Monday, December 9, 2024
Home / Ludzie  / Kre-aktywne  / Sławomir Ptaszkiewicz: Im więcej daję, tym więcej do mnie wraca

Sławomir Ptaszkiewicz: Im więcej daję, tym więcej do mnie wraca

Ma sześć sióstr i trzy córki. Mówi, że im więcej daje, tym więcej do niego wraca. Sławomir Ptaszkiewicz – kandydat na prezydenta Krakowa odsłania swoją filozofię życia

Sławomir Ptaszkiewicz

Sławomir Ptaszkiewicz, fot. materiał prasowe

Wizjoner twardo stąpający po ziemi. Ojciec trzech córek. Otwarty na dialog, wrażliwy na sprawy społeczne. Rozmowa ze Sławomirem Ptaszkiewiczem, kandydatem na prezydenta Krakowa 

Sławomir Ptaszkiewicz

Jestem spełnionym człowiekiem, który nie ubiega się o ten urząd, żeby kogoś pouczać czy siebie dowartościować. Nie robię też tego dla pieniędzy, bo nie muszę. Chcę służyć mieszkańcom. fot. mat. prasowe

Jak wyglądał Pana rodzinny dom?

To był… duży dom, bo było nas ośmioro rodzeństwa – ja, sześć sióstr i najmłodszy brat. Dorastaliśmy blisko siebie, w poczuciu odpowiedzialności. Zwłaszcza, że byłem najstarszy, a najstarsi musieli wspierać rodziców w wychowaniu młodszych dzieci i utrzymaniu rodziny. Dlatego zacząłem wcześnie pracować. Dom kojarzy mi się z miejscem, w którym się wzrasta. Do dziś kultywujemy tradycję corocznych rodzinnych spotkań na imieninach babci, z którą byłem blisko związany. Mam więc dobre wspomnienia, choć rodzina rozjechała się po świecie. Jedna siostra wyszła za Australijczyka, inna za Amerykanina, Brytyjczyka, i wszystkie mieszkają w krajach mężów.

A Pan został w Polsce? Nie miał Pan pokusy, żeby pójść w ich ślady?

Mógłbym mieszkać gdziekolwiek, ale kocham Kraków. Z Krakowa pochodzi też moja żona Monika. Zawsze znajdowaliśmy tu zdrowy balans między biznesem i życiem.

Wcześnie się Pan ożenił.

Tak, miałem 21 lat, a po roku urodziła się pierwsza córka. Dużo się wtedy działo. Pracowałem i równolegle zacząłem studiować zaocznie na Uniwersytecie Ekonomicznym, potem przeniosłem się na UJ, gdzie otwarto właśnie wydział zarządzania. Studiowałem zarządzanie zasobami ludzkimi. Zawsze mnie to fascynowało, bo przecież żeby coś zrobić, trzeba pracować w zespole. Wydział się dopiero kształtował, profesorowie byli otwarci. Egzamin licencjacki zdałem z wynikiem bardzo dobrym, ale nie kontynuowałem studiów – miałem już troje dzieci i dużo obowiązków zawodowych.

A Pana pierwsza praca?

Zacząłem już w techniku, Najpierw pomagałem w sprzątaniu baru, byłem kelnerem, barmanem. Później jeździłem jako kierowca w hurtowni, byłem przedstawicielem firmy sprzedającej gumę do żucia.

Przestawia się Pana jako typowy przykład kariery od pucybuta do milionera

Bo tak było. Gdy przyjechałem o Krakowa nie miałem nic. Gdy kończyłem 25 lat zarobiłem pierwszy milion.

Dlaczego Panu się udało?

Nie bałem się, i chciałem działać. Udało mi się, bo uczyłem się na błędach i sukcesach innych, studiowałem ich życiorysy. Ważna była konsekwencja, wiara że się uda, wytrwałość i otwartość. Ale kluczowa była filozofia dzielenia się. Jak ktoś ma mentalność niedostatku, czy koncentruje się na tym, żeby mu wystarczyło, dostaje tylko tyle ile jest mu niezbędne, nic ponadto. Jeżeli ktoś nie chce więcej, nie będzie miał więcej.

Czym się wtedy Pan zajmował?

Kiedy pojawiła się rodzina i szukałem stabilności, zatrudniłem się w koncernie paliwowym i przez kilka lat byłem jej przedstawicielem regionalnym. Postanowiłem jednak nie stać w miejscu i po trzech latach założyłem własną firmę, która pełniła rolę inwestora zastępczego w inwestycjach związanych ze stacjami paliw i centrami handlowymi. W ten sposób zarobiłem ten pierwszy milion.

Sławomir Ptaszkiewicz

Kraków ma wiele problemów – smog, korki, kiepska komunikacja rowerowa, zbyt słabe wykorzystanie Wisły, odwrócenie tyłem do rzeki – ale są to problemy, które rozwiązywały wcześniej nawet wielkie metropolie. Warto od nich czerpać inspiracje. fot. materiał prasowe

A to był początek.

Po kilku zacząłem jeździć na różne targi i konferencje, żeby się uczyć, jak rozwijać przestrzeń. Fascynowała mnie urbanistyka i przestrzeń publiczna. Gaudi mówił, że architektura jest wtedy dobra, kiedy nie ma potrzeby niczego przebudowywać przez 100 lat. Szukałem wtedy domu dla siebie i widziałem, jak trudno jest znaleźć dobre miejsce, w którym bez problemu możesz wyjść z domu z wózkiem, i poruszać się z nim bez barier, bezpiecznie, w niedalekiej odległości od parku. W końcu znalazłem takie miejsce, ale był to zaledwie fragment małej uliczki. Marzyłem żeby zrobić coś więcej. Tak powstała wizja stworzenia wiejsko-miejskiego kompleksu mieszkalnego. Poza miastem, ale z miejską infrastrukturą – chodniki, park, place zabaw, miejsca spotkań. Przed domami miało nie być płotów, żeby było łatwiej powiedzieć sąsiadowi „cześć” i pomachać mu ręką. Zaczęliśmy projekt, który był wtedy największym jednorodzinnym projektem mieszkaniowym w Polsce. Największe budowane wtedy w Krakowie osiedle liczyło 18 domów. My wchodziliśmy z inwestycją na 150 domów. Wszyscy mówili, że fajny pomysł, ale nie do wykonania. Byli przekonani że się nie uda, że zbankrutuję. Ale się udało i powstało Parkowe Wzgórze w Mogilanach.

Dużo Pan pracował?

Różnie, czasem sześć, czasem dziesięć godzin, a czasem czternaście.

Czyli nie był Pan specjalnie partnerem dla swojej żony w wychowaniu dzieci?

Oczywiście, nie miała ze mną łatwo. Chwała jej za to, że wzięła odpowiedzialność i spinała większość domowych spraw. Ale był czas, ten najważniejszy dla rozwoju dzieci, do 6-go roku życia, kiedy pracowałem z domu i mogłem więcej czasu spędzać z córkami. Mam poczucie, że nie przegapiłem niczego ważnego w ich dorastaniu.

Wróćmy do urbanistyki. Czy jest w Krakowie dzielnica bliska Pana wyobrażeniu o tym, jak idealna dzielnica powinna wyglądać?

Jest wiele obszarów, w których się dobrze czuję. W obrębie starego miasta ze względu na Rynek i dostępne piechotą przestrzenie, w starej Nowej Hucie, blisko Placu Centralnego, gdzie znajdują się osiedla o optymalnie ukształtowanej przestrzeni. Problem polega na tym, że o to wszystko trzeba dbać, bo inaczej zacznie się dewaluować. Szalenie ważna jest też dbałość o dobrą strukturę tkanki społecznej, żeby to były żywe osiedla, pełne zarówno młodych jak i starszych ludzi, bo to gwarantuje bezpieczeństwo.

Jak zadbać o tę tkankę?

Otwierać przestrzeń do spotkań i współpracy. To pole do popisu dla prezydenta, którego rola nie polega tylko na przecinaniu wstęg i wypełnianiu ustawowych obowiązków. Powinien być liderem, służącym wszystkim mieszkańcom. Inaczej niż politycy, których rola zdewaluowała się, odkąd stali się politykami z zawodu. Kraków ma wiele problemów – smog, korki, kiepska komunikacja rowerowa, zbyt słabe wykorzystanie Wisły, odwrócenie tyłem do rzeki – ale są to problemy, które rozwiązywały wcześniej nawet wielkie metropolie. Warto od nich czerpać inspiracje. Ważne jest zaangażowanie społeczne, gotowość do widzenia spraw wspólnoty. Nie możemy zapewnić bezpieczeństwa dzieci, koncentrując się na własnej rodzinie. Jeśli nie będziemy się interesować tym, jak funkcjonuje miasto, to nie będzie w nim bezpiecznie.

Od czterech lat jest Pan w Radzie Miasta. Po co poszedł Pan do polityki ?

To był prosty wybór. Mogłem narzekać albo spróbować coś zmienić. Ponieważ nie potrzebowałem więcej pieniędzy, mogłem się na kilka lat wyłączyć z biznesu i skoncentrować na działalności publicznej. Chciałbym za kilkanaście lat spojrzeć w lustro z poczuciem, że coś zrobiłem, że dołożyłem swoją cegiełkę dla dobra społeczności. W politykę powinno zaangażować się więcej prawych ludzi wtedy byłaby lepsza! Jeżeli tego nie robią zostaje przestrzeń dla tych, którzy chcą z polityki żyć. Wtedy do głosu dochodzą inne priorytety niż dobro wspólne.

Dużo jest w Radzie Miasta tak zaangażowanych jak Pan?

Tak, chociaż nie tylu, by dokonać znaczących zmian. Według mnie około 30 procent. Ważne jednak są głosowania, a żeby być naprawdę skutecznym, trzeba mieć większość, czyli 51 procent i umiejętność współpracy, nad którą też warto popracować. Rada Miasta ma możliwość składania propozycji, ale nie ma kompetencji, by je realizować, stąd decyzja o moim kandydowaniu na prezydenta miasta. Przed Krakowem czas zmian. Do Małopolski na inwestycje zostanie skierowanych ok. 50 miliardów złotych, z tego kilkanaście – o ile prezydent będzie dynamicznie o to zabiegał – może trafić do samego Krakowa. To pomoże odkorkować miasto, wyciągnąć nas ze smogu, zbudować potrzebną infrastrukturę, która będzie służyła przyszłym pokoleniom. Mówię o perspektywie najbliższych ośmiu lat, czyli dwóch kadencji. Wielkie obiekty zostały ukończone, ale cała reszta jest odstawiona. W Krakowie kluczowe jest efektywnie zarządzanie inwestycjami i budżetem – każdy zaoszczędzony 1 proc. to 40 milionów złotych! A zarządzanie jest tym, na czym się znam.

Gdyby Pan miał wymienić tylko jeden, Pana zdaniem największy, problem Krakowa?

Zanieczyszczenie miasta! Zarówno brudne ulice jak i smog – to jest związane z paleniskami domowymi, samochodami i brakiem przewietrzenia miasta. Zmiana tego stanu rzeczy jest moim priorytetem. Nie chcę, żeby ludzie wyprowadzali się z Krakowa, bo nie chcą się dłużej truć. Za karygodne uważam, że z problemem tak nabrzmiewającym od lat nic nie zrobiono.

Wydawałoby się, że prezydent powinien być realistą, tymczasem o Panu słyszy się, że jest Pan wizjonerem, a ci na ogół tworzyli utopie.

Proszę spojrzeć na moje życie! Gdybym był utopistą, to nic by nie powstało. Większość rzeczy których się podejmowałam udawała się.

Jakie ma Pan cechy, które predestynują do bycia prezydentem?

Jestem spełnionym człowiekiem, który nie ubiega się o ten urząd, żeby kogoś pouczać czy siebie dowartościować. Nie robię też tego dla pieniędzy, bo nie muszę. Chcę służyć mieszkańcom. Moją cechą jest przyciąganie ludzi chętnych do współpracy. Wiem, czego chcę i wiem co jest ważne, potrafię trzymać się priorytetów, jednak moment kształtowania się moich wizji jest poprzedzony wieloma rozmowami, dyskusjami i spojrzeniami z różnych stron.

Kiedy mówi Pan o przyciąganiu ludzi, ma Pan na myśli Ambasadę Krakowian, którą Pan założył?

To jedna z wielu moich inicjatyw, będąca odpowiedzią na zapotrzebowanie. Kiedy wyszedłem w miasto, zobaczyłem jak wielu jest ludzi, którzy myślą w kategoriach życia publicznego, ale nie współpracują ze sobą. Przez długi czas namawiałem, żebyśmy jako miasto utworzyli przestrzeń, która by zjednoczyła ich działania, ale bezskutecznie, dlatego postanowiłem zrobić to sam. Ze swoich środków wyposażyłem lokal, przeznaczam na jego funkcjonowanie pensję radnego. W ten sposób powstała przestrzeń, w której ludzie mogą się spotykać, pracować, rozwijać. Chciałem udowodnić, że to jest możliwe, i nie zawiodłem się. Nie stawiałem żadnych wymagań tym ludziom, mogą tam przyjść i za darmo wykorzystywać tę przestrzeń. Jest tylko jedno kryterium – to co robią musi wpływać na lepszą jakość życia w mieście. Pół roku działania – ponad 400 spotkań, kilkadziesiąt różnych grup, które się tam spotykają, angażują. To działa. Widać, że ludziom wystarczy czasem stworzyć przestrzeń, przyjazną atmosferę, i wspierać w realizacji ich pomysłów.

Jaki ma Pan interes w finansowaniu Ambasady Krakowian?

Realizuję się przez dawanie przez dzielenie się tym, co mam. To jest moja filozofia życia. Mam poczucie, że im więcej daję, tym więcej do mnie wraca. Także w sensie relacji, ludzi których poznaję, nowych możliwości, które się otwierają. Traktuję bycie na ziemi jako dar. Dostałem talenty – umiejętność zarządzania, organizowania, wspierania – i staram się je dobrze wykorzystać. Staram się, żebym miał satysfakcję i poczucie, że to służy innym ludziom i że zmieniam coś na lepsze.

Czy nie jest tak, że może Pan sobie pozwolić na dawanie, bo jest Pan zamożny?

To bardziej kwestia postawy niż pieniędzy. Najcenniejsze i najtrudniejsze do dawania są czas, uwaga i pełne zaangażowanie. Realne zrobienie czegoś, posprzątanie ulicy, wypielenie ogródka na osiedlu, powiedzenie komuś dobrego słowa, mogą być cenniejsze od wysiedzenia przez mnie dziesięciu spotkań i wygłoszenia paru mądrych kwestii. Chodzę po Krakowie, rozmawiam z ludźmi i widzę, że największą przyczyną ubóstwa jest zamknięcie się i poczucie, że nic się nie może zmienić. Jeśli ludzie znajdą otwartość, by zadać pytanie, jak to zmienić i kto może im pomóc, to zawsze znajdą odpowiedź.

Pomoc Stowarzyszeniu Wiosna jest jedną z form tego dzielenia się?

Jestem jedną z wielu tysięcy osób, które wspierają tę szlachetną inicjatywę.

Tak, ale jednak na innym poziomie niż ci, którzy co roku przed świętami szykują paczkę dla wybranej rodziny. Ks. Stryczek powiedział o Panu, że przyjaciół poznaje się w biedzie.

Z ks. Stryczkiem poznaliśmy się na konferencji „Od pucybuta do milionera”, kiedy rozmawialiśmy o tym, czy pieniądze pomagają czy przeszkadzają w osiągnięciu szczęścia. Dla mnie to są zasoby, które mają czemuś służyć, i gdy widziałem, ile stowarzyszenie robi dobrego, jak to wpływa na zmianę rzeczywistości, na poprawianie świata, i jak jest zgodne z filozofią dzielenia się, stało się dla mnie oczywiste, że będę ich wspierał. Potrzebowali przestrzeni biurowej, więc udostępniłem im swój budynek, i tak zaczęła się nasza współpraca i przyjaźń.

Jak się ma Stowarzyszenie Wiosna do Fundacji Wiosna?

To oddzielny projekt, którego celem jest wspieranie i kształtowanie liderów, pomaganie ludziom w stawaniu się prezydentami albo milionerami.

Nie chwali się Pan tymi dokonaniami w materiałach promocyjnych.

Do tej pory starałem się nie mówić dużo o tym, komu i jak pomagam. Jednak odkąd stałem się osobą publiczną i mam dawać przykład, muszę trochę o tym mówić. Nie niosę tego jednak na sztandarach – to jest coś, co wystawia na krytykę, że robię to aby zyskać popularność, przypodobać się ludziom. A ja robię to, bo jest we mnie taka potrzeba, bo wiem, że tak powinno być. Jeśli spojrzymy na ludzi, którzy zapisali się trwale w historii, stworzyli wielkie firmy, to zawsze jest ten aspekt, że to musi służyć innym ludziom.

Powiedział Pan, że jest dobrym kandydatem na prezydenta, bo jest człowiekiem spełnionym. Co to znaczy?

Nie robię tego, żeby coś sobie udowodnić. Mam czas, żeby następnych osiem lat poświęcić na funkcje publiczną, i zaoferowałem go.

Janina Ochojska powiedziała, cytuję: „Sławek jak nie wygra, to i tak będzie dużo robił dla Krakowa”. Więc właściwie nie ma znaczenia, czy będzie Pan prezydentem czy nie.

Ma znaczenie. Niezależnie od wyniku będę nadal działał w sferze publicznej, wspierał zmiany, aktywizował ludzi, jednak funkcja prezydenta daje inne możliwości. To kwestia skali. Jako Sławek Ptaszkiewicz mogę pomóc kilku organizacjom i kilkudziesięciu osobom, jako prezydent – kilkuset organizacjom i kilkuset tysiącom osób. I mogę to robić sprawniej, szybciej, efektywniej, bo prezydent ma inne kompetencje, i wyznacza kierunek działań. Prezydent oczywiście nie działa sam, muszą się włączyć ludzie, i mam wrażenie że chcą, tylko czekają na zaproszenie. Ja zapraszam.

Rozmawiała Aneta Pondo

 

Oceń artykuł
3 Comments
  • Agnes 13 listopada, 2014

    Bardzo ciekawy wywiad. Po raz pierwszy w tej kampanii przedwyborczej zetknęłam się z materiałem, ktory pokazuje kandydata-człowieka, a nie kogoś, kto składa obietnice wyborcze. Programy wyborcze mogę przeczytać na stronach i ulotkach kandydatów, a tego, kim są, się nie dowiem. Nie miałam pojęcia, że Sławomir Ptaszkiewicz finansuje Ambasade Krakowian i wspiera Szlachetną Paczkę. Po tym wywiadzie zupełnie inaczej patrze na niego.

  • Ewa 14 listopada, 2014

    Kiedyś wydawało mi się, że Kraków jest pępkiem świata. Ale wystarczy pojechać gdzieś dale i zmienia się optyka. Kraków jest jak Alchemia na Kaziemierzu, ma klimat, ale jednak jest brudno i ciemno, więc długo wysiedzieć się nie da.

  • Lili z Krakowa 14 listopada, 2014

    Ma pan mój głos, pozdrawiam

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ