Szymon Hołownia – Wycisnąć z życia co się da
Rozmowa z dziennikarzem i publicystą Szymonem Hołownią

Szymon Hołownia / Wikimedia
Rozmowa z dziennikarzem i publicystą Szymonem Hołownią z 2015 roku. Co przyszły kandydat na prezydenta uważał na temat edukacji seksualnej w Afryce, z jakimi problemami borykała się jego fundacja, czy lubił dewocjonalia i czy jego hierarchia wartości uległa zmianie?
Ostatnio żyje pan na walizkach.
Tak, wróciłem z Zambii, za chwilę wylatuję do Papui Nowej Gwinei. Przez Hongkong i Australię.
Czemu służą te podróże?
Do Afryki jeżdżę, bo tam jest mój drugi dom. Od niespełna trzech lat staram się wspierać prowadzony przez siostry służebniczki sierociniec w Kasisi koło Lusaki, w Zambii. Trzy miesiące temu założyłem Fundację Kasisi, próbuję namówić, kogo się da, na pomoc naszym dzieciakom. Oddycham podróżami, weszły mi one w krew, kiedy pracowałem nad Last minute…. Świat jest nie do przejedzenia, ma tyle kolorów i barw. Widzę, że rozwinęła się we mnie wielka „żarłoczność” na świat. Strasznie mi potrzeba tych podróży. Nie traktuję ich jako ucieczki, bo czy będę tutaj czy na jakimś 50. równoleżniku, to i tak moje problemy będą takie same.
Zabiera pan ze sobą duży bagaż?
Ile tylko mogę, bywa, że i 90 kilo. Do Zambii zabieram zwykle sporo rzeczy. Niezbędne leki, których nie ma na miejscu, ukochaną kawę zbożową dla sióstr, rajstopy i rękawiczki dla dzieci (bo teraz jest tam zima, a plus 10 stopni to dla nich już siarczysty mróz). Ostatnio przywiozłem też np. fantom do nauki pierwszej pomocy. Jeden z chłopaków, którzy byli w Kasisi, dziś studiuje medycynę, może ten fantom mu się przyda. Walizki celowo mam w różnych rozmiarach – jadę z trzema, gdy są już puste, pakuję jedną w drugą i wracam z jedną.
Bez czego się pan nie rusza?
Ma pani na myśli rzeczy życiowo-bytowe? Mam wymieniać: szczoteczka, majtki, skarpetki?
Jak pan woli.
Te w misie, w koniki… (śmiech). Przede wszystkim zabieram całą swoją gadżetologię religijną. Pismo Święte, ikonkę podróżną. Kiedyś bardzo się bałem malarii. Wszędzie widziałem atakujące mnie komary, repelentów stosowałem tyle, że sam byłem już dokumentnie zatruty. W końcu, wertując Pismo Święte, trafiłem na Psalm 91, w którym jest zdanie o tym, że nie ma co się bać „zarazy skradającej się w mroku”, a „choroba nie dosięgnie twojego namiotu”, zacząłem go odmawiać i lęk minął. Niezbędna do życia w tropikach, oprócz moskitiery, jest latarka. Im bliżej równika, tym bardziej równy dzień – słońce zachodzi o szóstej, łatwo nadepnąć na węża czy skorpiona. Mam taką obsesję, że w miejscu, w którym jestem, kupuję wszystkie gazety, jakie są dostępne. Próbuję poznać tętno społeczeństwa, więc pierwsza wizyta to kiosk.
A po powrocie do kraju? Dokąd kieruje pan pierwsze kroki? Też do kiosku?
Trzymam się jak najdalej od kiosku i telewizora tak długo, jak tylko się da. Już po paru godzinach zasypuje mnie jednak lawina bieżących spraw i młynek zaczyna się kręcić. Ja zresztą nie umiem nic nie robić, dla mnie odpoczynek to zmiana zajęcia.
Jak doszło do tego, że założył pan Fundację Kasisi?
Po prostu dotarło do mnie, że wszystkiego, co trzeba zrobić, nie będę w stanie zrobić sam. Nie oczekuję, że ludzie będą odejmowali sobie coś od ust, porywali się na jakieś wielkie wyrzeczenia – chciałbym pomóc dzieciakom, ale też i nam, tutaj, żebyśmy znów uwierzyli w siłę wspólnoty. Nie proszę o miliony ani nawet o tysiące. Proszę o 10 złotych. Ale co miesiąc. Zlecenie stałe. Załóż i zapomnij, a my będziemy na bieżąco informować cię, co się dzieje u naszych dzieciaków, i sprawimy, że poczujesz się częścią rodziny. Kasisi to jest szczęśliwe miejsce. Dwieście pięćdziesięcioro dzieciaków, siedem sióstr zakonnych.
Sporo dzieci ma HIV, AIDS, przeróżne powikłania. Bywa, że trafiają do nas tylko po to, żeby spokojnie umrzeć. My stajemy jednak na głowie, żeby żyły pełnią życia – mają dom, pięć posiłków dziennie, opłaconą szkołę, leczenie, gdy przyjdzie czas – pomoc w znalezieniu pracy.
Udało mi się ostatnio wyremontować naszą miniklinikę, teraz zbieramy na ambulans, żeby nie wozić ciężko chorych dzieci 40 kilometrów do szpitala w bagażniku furgonetki. Gdybyśmy mieli stałe grono ludzi, którzy co miesiąc zrzucą się po tych parę groszy na jedzenie, moglibyśmy zacząć myśleć o inwestycjach – wymianie cieknącego dachu, rozpadających się kranów, przejściu z hiperdrogiego prądu z gniazdka na energię słoneczną itd.
Mówi pan o pomocy doraźnej, a nie myślał pan o tym, żeby np. szerzyć edukację seksualną?
Te dzieci nie potrzebują edukatorów seksualnych, a kogoś, kto da im jeść, wyleczy, przytuli, zawiezie do lekarza, pomoże w lekcjach. My musimy najpierw uratować im życie. A gdy dorosną, będą podejmować decyzje zgodnie ze swoim sumieniem. W chrześcijaństwie mamy zresztą bardzo sensowną wizję etyki seksualnej.
Skąd w Afryce wzięła się epidemia HIV? Z praktykowanego w niektórych jej częściach stylu życia, w którym wielu, niezależnie od tego, czy żyją w małżeństwie czy nie, ma jeszcze kilka stałych kochanek lub kochanków. Hurtowe rozdawanie prezerwatyw to próby leczenia objawów, dość rozpaczliwe, bo zakładające, że ludzie tam nie są w stanie panować nad swoimi popędami. My mówimy: problemem nie jest to, że twoja kochanka może ma HIV, ale to, że nie umiesz być wierny.
Jak wyglądają spotkania z dziećmi z sierocińca w Kasisi?
To jest przede wszystkim obłędnie dużo bezinteresownej miłości i radości. Poza tym nieustanne pasmo zaskoczeń. Nasi nastoletni chłopcy zawstydzają mnie poziomem swojej wiedzy teologicznej, obeznaniem w świecie. Bliźniaczki Irene i Theresa, które jeszcze dwa lata temu miały przerażone oczy i palce w buzi, dziś, wyluzowane, przylatują, by się przytulić. Francis, którego dwa lata temu widziałem, jak trafiał do nas w agonii (miał 16 lat, ważył 18 kilo), dziś choć nadal walczy z chorobą, uśmiecha się chyba nawet przez sen i pisze do mnie w liście: „dziękuję ci, że poświęcasz czas, żeby o mnie myśleć”. Jest Precious, już 21-letnia, która parę tygodni temu umierała na AIDS i gruźlicę i za którą non stop trzymam teraz kciuki, modlę się za nią, tak bardzo bym chciał, żeby przeżyła. Mam jej zdjęcie w telefonie (szuka). Mam też zdjęcia innych, niektórych już nie ma tutaj.
Czy po wyjazdach do Kasisi hierarchia pańskich wartości jakoś się zmieniła?
Odnowiła się. Przypomniałem sobie, co jest najważniejsze. To są moje rekolekcje, przypominają mi, jak chciałbym żyć. I dały mi nowych bliskich. Kiedy coś u mnie działo się nie tak, wiedziałem, że w Kasisi dzieciaki biegną do kaplicy i odmawiają różańce za tego „Simoni” z Polski. I czasami dzięki nim tu, na ziemi, czuję się fajnie.
Podoba się panu wykorzystywanie w modzie symboliki religijnej? Widzę, że ma pan jakąś ciekawą bransoletkę.
Tę akurat – z Jerozolimy. Jestem gadżeciarzem religijnym, z całego świata zwożę sobie piękne dewocjonalia, bardzo zmysłowo przeżywam moją wiarę. Ta bransoletka to akurat dziesiątka różańca, można się na niej modlić. Pamiętam jednak, jak kiedyś na targu w Afryce kupiłem sobie fajny różaniec, by parę godzin później zorientować się, że to jest wersja do wieszania na szyi dla gansta raperów, bo liczba koralików kompletnie się nie zgadzała.
Czyli Madonna z krzyżem zawieszonym na udzie nie robi na panu wrażenia?
Madonna akurat mnie wkurza. Głupio i cynicznie wykorzystuje coś, co jest mi bliskie – znak budzący emocje i doskonale „wypromowany”, który przez dwa tysiące lat osadził się w świadomości ludzi. Robi to tylko po to, żeby zarobić więcej kasy. Z sądami trzeba być jednak ostrożnym. Mieliśmy kiedyś w „Mam Talent” grupę chłopaków, niby tancerzy, ale tak naprawdę striptizerów. Gdy już pokazali, co mieli najlepszego, i nadszedł czas, by zadać im pytanie, wypaliłem: „Rozbierasz się, kobiety piszczą – OK, ale teraz powiedz, synku, do czego ci jeszcze ten różaniec, nie mogłeś sobie darować?”. A on mi na to, bardzo poważnie: „To pamiątka po moich rodzicach. Umarli niedawno, a ja noszę go, żeby mi o nich przypominał”.

Mam Talent, Szymon Hołownia (2017) / fot. TVN/Mirosław Sosnowski
Przejdź na drugą stronę i dowiedz się, co Szymon Hołownia ma do zarzucenia Angelinie Jolie i czy miewa pokusy

Katolik i ateista, czyli Szymon Hołownia u Kuby Wojewódzkiego / fot. TVN
A ma pan rybkę przyklejoną na samochodzie?
Nie. Bo zdarza mi się tak reagować na poczynania innych kierowców, że tą rybką robiłbym chrześcijaństwu antyreklamę. Żeby stonować nerwy, codziennie odmawiam sobie w samochodzie koronkę do miłosierdzia. Lubię tę modlitwę, idealnie wpisuje mi się w jazdę, bo jest szybka i dynamiczna.
Przekracza pan prędkość?
A mają panie jakieś inne pytania?
I jak się pan z tym czuje? Spowiada się pan z tego?
Nie zdarzyło mi się od razu biec z tym do spowiedzi.
Ale do konfesjonału spieszy pan z prędkością 120km/h…
Zależy, z czym się tam wybieram (śmiech). Inna rzecz, że mechaniczne spowiadanie się, na zasadzie – pobrudziłem ręce, więc lecę je umyć, a za chwilę znów się pobrudzę, i tak bez końca – warto rozbudować o pogłębioną analizę, dlaczego ja w ogóle te ręce brudzę. Jakie zagrożenia tym na siebie i innych ściągam. Zły czyn to przecież tylko czubek góry lodowej. Nie grzeszysz dopiero wtedy, gdy już dociśniesz pedał gazu czy dopuściłeś się zdrady. Robisz to znacznie wcześniej, gdy znajdujesz w sobie wewnętrzne przyzwolenie, gdy podejmujesz decyzję, w myślach. Nie z przekraczania prędkości się więc spowiadam, ale z tego, że nie szanuję swojego życia, że myślę o sobie jak o robocie, który w krótkim czasie musi wykonać milion zadań, więc pędzi z miejsca na miejsce. Że w związku z tym przedmiotowo traktuję innych itd.
Nie cichną kontrowersje wokół podwójnej mastektomii Angeliny Joli. Sądzi pan, że próbuje ona oszukać przeznaczenie?
Nie mam takiego wrażenia i nie bardzo chce mi się włączać w analizowanie każdego jej kroku. Za bardzo ją szanuję, za to pokazanie światu, że można robić coś innego niż tylko kolekcjonować dolary. Inna rzecz, że czasem chyba pewne rzeczy wymykają się jej spod kontroli. Nie wiem, czy świadomie wypuszcza w świat komunikat, że dla dzieci z biednych krajów jedyną nadzieją jest przyjazd znanych i bogatych ze Stanów czy z Europy, którzy wyrwą je z piekła i przesadzą do raju naszej kultury.
A nie ma w tym trochę racji?
Moim zdaniem – nie. Od kilku lat próbuję pracować na rzecz domu dziecka w Zambii, mam bieżący kontakt z prawie trzema setkami czasem strasznie poranionych dzieciaków i wiem, że powinny pozostać na miejscu, w swojej kulturze, języku, dziedzictwie. Nie powinniśmy wyrywać tych ludzi z korzeniami, tylko dodać im to, czego im brakuje. Wtedy wszystko, co staramy się im dać, będzie działało o wiele dłużej. One założą przecież kiedyś własne rodziny, sprawią, że kolejne pokolenia dzieci będą miały dom, będą inaczej myślały o świecie, ale też o swoim kraju. Zachęcam ludzi, by przestali myśleć o tym, czego chcieliby dla siebie, niech wejdą w buty tych, którym chcą pomóc. A przede wszystkim, czy w Afryce, czy w Polsce, niech się nie boją dotknąć chorych dzieci, nie uciekają na widok cierpienia.
Przecież ona właśnie tak mówi.
I chwała jej za to, zrobiła to przecież nawet informacją o swojej mastektomii. Powinna jednak może bardziej zdecydowanie potraktować swoich PR-owców. Byłem w Afryce, kiedy ona wybrała się do Namibii w sprawie adopcji. Pół kraju zostało zamknięte. Nie można było dostać wizy, kontrole na lotniskach, sprawdzanie, czy – jeśli jest się dziennikarzem – jest się na liście ułożonej przez agentów pani Jolie. Wszystko było zawłaszczone przez Brangelinę. Czytałem wypowiedzi Namibijczyków, niektórzy czuli się upokorzeni, że ich dumny kraj zmienia się w prywatny rezerwuar dzieci dla gwiazd z Hollywoodu. Podobne głosy podnoszą się w Malawi, które chętnie odwiedza Madonna.
A jeżeli chodzi o jej decyzję związaną z usunięciem piersi?
Nie umiem i nie chcę jej oceniać. Gdyby mnie spotkało coś podobnego, pewnie mimo wszystko na podobny ruch bym się nie zdecydował. Medycyna robi dziś olbrzymie postępy, to, co dziś jest wyrokiem, za pięć lat może już nim nie być. Nie chcę odejmować sobie czegoś, co dziś działa, bo kiedyś może działać nie będzie. Wiem, że gdy pojawi się cierpienie, trzeba będzie stawić mu czoła, i tak przed nim nie ucieknę. Wierzę w medycynę, ale przede wszystkim wierzę Bogu, który ma mnie w swojej ręce i nie wypuści, nawet gdy kiedyś będę chory. O moim jutrze nie wiem nic, chcę jak najpełniej przeżyć to, co mam dziś.
Ludzie boją się śmierci, chcieliby żyć jak najdłużej.
To niech zostaną chrześcijanami. Będą żyć wiecznie.
Ale nie na ziemi.
A niby gdzie? (śmiech) Przecież my wierzymy, że po końcu świata i zmartwychwstaniu będziemy przecież żyć właśnie na ziemi! I to życie będzie esencją tego, co przeżywamy teraz. Nikt nam nic nie zabierze, przeciwnie – dostaniemy milion razy więcej, niż mamy teraz. Ciała nie będziemy mieć tylko przez chwilę. Może gdyby ludzie uświadomili to sobie, mieliby do tego życia trochę bardziej wyluzowane podejście, wiedzieliby, że umierając, nie żegnamy się z domem, na chwilę z niego wyjeżdżamy, a pod naszą nieobecność Boska Ekipa zrobi z niego zapierające dech w piersiach cacko.
Miał pan kiedyś jakieś spotkania z duchami?
Gdy widzę poruszającą się firankę, w pierwszym odruchu podejrzewam jednak przeciąg, a nie ducha. Miewałem jednak i sytuacje, w których – jestem pewien – gdzieś obok mnie w hałaśliwy i dobitny sposób próbowało się zamanifestować zło. Wiem, że przy mnie jest nie tylko anioł stróż, ale i ktoś, kto nienawidzi mnie do szpiku swoich nieistniejących kości i zrobi wszystko, by spieprzyć mi życie, bym towarzyszył mu w jego złym wyborze. On nie ma dostępu do mojej woli, ale może zamieszać i miesza w świecie, który mnie otacza. Rozeznawanie duchów to bardzo ważny wymiar życia, na który pierwsi chrześcijanie byli bardzo wyczuleni, a który nam, śmiesznym sierotom po oświeceniu, wyśmiewającym się z egzorcystów, a z drugiej strony chodzącym do wróżek, noszącym amulety i wierzącym w zaklęcia, umyka.
Jakie są pańskie pokusy?
Nie ma przykazania, w obrębie którego nie miałbym jakichś pokus. Wiem, że zło nigdy nie przedstawia się jako zło, ale jako dobro. Gdy król Dawid wpadł na pomysł, by przespać się z żoną nieobecnego w domu kolegi, z pewnością nie myślał: „O tak, chcę być zły, pójdę i unurzam się w nieczystości”. Może kombinował, że przecież to nic strasznego – on się nie dowie, ona będzie miała chwilę przyjemności z królem: układ bez strat. Poza tym zrelaksowany król to lepiej zarządzane społeczeństwo. Poza tym ona jest piękna, więc w zasadzie to cudzołóstwo będzie aktem oddania czci Bogu, który ją tak pięknie stworzył. Ilu ludzi dziś tłumaczy się podobnie? Albo, kantując na podatkach, mówią: „Państwo i tak to zmarnuje, a ja przynajmniej wydam to na Caritas albo wykształcę dzieci”. Pokusa zawsze jest subtelna. O szczegółach pokus, których doświadczam, powiem jednak nie paniom, a spowiednikowi.
Kiedy czuje się pan jak w niebie?
Na niebo w moim życiu przyjdzie jeszcze czas.
Nie ma pan czasu na niebo?
Żebym nie wiem jak się spiął – tu mogę mieć tylko i aż przedsmak nieba. Próbować się do niego przygotować.
Wyobraża pan sobie siebie na emeryturze?
Nie, myślę, że nie dożyję.
Dlaczego sądzi pan, że umrze młodo?
Bo tak będzie romantycznie (śmiech).
Rozmawiały Iga Gierblińska i Edyta Hermanowska
Rolety dachowe 13 lutego, 2020
Czemu mnie to nie dziwi, że on się wszędzie musi wcisnąć – jak nie do TV, to teraz do polityki… Żałosne 🙂
Gieruś 24 czerwca, 2021
Zastanawia mnie czy Pan Hołownia przechodził udar? Sposób mówienia i kształt ust na to wskazują.