Szcześniak black&white
Niewielu polskim artystom udało się nagrać płyty na Zachodzie z muzykami światowej sławy. Do tego nielicznego grona należy Mietek Szcześniak
Niewielu polskim artystom udało się nagrać płyty na Zachodzie z muzykami światowej sławy. Do tego nielicznego grona należy Mietek Szcześniak. Jego najnowszy album „Signs” powstał z udziałem amerykańskich artystów pod okiem cenionych producentów: Wendy Waldman i Roba Hoffmana, znanych ze współpracy z Vanessą Williams, Lindą Ronstadt, Quincy Jonesem, Michaelem Jacksonem, Philem Collinsem, Joe Cockerem i Christiną Aguilerą. Rozmawialiśmy z wokalistą o tym wyjątkowym wydawnictwie
Miasto Kobiet: Dorastał Pan w latach 80., kiedy królowała angielska muzyka popowa i rockowa. Jak to się stało, że zainteresował się Pan amerykańskimi brzmieniami – gospel, soulem i funkiem?
Mietek Szcześniak: Wiadomo, że z gustem się nie dyskutuje. Zawsze słuchałem swojego instynktu, kierowałem się własnym smakiem muzycznym i fascynacjami. Kiedy pierwszy raz – a miałem wtedy zaledwie kilkanaście lat – usłyszałem w radio płytę Arethy Franklin z chórem (dwupłytowy album nagrywany na żywo), wiedziałem, że od tej pory już nigdy nie będę taki sam. Byłem wypełniony emocjami, których nie znałem, odczuwałem ten stan uniesienia, kiedy coś naprawdę zachwyca i chce się w tym trwać. Później szukałem już tylko tego samego, nie interesowałem się muzyką mojego pokolenia, aktualnymi modami, tym, co imponuje i włącza w nurt rówieśniczy. Nie dbałem o to z arogancją zakochanego! I dlatego, chociaż jestem przecież z pokolenia Kazika i T.Love, słuchałem innej muzyki i o niej marzyłem. A czarne brzmienia nie były wtedy tak popularne jak dzisiaj.
Miasto Kobiet: Czy duże znaczenie miał dla Pana fakt, że w amerykańskiej muzyce, szczególnie właśnie w tej czarnej, ważnym elementem jest głęboka duchowość i wiara w Boga?
Mietek Szcześniak: W czarnej muzyce lubię przede wszystkim ekspresję, wielkie, pięknie brzmiące głosy, rytmiczne i melodyczne improwizacje, harmonie, groove i feeling. Kocham to, że ludzie wyśpiewują całą duszę, dają się ponieść emocjom bez limitów i nakręcając się nawzajem, dają i biorą maksymalnie. W czarnych kościołach po prostu odlatuję. Nikt tam nie zważa na to, żeby się podobać sąsiadowi albo wstydzić się przed nim swych emocji. Ta muzyka żyje tak, jak żyją ci ludzie. Dusza i ciało, wiara i cielesność są przeżywane naprawdę, bez kompleksów i stert konwenansów. Podoba mi się ten rodzaj wolności w ciele i w duszy, kocham to po prostu.
Miasto Kobiet: Pana kariera to balansowanie między muzyką o chrześcijańskim przesłaniu a piosenką bardziej mainstreamową. Jakie są dobre i złe strony takiej sytuacji?
Mietek Szcześniak: Chyba jestem rodzajem pioniera, więc na razie – zewsząd cięgi. Nikt nie jest zadowolony, że próbuję łączyć pewne rzeczy, każdy chciałby ode mnie wyraźnych określeń. A ja, że zacytuję piosenkę z ostatniej płyty: „… nie jestem aniołem, nie jestem diabłem – jestem po prostu człowiekiem…”. Szukam, opowiadam, próbuję, staram się. Dobre strony tej sytuacji to słodka pewność, że jestem odważny i idę swoją drogą, nie dając sobą manipulować. Złe – że ląduję w szufladzie z oszołomami i sekują mnie media. Rzeczy, które wydają mi się naturalne – śpiewanie o ciele i duszy, o całym człowieku – są nienaturalne dla ludzi, którzy mają jakieś swoje skojarzenia, wynikające może ze złych doświadczeń życiowych. Tylko dlaczego ja mam za to płacić? Nie jestem przedstawicielem jakiegoś kościoła ani antykościoła – jestem zwykłym artystą, który opowiada na scenie swoje życie.
Miasto Kobiet: Motorem, który napędzał powstanie Pana nowej płyty, była amerykańska kompozytorka Wendy Waldman. Jak doszło do tej współpracy?
Mietek Szcześniak: Wendy Waldman przyleciała do Polski cztery lata temu w ramach akcji „Poland – why not?”. Kilkoro znanych amerykańskich twórców piosenek miało zrealizować z polskimi wokalistami wspólne nagrania. Nam dwojgu poszło jak z płatka – pierwszego dnia mieliśmy już kompozycję z tekstem, a drugiego następną. To było dla mnie niecodzienne wydarzenie – spotkać kogoś tak podobnie myślącego, patrzącego w tę samą stronę. Poza tym zafascynowały nas nasze światy, wiele się od siebie uczyliśmy. Przez kolejne dwa lata lataliśmy więc między Ameryką a Polską i pracowaliśmy nad kolejnymi piosenkami. Kiedy było ich 30, postanowiliśmy wreszcie nagrać płytę.
Miasto Kobiet: Jak powstawał ten materiał?
Mietek Szcześniak: Nagrywali i produkowali tę płytę różni ludzie w różnych miejscach. Wiele rzeczy powstawało spontanicznie – w zależności od tego, gdzie wpadliśmy na pomysł, tam nagrywaliśmy. Czasem inspirowały nas instrumenty, czasem ludzie, a kiedy indziej – okoliczności przyrody. Kilka piosenek powstało w moim domku letniskowym w podkaliskiej wsi, niektóre w Nashville, w Los Angeles, a jeszcze inne w Bielsku-Białej czy pod Warszawą. Wendy i nasz realizator dźwięku, Rob Hoffman, mają własne studia, więc było domowo, swojsko, z kalifornijskim luzem, zawsze jednak podszytym pracowitością i konkretem. Ale studio, w którym dokonano masteringu, to był już poważny wypas, no, taki światowy trochę. Wszędzie jednak byli przyjaźni, pracowici i fachowi ludzie. Tam to jest takie jakieś normalne, że aż tego nie czuć. Dlatego dopiero teraz zdałem sobie sprawę z ich niewymuszonego profesjonalizmu. I jestem im za to niezmiernie wdzięczny.
Miasto Kobiet: No właśnie: jak współpracowało się Panu z amerykańskimi muzykami?
Mietek Szcześniak: Najtrudniej przebić się przez język, szczególnie potoczny, ten ich slang. Ale już dawno nie spotkało mnie tyle dobra od ludzi – takiego szczerego, bezinteresownego dobra, rady, wsparcia, zachęty. H.B. Burnum, prowadzący gospelowy Life Choir, legenda w swoim środowisku, od wielu lat pracujący z wieloma gwiazdami, choćby z moją ukochaną Arethą Franklin, odpowiedział na moje wątpliwości tak: „Mietek, nie obchodzi mnie, ile masz lat, jak wyglądasz, jaki masz głos czy akcent. Kiedy śpiewasz, dotykasz mojego serca, mówisz językiem, który zrozumie każdy – językiem duszy”. Nikt i nigdy nie powiedział mi czegoś takiego, nie zachęcił do pracy tak prosto i skutecznie. Wszyscy wiemy, jak nieczęste są przyjaźnie w średnim wieku, a mnie się to zdarzyło. Moi amerykańscy współpracownicy polubili mnie takiego, jaki jestem – za mój talent i osobowość. I to jest bezcenne. Nagrywali dla mnie za darmo, bo szczerze wierzyli w ten projekt.
Miasto Kobiet: Na płycie słychać nie tylko wpływy bliskiego Panu soulu i gospel, ale też folku czy country. Jak Pan odnalazł się w tych korzennych dla USA klimatach?
Mietek Szcześniak: Dla artysty możliwość inspirowania się wyraźnymi stylami, oryginalnym instrumentarium i muzyką z innego obszaru kulturowego to przecież prawdziwa przygoda. Nie dotykałem jeszcze amerykańskiego folku, dlatego zostałem nim naprawdę zainspirowany i dzisiaj odkrywam wspaniałych twórców i ich świetną pracę. A praca z dobrymi białymi i czarnymi muzykami amerykańskimi to był przywilej, a jednocześnie spełnienie jednego z moich wielkich marzeń.
Miasto Kobiet: Mimo tego amerykańskiego charakteru muzyki w piosenkach, w Pana głosie nie zabrakło słowiańskiej melodyki. Świadomie zadbał Pan o ten element czy to już rzecz naturalna?
Mietek Szcześniak: Odpowiem tak: naturalnie, że zadbałem (śmiech). Dla Amerykanów jestem śpiewakiem emocjonalnym, romantycznym. Dlatego moje dłuższe, słowiańskie frazy i pewna nadwiślańska melancholia są dla nich ważne. Inspirowała ich moja mentalność, sposób interpretacji, moje szukanie odcieni w znaczeniach, barwach głosów i instrumentów.
Miasto Kobiet: Skąd pomysł na zaproszenie Basi Trzetrzelewskiej do zaśpiewania „Save The Best For Last”?
Mietek Szcześniak: Planowaliśmy zrobić coś razem już od dawna, teraz złożyło nam się wręcz dubeltowo: na płycie Basi nagraliśmy wspólnie „Wandering”, a na mojej – światowy hit autorstwa Wendy Waldman „Save The Best For Last”. Basia to wróżka, która przyleciała zaczarować nas swoją pozytywką. Jest niezwykłą artystką i dobrym człowiekiem, a to w show-biznesie nieczęste.
Miasto Kobiet: Wszystkie piosenki na płycie – oprócz jednej – są po angielsku. Czy to znaczy, że ukaże się ona również na amerykańskim rynku? Jakie są szanse na sukces takiego wydawnictwa w USA?
Mietek Szcześniak: Pisaliśmy je po angielsku, po prostu tak powstawały. Dbaliśmy o każdą nutkę, słowo i jego interpretację. Uważnie układaliśmy opowieści. Każdy język ma swoją specyfikę, przekład na polski zmuszałby nas do uproszczeń, dlatego postanowiliśmy ten materiał zostawić w jego pierwotnej formie. Amerykanie są przyzwyczajeni do eksportu swych towarów, więc są plany na wydania zagraniczne, ale o tym będę mógł powiedzieć, jak będą konkrety. Ja się nie napinam. Nagrałem niezłą płytę, przewietrzyłem głowę i duszę, przeżywam przygodę życia – a to przecież niemało, jestem więc wdzięczny i cieszy mnie to, co jest.
Miasto Kobiet: Piosenka „Up-Down” opisuje upadki i wzloty na drodze życiowej człowieka. Wiara na pozór pomaga w takich sytuacjach. Ale czy nie jest tak, że chrześcijanin bardziej przeżywa swoje błędy i słabości?
Mietek Szcześniak: Co człowiek, to nowa opowieść. Nie ma dwóch takich samych żyć, nie umiem więc odpowiedzieć na takie pytanie, bo musiałbym się niepotrzebnie wymądrzać. A piosenka „Up-Down” jest jednak pogodnym odkryciem, że czasem jest dobrze, a czasem źle, bo po prostu tak już jest. Widzę w tym spokojną nadzieję, jakiś realistyczny balans.
Miasto Kobiet: W tekście „Signs” pojawia się mroczna, niemal apokaliptyczna wizja. Sądzi Pan, że żyjemy w czasach ostatecznych?
Mietek Szcześniak: Nie mogę udawać, że nie widzę kryzysu ekonomicznego, kryzysu wartości, tożsamości, rodziny, ognia w Kalifornii, wulkanu w Islandii, tsunami w Japonii. Nasz świat nie jest już dzisiaj najlepszym ze światów. Poza tym to również metafora. Ale nie wiem, czy to czasy ostateczne – tego po prostu nikt nie wie. Na szczęście.
Miasto Kobiet: Czy miał Pan już okazję śpiewać piosenki z „Signs” na żywo? Czy będzie okazja wykonać je z polskimi i amerykańskimi muzykami?
Mietek Szcześniak: Tak, wykonywałem je w polsko-amerykańskim składzie w trzech miastach: w Chicago, Los Angeles i Warszawie. Dobrze mi się śpiewało, była fajna energia i dużo twórczej radochy. Publiczność też dopisała i nadspodziewanie dobrze nas przyjęła. Byłem zadowolony jak mało kiedy!
ROZMAWIAŁ PAWEŁ GZYL
Fot. Jacek Poręba