Śmiechu mi potrzeba – rozmowa z Andrzejem Piasecznym
Wytwórnia była zaskoczona, kiedy posłuchała tego materiału. Nawet usłyszałem pokątne pytanie: „A kiedy dostaniemy właściwą płytę?”. Bo myśleli, że to jest

Andrzej Piaseczny, Fot. Sony Music Poland
Na fali popularności, jaką przyniosła mu współpraca z Sewerynem Krajewskim, Andrzej Piaseczny na początku roku powrócił z nowym albumem „To, co dobre”. Była to okazja do rozmowy ze znanym piosenkarzem
„Spis rzeczy ulubionych” sprzed trzech lat okazał się bestsellerem. Czy taki sukces daje poczucie spełnienia?
Trudno się oprzeć czemuś, co przynosi zadowolenie. Każdy się cieszy, gdy jego piosenki są grane w radiu, a płyty dostają prestiżowe nagrody. Chciałoby się jednak jeszcze, żeby to trwało, nie ginęło z upływem czasu. Ale spełnienie to za dużo powiedziane – gdybym je czuł, chyba przestałbym nagrywać. A ja jestem raczej osobą cierpiącą na nadmiar pomysłów. Czy to dobre? Raczej nie, bo wyskakuję z każdej szuflady (śmiech). A to chyba niekomfortowa sytuacja, zarówno dla artysty, jak i dla słuchacza.
Twoja płyta przywróciła polskiej rozrywce Seweryna Krajewskiego. A co Ty zyskałeś na tej współpracy?
Przede wszystkim przyjaciela. To najważniejsza zdobycz. Ale też mistrza. Co nie znaczy, że jestem uległym uczniem. Kiedy zasiadałem w jury „Voice Of Poland”, to ja starałem się być mistrzem i doświadczałem krnąbrności moich podopiecznych. Starałem się wtedy uczyć ich tak, jak Seweryn uczył mnie – nie przez wypowiadanie wielkich zdań, ale przez to, co i jak się samemu robi. Co ciekawe, obaj jesteśmy Koziorożcami, on urodził się 4 stycznia, a ja – 6 stycznia. Dlatego mamy podobne charaktery. Mamy w sobie też niezgodę na otaczającą nas rzeczywistość. I z tej właśnie niezgody powstała moja nowa płyta.
To dlatego znów poprosiłeś Krajewskiego o teksty?
Gdybym zrezygnował z obcowania z geniuszem, byłbym idiotą. A ja nie chcę być kimś takim. Seweryn pojawia się też na tym albumie siłą rozpędu. Zrobiliśmy wspólną płytę i trudno było nam tak nagle wyhamować. Ale poprosiłem też innych autorów o teksty – bo chcieliśmy trochę od siebie odpocząć. Nasza współpraca ma zresztą sinusoidalny przebieg. Kiedy niedawno wpadłem do niego na wino, wyszedłem z głową pełną pomysłów. Dlatego mogę obiecać fanom naszych wspólnych poczynań, że niebawem znów coś razem zrobimy.
Twoje nowe piosenki nie są już tak nostalgiczne, jak te wcześniejsze. Co spowodowało ten przypływ optymizmu?
Smutek! I jego odczuwanie. Zrozumiałem w pewnym momencie, że ja i Seweryn jesteśmy najlepszym przykładem różnych przywar narodowych Polaków – w tym właśnie nadmiaru w odczuwaniu smutku. To wręcz nasz stan chorobowy, który zabiera zwykłą radość życia. Dlatego postanowiłem znaleźć na to lekarstwo w formie piosenki – swego rodzaju mantry, która poprzez jej powtarzanie pozwoli mi poprawić nastrój. Bo kiedy smutek jest w nadmiarze, przestaje być liryką, a staje się depresją. Dlatego muszę się go pozbyć. Choć wiem, że to się nigdy nie uda, trzeba nieustannie próbować.
W zeszłym roku skończyłeś czterdziestkę. W nawiązaniu do tytułu płyty – co jest dla Ciebie „dobre” na tym etapie życia?
Przyznam szczerze, że jakoś niespecjalnie odczułem ten przełom. Teraz najważniejsze jest dla mnie to, aby na własną prośbę nie pozbywać się radości z codziennego życia. A to właśnie sprawia ten smutek, o którym mówiłem. Potrzebny mi jest uśmiech, który stanowi motor napędowy zarówno przy nagrywaniu płyty, jak i… gotowaniu obiadu.
Gdzie próbujesz szukać radości?
Udało mi się po prostu osiągnąć stan równowagi wewnętrznej i staram się dawać temu wyraz. Wszystko, co najważniejsze, trzeba czerpać ze swego wnętrza. Muszę się z tym spieszyć, bo ciągle towarzyszy mi świadomość, że nic nie jest nam dane na zawsze. Spieszyć się, ale nie panicznie. Im bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, w jakim miejscu jest nasze życie, tym lepiej będziemy potrafili o ten stan i o siebie zadbać. Zawsze, jeśli tylko chcemy, znajdziemy w sobie jakąś dozę optymizmu. Ważniejsze pytanie brzmi, na ile chcemy się w nim zapamiętać. Ja dzisiaj chcę. I o tym właśnie jest ta płyta.
Nie denerwujesz się już byle czym?
Kiedyś zrażałem tym wszystkich dookoła, ale teraz bardzo rzadko wybucham. Rozbroiłem tę bombę, ale jej ułamek wciąż we mnie tkwi i to pozwala mi mieć świadomość, co się ze mną dzieje.
Sporo radości przyniosło Ci na pewno nagrywanie nowego albumu w amerykańskim studiu z Harrym Hirschem, słynnym realizatorem dźwięku.
Postanowiłem wypłynąć na nieznane wody. Skusiła mnie możliwość pokazania się komuś, kto mnie w ogóle nie zna. Będąc 20 lat na polskim rynku muzycznym, poznałem prawie wszystkich producentów, a oni mnie. Dlatego zdecydowałem: dajmy sobie od siebie odpocząć. Choćby na chwilę. Bo nagranie płyty w Stanach to dla mnie tylko przygoda – nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłoby być czymś więcej. Początkowo nawet nie wiedziałem, kim jest Harry Hirsch. Ale kiedy mi powiedziano, nogi się pode mną ugięły. Stwierdziłem jednak – raz kozie śmierć!
No i jak się z nim pracowało?
Początkowo miałem trochę obaw. Że spojrzy na mnie jak na ubogiego krewnego, który przyjechał do niego z kraju odległego od Ameryki o lata świetlne. Ale nie dał mi tego odczuć – okazał się normalnym człowiekiem, który pracował ze mną jak z innymi. Przynajmniej taką mam nadzieję (śmiech). Był przyjacielski w rozmowie, miał oryginalne, trochę brytyjskie poczucie humoru. Prosił mnie ciągle o wyjaśnianie tekstów piosenek. A to nie było łatwe, nawet nie ze względów językowych, ale ze względów merytorycznych, bo przecież choć to nie poezja, pełno w nich jest różnych metafor. On z kolei opowiadał mi o gwiazdach, z którymi pracował. Zresztą widziałem na ścianach studia złote płyty Lionela Richie, Lenny’ego Kravitza czy Madonny. Przyznam jednak, że było to bardziej krępujące niż interesujące (śmiech).
Kiedy Mietek Szcześniak nagrywał w Stanach swój ostatni album, sięgnął po country i folk. Ty nie miałeś ochoty zmierzyć się z amerykańską muzyką?
Prace nad płytą zaczęły się od tworzenia repertuaru – a ponieważ pochodzi on od polskich kompozytorów, ma słowiański charakter. Nie szukałem na siłę amerykańskich koneksji. Harry też tego nie proponował – i bardzo dobrze. Bo przecież to płyta na polski rynek. Ale brzmienie tego materiału skonstruował nieco inaczej. Dlatego piosenki są oszczędne i surowe w warstwie instrumentalnej. Gdyby ktoś zaproponował mi coś takiego tutaj – raczej bym się opierał. Ale Harry jest człowiekiem, któremu się nie odmawia. Bo on po prostu wie, co robi.
Czy rodzimi słuchacze, przyzwyczajeni do gładkiego brzmienia radiowych piosenek, zaakceptują ten niemal garażowy ton Twoich nowych utworów?
Pojęcia nie mam, to się za chwilę okaże. Wytwórnia była zaskoczona, kiedy posłuchała tego materiału. Nawet usłyszałem pokątne pytanie: „A kiedy dostaniemy właściwą płytę?”. Bo myśleli, że to jest… demo! (śmiech) Ja jednak cieszę się z tego eksperymentu. Może innym też się spodoba – a może nie? Przecież nie muszę odnosić samych sukcesów.
Na koncertach te piosenki też będą brzmiały tak szorstko?
Nie wygładzamy aranżacji. Ale podczas występów śpiewam przekrojowy program, w którym jest miejsce i na rzeczy spokojniejsze, i bardziej energetyczne. Dlatego nowe utwory dobrze się mieszczą w tym repertuarze. Marzy mi się jednak trasa koncertowa tylko z tym nowym materiałem. Będę się starał zorganizować ją jesienią.
A inne plany na przyszłość?
Kolejny mój album ukaże się dopiero w 2013 lub 2014 roku, ale będzie zupełnym przeciwieństwem obecnej płyty. Taka aksamitna rzecz, lecz nie tylko dla kobiet, bo zrealizowana w różnopłciowej konfiguracji personalnej (śmiech).
ROZMAWIAŁ PAWEŁ GZYL