Rozstanie: Farhadi bez sztampy
Typowy film z Iranu jest nudny, mówi się w nim niewiele, a opowiada zazwyczaj o przyjaźni pasterza z kozą, ciężkiej sytuacji kobiet lub o dzieciach opuszczonych przez rodziców.
Typowy film z Iranu jest nudny, mówi się w nim niewiele, a opowiada zazwyczaj o przyjaźni pasterza z kozą, ciężkiej sytuacji kobiet lub o dzieciach opuszczonych przez rodziców.
Asghar Farhadi od lat przełamuje ten stereotyp, tworząc filmy dynamiczne i nowoczesne, ale wciąż po uszy zanurzone w jego rodzimej kulturze. Ukoronowanie twórczości Irańczyka stanowi „Rozstanie”, nagrodzone na początku tego roku w Berlinie Złotym Niedźwiedziem i od jesieni podbijające polskie kina.
Reżyser rozpoczyna od banału, aby nakręcić spiralę nieszczęść i nieporozumień. Punktem wyjścia jest sprawa rozwodowa. Ona chce wyjechać z kraju, on woli zostać – a na linii frontu między małżonkami stoi ich córeczka. Historia zbacza w stronę kryminału, kiedy mąż popycha ciężarną opiekunkę swojego ojca, a ta niebawem oskarża go o spowodowanie jej poronienia. W konflikt angażują się kolejni członkowie zwaśnionych rodzin, a po nich – policja. Oskarżenie goni oskarżenie, tradycja wchodzi w konflikt z nowoczesnością i wszystkim coraz bardziej umyka, kto rozpętał całe to piekło.
Farhadi to wybitny obserwator, który z chirurgiczną precyzją potrafi przenieść na ekran złożoność międzyludzkich relacji, nie starając się przy tym na siłę forsować żadnych tez. Wspaniale prowadzi aktorów i umiejętnie dramatyzuje codzienną rzeczywistość, która tylko z pozoru wydaje się wyprana z większych napięć. „Rozstanie” to triumf filmowego realizmu. Naszą radość przyćmiewa tylko refleksja, że takie filmy mogłyby być kręcone również nad Wisłą. Skoro Farhadi potrafił się wznieść ponad sztampę produkcji typowych dla swojego kraju, to czemu my mamy takie problemy z odcięciem się od stereotypu, w którym – jak w słynnej australijskiej reklamie – dwóch Polaków próbuje obrać ziemniak?
Piotr Mirski