też przejawia aspołeczne zachowanie – nikt z drużyny go nie lubi. Sceny ich schadzek mają w sobie zadziwiająco dużo seksualnego napięcia, a potyczki z próbującymi ich rozdzielić dorosłymi i rówieśnikami niosą ze sobą sporą dawkę okrucieństwa.
To wszystko nabiera rozpędu z każdym kolejnym kwadransem. Anderson cytuje Dzikiego, Władcę much i gry platformowe, ściska za serce, trzyma w napięciu i łaskocze. Bohaterowie uciekają, walczą, przebierają się, planują nawet samobójstwo. Kochankowie z Księżyca to wspaniała zabawa, ale taka, która pozostawia po sobie gulę w gardle i kolorowe powidoki przed oczami.
ZAPOWIEDZI
Django
Oto główny powód, dla którego świat nie ma prawa się skończyć w grudniu 2012 roku. 18 stycznia 2013 roku do polskich kin powróci z nowym tytułem Quentin Tarantino, jeden z największych łobuzów i wizjonerów współczesnego kina, człowiek, który w „Pulp Fiction” złamał wszystkie zasady hollywoodzkich filmów gangsterskich, a w „Bękartach wojny”, za sprawą celnej serii karabinowej, odwrócił bieg historii i wymazał traumę holokaustu. Tym razem weźmie się za bary z gatunkiem, z którym flirtował już od dawna – z westernem. Czarnoskóry niewolnik (Jamie Foxx) połączy tu swoje siły z pewnym łowcą głów (Christoph Walz), aby zemścić się na okrutnym plantatorze (Leonardo DiCaprio).
Hobbit
Jeden z najbardziej oczekiwanych blockbusterów tego roku – ekranizacja powieści J. R. R. Tolkiena, pięknej baśni, która z czasem rozwinęła się w kultową trylogię „Władcy Pierścieni”. To może być i wielka klapa, i wspaniałe przeżycie. Klapa, bo stojący za kamerą Peter Jackson od lat jest w artystycznym dołku, a pomysł rozpisania tej prostej i uroczej historii na trzyczęściowy monument budzi spore wątpliwości. Przeżycie, bo kino kocha wysokobudżetową fantastykę: wygenerowane w CGI Nibylandie i potwory, wielkie bitwy i wyprawy. Ale mniejsza o to, bo „Hobbit” to pozycja typu „nie wierz recenzentom, przeżyj to sam”. Polska premiera 28 grudnia.
Frankenweenie
Timowi Burtonowi nie szło ostatnio zbyt dobrze. Powtarzał stare sztuczki, chwytał się wciąż Johnny’ego Deppa, najbardziej nudnego i przewidywalnego współczesnego aktora, ze świata gotyckiej grozy dał się przeciągnąć na stronę Disneya, dla którego wyreżyserował „Alicję w Krainie Czarów” – najgorszy tytuł w swojej karierze. Animacja „Frankenweenie” to pełnometrażowa wersja krótkiego filmu, który nakręcił na samym początku swojej kariery, a który opowiadał o chłopcu przywracającym do życia ukochanego pieska. To może być powrót do korzeni… albo też dowód na ostateczne wypalenie. Przekonamy się 7 grudnia.
Piotr Mirski