Ruch to zdrowie
Usiadłoby się za piecem z herbatą z miodem, albo w cieniu z piwem i popatrzyłoby się na obłoki, co to leniwie przesuwają się nad głową.
Gnuśnieje mi się. Co tu kryć, starzeję się powoli. Usiadłoby się za piecem z herbatą z miodem, albo w cieniu z piwem (teraz zdecydowanie w cieniu), i popatrzyłoby się na obłoki, co to leniwie przesuwają się nad głową. I płyną, płyną wraz z życiem, a ja siedzę i patrzę.
To nie jest dar dany od Boga, nie. Gnuśnienie to najwyższy stan wtajemniczenia, wypracowany, celebrowany, praktykowany z oddaniem lata całe. A pokus tak wiele, moda na aktywny tryb życia bezlitosna. Napatrzy się człowiek na tych rowerzystów, co to o świcie mkną do pracy na dwóch kółkach, tacy wypoczęci, zrelaksowani. Napatrzy się i myśli: a może i ja bym spróbował? Też tak rowerkiem do pracy? Korków nie ma, nikt nie cuchnie w autobusie, nikt nie chucha przetrawionym czosnkiem. Same plusy, czyż nie? I człowiek się zaweźmie, rower kupi, w piwnicy go przypnie, chroniąc przed sąsiadem, i wytaszczy po schodach na światło dzienne, i wsiądzie, i pojedzie. Chodnikiem, bo ulicami szaleńcy jeżdżą albo onaniści oddający się hobby za kółkiem. A za najbliższym rogiem policjant. I mandacik. Bo chodnikiem nie wolno. A jak już człowiek dojedzie, przypnie rower i wejdzie do pracy, maskując kuśtykanie, zadyszkę i szkarłat policzków, jak już dopełznie do biurka, to ledwo odsapnie, a już po ośmiu godzinach znów musi pedałować pod wiatr, w pełnym słońcu. Tym razem po ulicy, bo z dwojga złego woli być dawcą bez życia i wątroby niż bankrutem. Nigdy więcej, zaklina się, żadnego roweru! Gdzie te korki umiłowane?! Gdzie przytulnie zapchane autobusy? Gdzie zapachy ciał niemytych, ale swojskich, połączonych we wspólnocie komunikacji? Zatem nie, rower odpada!
No dobrze, to może by tak dla relaksu, z rana, przed pracą, wskoczyć w obuwie szykowne, w rozciągliwe gatki oddychające i odblaskową opaskę na czoło, mp3 przypiąć do ramienia i pobiegać w parku? Łono natury, wiaterek, rześki poranek i ja, myśli sobie. Taszczyć z piwnicy nic nie muszę, mandatów nie płacę, organów tak szybko się nie wyzbędę, a i pod prysznic zdążę przed pracą. No to biegnie. I wraca z bąblami na piętach, zablokowanym kolanem, kolką i bezdechem. Za dodatkowe płuco oddałby nawet wątrobę. Ledwie żywy wychodzi spod prysznica, jedzie do pracy taksówką i jeszcze kłamać musi, że ten szkarłat na policzkach to alergia jakaś czy coś. Na szczęście alergie są modne.
No to może by tak z kijkami pochodzić? Bez pośpiechu, zadyszki i kolki. No ale wstyd, bo z kijkami to matka z babką plotkują każdego wieczora wokół bloku. To już lepiej na siłownię wyskoczyć z przyjaciółkami. Ubrać się w coś stylowego, zmęczyć się troszkę, wypocić z siebie toksyny i nadmiar wody, bo nadmiar wody w organizmie to koszmar jest i gehenna. A potem znów wyrównać poziom elektrolitów w pubie, który na szczęście tuż obok siłowni. Ale tak to można raz, no… dwa jeszcze ujdzie. Bo i trochę to kosztuje, a żeby się męczyć i jeszcze za to płacić, to już doprawdy przesada. W Warszawie to jeszcze, w przerwie na lunch, z ręczniczkiem przez ramię przewieszonym, wyciska się kilogramy z widokiem z trzydziestego piętra. Ale tu, w Krakowie? Tu się wyskakuje na dymka albo dwa, ludzi się zapoznaje, nad życiem poduma, odda refleksji nad losem.
I po latach takich rozważań, pokus i doświadczeń, jeśli tylko odpowiednio się nad sobą popracuje, można dojść do błogosławionego stanu, opiewanego przez pradawnych, sławionego przez wtajemniczonych i pożądanego przez poszukujących. Gnuśnienia.
Usiądźcie sobie czasem pod obłokami, tak na chwilę, popatrzcie sobie, jak życie płynie. Pognuśnijcie sobie. Poważnie.
Karolina Macios
Klara28 16 czerwca, 2015
Sama uwielbiam ruch i kiedy tylko mogę biegam, pływam lub jeżdżę na rowerze. Ostatnio nawet zdecydowałam się, że nauczę się „latać” i zapisałam się kurs kitesurfingu http://kitescontrol.pl/ . Jak do tej pory tylko nieśmiało spoglądałam na szalejących na falach szczęśliwych ludzi, ale w tym roku sama też spróbuję:)