„Zwierzęta nocy”
Luksusowe stroje sygnowane przez Toma Forda, jednego z najbardziej cenionych amerykańskich projektantów mody, nawet te z linii prêt-à-porter, pozostają poza zasięgiem zwykłych śmiertelników. Na szczęście kino jest znacznie bardziej demokratyczne, a ten wszechstronny artysta traktuje je z równym (co swoje kolekcje) wyczuciem stylu. Skądinąd „styl” to słowo klucz do jego filmowej twórczości. Kwestie estetyczne pełnią nadrzędną rolę wobec opowiadanej historii, zarówno w reżyserskim debiucie (2009) z Colinem Firthem, jak i najnowszych „Zwierzętach nocy”. Na szczęście wcale nie oznacza to przerostu formy nad treścią. Ani braku fabularnych wrażeń.
Po „Samotnym mężczyźnie” przyszedł czas na nie mniej opuszczoną kobietę. Tam uniwersytecki profesor opłakiwał śmierć kochanka, tu właścicielka galerii sztuki (znakomita Amy Adams) przechodzi głęboki życiowy kryzys. Traci wiarę w sens swojej pracy i wątpi w wierność męża. Jej idealna egzystencja zamienia się we własną karykaturę: Susan jest zbyt atrakcyjna, ma zbyt udaną karierę, za piękny dom i zbyt przystojnego partnera. Poczucie przesytu towarzyszy nam zresztą od pierwszej sceny filmu. Bierzemy udział w otwarciu wystawy, na której eksponatami są żywe kobiety: nagie, ustawione w prowokacyjnych pozach, a jednak dalekie od standardów piękna. Tęgie, potężne, z obwisłymi ciałami.
Tymczasem główna bohaterka rozpamiętuje nieudane pierwsze małżeństwo. Pretekstem do gorzkiej refleksji staje się prezent od ekspartnera – napisana przez niego i zadedykowana Susan powieść „Zwierzęta nocy”. Książka zaskakuje kobietę, hipnotyzując i przerażając ją swoją treścią. Autor dzieła, z pozoru delikatny i wrażliwy mężczyzna, snuje bowiem wyjątkowo brutalną historię zbrodni i zemsty. Wciągając byłą żonę w lekturę, niejako na nowo ją uwodzi…
„Zwierzęta nocy” to rasowy thriller z drugim dnem. Pozostałby jednak umiarkowanie odkrywczym romansem z konwencją, gdyby nie Ford i jego wyrafinowany filmowy touch, wrażliwość na piękno i brzydotę świata przedstawionego, korespondencję barw, kształtów i faktur. Wreszcie umiejętność przekształcania kina w towar wysoce luksusowy, bez typowego hollywoodzkiego lukru. (reż. Tom Ford, premiera 18 listopada)
„Nowy początek”
Idąc za ciosem, polecę jeszcze jedno listopadowe spotkanie z Amy Adams, tym razem w sztafażu science fiction. Pomimo że w „Nowym początku” mamy do czynienia z wizytą Obcych i mimo że proporcje nauki i zmyślenia wypadają tu raczej na korzyść tego drugiego, reżyserowi filmu nie brak filozoficznych ambicji. Nie znajdziemy w nim więc zbyt wielu scen walk czy kosmicznych pościgów spod znaku „Gwiezdnych wojen”. W zamian za to możemy liczyć na pretekst do zadumy nad naturą języka i międzyludzkiej (a także międzygatunkowej) komunikacji. (reż. Denis Villeneuve, premiera 11 listopada)
„Służąca”
Jeśli komuś nie odpowiada pokojowa wizja ponadgalaktycznej wspólnoty, jeśli jako pesymista wierzy, że jedynym uniwersalnym językiem jest język przemocy, na pewno po drodze mu z Parkiem Chanwookiem, znanym piewcą ekranowej brutalności. Koreański reżyser powraca na grunt rodzimego kina, ale sięga po powieść Sarah Waters, brytyjskiej pisarki, którą fascynują czasy wiktoriańskie i wątki lesbijskie. W „Służącej” (powieściowej Złodziejce) sporo się dzieje: od wielopiętrowej intrygi kryminalno-miłosnej po… historię pornografii. (reż. Park Chan-wook, premiera 4 listopada)
„Dzika”
Jeszcze bardziej wymagającym doświadczeniem może się okazać spotkanie z nowym filmem Nicolette Krebitz, niemieckiej modelki, aktorki, piosenkarki i reżyserki. „Dzika” to metaforyczna opowieść o odzyskiwaniu kobiecej siły i tożsamości. Główna bohaterka (o swojsko brzmiącym imieniu Ania) prowadzi monotonne, samotne życie aż do momentu, gdy w pobliskim parku spotyka wilka, którego postanawia oswoić. Ich przyjaźń przybiera dość ekstremalne formy. Brzmi nieznośnie artystowsko, ale warto spróbować (zwłaszcza w kontekście nasilonej ostatnio walki płci). (reż. Nicolette Krebitz, premiera 4 listopada)
„Światło między oceanami”
Dla równowagi zakończę moje jesienne zestawienie przykładem kina kobiecego w zupełnie innym wydaniu. Derek Cianfrance, którego możecie pamiętać jako reżysera poruszającego obrazu „Blue Valentine” (2010), postanowił nakręcić najklasyczniejszy z melodramatów – w macierzyńskiej odsłonie, z wielką historią w tle i z najgorętszą (tym bardziej że nie ma już Brangeliny) parą Hollywood, czyli Alicią Vikander i Michaelem Fassbenderem. To pozycja obowiązkowa, ale wyłącznie dla fanek gatunku i powieści M.L. Stedman. (reż. Derek Cianfrance, premiera 18 listopada)
Ewa Szponar