Pamiętacie Frances Ha, tytułową bohaterkę filmu Noah Baumbach, jej nadwrażliwość, artystyczne wykształcenie i marzenia? Miała być tancerką, grać w przedstawieniach, wirować na nowojorskich scenach, a po wszystkim pić kolorowe drinki z najlepszą przyjaciółką. Tak, to mogło się udać, a Frances mogła zostać nową Piną Bausch. Mogło, ale nic z tego
O filmie „Frances Ha” mówi się, że to film pokoleniowy, który podobnie jak serialowe „Girls”, dotyka esencji ducha millenialsów. Dla tego pokolenia, inaczej niż np. dla pokolenia yuppies (dla których wyznacznikiem szczęścia była udana korpokariera i sute konto w banku), życiowe priorytety to przede wszystkim swoboda, poczucie wpływu na rzeczywistość i… kreatywność. Nikt nie marzy o pracy w Excelu od 9 do 17. To, że tzw. prawdziwe życie zazwyczaj realizuje się z odstępstwami od marzeń, to jedna sprawa. Druga to ta, że tęsknota za swobodą ducha i potrzeba artystycznej samorealizacji pozostają niezmienne nawet wtedy, gdy millenials ląduje na etacie w księgowości.
#jestęartystę
Pod hashtagiem „#artist” na Instagramie kryje się ponad 71 mln postów. Bycie artystą jest w modzie, ale i znaczenie tego, kim jest artysta, uległo zmianie. Bo sztuka, a raczej niektóre jej oblicza, jest dziś zwyczajnie modna. Estetyzujemy coraz więcej sfer życia. Haute couture wyznaczają trendy ubraniowe. Lifestylowe zdjęcia świeczek i szarych kocyków uczą, jak pięknie mieszkać. Blogerki kulinarne i świat reklamy (w którym pracują specjaliści od makijażu mięs, warzyw i owoców) wprowadzają niedościgłe standardy food stylingu. Dziś w festiwalach designu biorą udział tysiące ludzi, ale przecież nie dlatego, że fascynują się historią biedermeierowskich krzeseł czy szaf gdańskich. Kontakt ze sztuką staje się częścią stylu życia – elementem slowlife’u, potwierdzeniem statusu w hierarchii stadnej. To komunikat: mam czas, by kontemplować, nie spieszę się, nie muszę od świtu do nocy biegać za bochenkiem chleba, staram się, by moje życie było fajniejsze.
A mówiąc biznesowo – warto się lansować na sztukę. Bo cóż lepiej doprawi twoją osobistą markę jak udział w ciekawych wydarzeniach i wieczorne winko z artystami? A już najlepiej tę markę dopełni udział w targach sztuki. Których? Do wyboru, do koloru. Wybierasz od wydarzeń lokalnych (jak KRAKERS czy Warsaw Gallery Weekend), przez klasyczne weneckie Biennale, nowatorskie documenta czy bombastyczne Art Basel. Te ostatnie to prawdziwa fiesta dla kolekcjonerów sztuki. Transakcje za setki tysięcy euro nikogo nie dziwią, podobnie jak przechadzający się między dziełami Adrien Brody, modelki szukające mężów i tzw. zwyczajni miłośnicy sztuki.
Szyk wernisaży
Ten świat – świat wernisaży, trudnych instalacji i ambitnych kuratorów zawsze ubranych na czarno – próbuje sportretować Ruben Ostlund w swoim najnowszym filmie „The Square” (nagrodzonym tegoroczną Złotą Palmą w Cannes!). Współczesny świat sztuki jawi się tu jako przestrzeń pustych znaczeń, fasadowych mód i medialnych wynaturzeń. Tu wystarczy coś nazwać sztuką, i choć sam artworld XX w. już przez taką ideę przeszedł narzędziami stworzonymi m.in. przez awangardę i sztukę konceptualną, u Ostlunda wkraczamy w świat krzywego zwierciadła, w którym wizerunek budowany przez media staje się jednym z elementów narracyjnych.
Social media, jak żadne medium wcześniej dające egalitarny dostęp do wiedzy i możliwości autopromocji, dla millenialsów i jeszcze młodszego pokolenia tzw. digital natives są oczywistym i istotnym elementem codzienności. Zajrzyjcie na Instagram i wpiszcie hasztag „#painting”. Zaleje was multum profili malarzy z całego świata. Dla 26-letniego artysty z Nashville, Shane’a Millera, ponad 40 proc. zysków ze sprzedaży obrazów płynie właśnie poprzez social media. I jest to trend powszechny, bo według raportu Hiscox (coroczny raport na temat światowego rynku sztuki) sprzedaż dzieł sztuki przez sieć w 2016 r. wyceniona została na prawie cztery miliardy dolarów. Jest więc o co walczyć, prawda?
Romans ze sztuką
Świat sztuki uwodzi obietnicą nieśmiertelności i szansą transgresji. Szansą przeżycia czegoś nieznanego, dostępnego tylko dla wybranych. Pablo Picasso miał prawdopodobnie kilkaset kochanek – wszak sztuka, jak i władza, bywa afrodyzjakiem. Według Esther Perel, terapeutki i autorki Inteligencji erotycznej – jednym z najważniejszych składników romansu jest jego nieprzewidywalność i poczucie przekraczania granic. Związkami Fridy Kahlo i Diego Riviery, Auguste’a Rodina i Camille Claudel czy Mariny Abramović i Ulaya ekscytował się cały świat sztuki. Romanse z artystami wydają się gwarancją tych ekscytacji. I poczucia wyjątkowości. Cudownej autoafirmacji. Bo przecież, jeżeli wybiera mnie osoba twórcza, sam/-a chyba jestem szczególny/-a?
Sztuka znowu schodzi z piedestału. Obok rzeczywistości sztuki galeryjnej, głęboko konceptualnej i nowatorskiej, pojawia się sztuka w wersji pop. Sztuka, wydająca się dostępną i łatwą w konsumpcji dla wszystkich. Sztuka demokratycznie dostępna. Bo taki obrazek na pewno znasz: scrollujesz Facebooka i kolejny dzień z rzędu widzisz, jak znajomy wrzuca zdjęcia zachodu słońca. Lajki się sypią, a kolega w statusach pisze o nowym projekcie życia. Projekt życia szybko się materializuje, bo zauważasz, że jego profil pozyskał podtytuł Jan Kowalski Photography. Wprawdzie nie widzisz nic specjalnego w zdjęciach Janka, ale nie wiedziałaś, że można używać takich fajnych filtrów, więc lajkujesz. Profil znajomego rośnie w siłę. Nadal nie wiesz, co jest wyjątkowego w jego zdjęciach, ale zauważasz, że kolega na autoportretach pokazuje się tylko w kraciastych koszulach i szylkretowych okularach. Czasem udostępnia motywujące cytaty o tym, jak ważna jest twórczość i rozwój osobisty. Czasem robi to nawet przed godz. 16. Po 16 widzicie się na przystanku, po tym, jak oboje wyjdziecie z biura. Sztuka w wersji DIY?
Anna Petelenz