Uległam premierowi
Róża Thun, posłanka do europarlamentu, opowiada o swoim życiu i polityce
Róża Thun, posłanka do europarlamentu, opowiada o swoim życiu i polityce
W 2009 roku, gdy Pani twarz pojawiła się na plakatach wyborczych podczas kampanii do europarlamentu, wielu wyborców pytało, kim jest ta kobieta o trudnym nazwisku.
Nie było tak źle. W Krakowie wiele osób znało mnie bardzo dobrze. Owszem, w 1981 roku wyjechałam z Polski, ale myślałam, że to nieobecność na chwilę. Niestety, przez stan wojenny ta chwila trwała 10 lat. Od 1991 roku jestem w Polsce wraz z rodziną, więc mój start w wyborach nie był wyjęciem królika z kapelusza. Miałam już za sobą epizod polityczny, bo należałam przez pewien czas do Unii Wolności. Nie byłam w niej zbyt aktywna, bo moje dzieci były malutkie, ale uważałam, że skoro jest demokracja, trzeba w niej uczestniczyć. Później rozpoczęłam pracę w organizacji pozarządowej i wypisałam się z partii. Intensywnie zaangażowałam się w przygotowania do referendum akcesyjnego do UE i zależało mi na tym, by nie stwarzać wrażenia kampanii wyborczej, w której głos na „tak” oznaczać będzie poparcie dla jakiejś partii. Objechałam wtedy Polskę, jak to się popularnie mówi, wzdłuż i wszerz, choć najwięcej czasu poświęciłam rejonom wschodnim, gdzie badania wykazywały największy sceptycyzm. Po referendum wystartowałam w konkursie na szefa Biura Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej. Rzeczywiście mieszkałam wtedy i pracowałam w Warszawie, ale kandydować w wyborach do europarlamentu najłatwiej było z miasta, z którego pochodzę. Tak wróciłam do Krakowa.
Przyzna więc Pani, że dla części wyborców twarz Róży Thun mogła się okazać nowa.
Nie będę ukrywać, że o kandydowanie poprosił mnie premier Tusk. To nie była łatwa decyzja, bo byłam przecież zaangażowana w coś innego. Zgadzając się na propozycję premiera, musiałam to wszystko rzucić, a na podjęcie decyzji nie miałam wiele czasu, bo kampania właściwie już ruszyła. Zapytałam o opinię mojego męża oraz dyrektora generalnego Komisji Europejskiej, wobec którego chciałam być lojalna do końca. Obaj stwierdzili, że polityka to mój żywioł, a dyrektor wspomniał nawet, że spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Taka jest krótka historia mojego powrotu do polityki. Krótka, bo od propozycji premiera do podjęcia przeze mnie decyzji minęły 24 godziny.
Nie żałuje Pani tej decyzji – choć właściwie powinnam powiedzieć – przewrotu w Pani życiu?
Przyznam, że jest dokładnie odwrotnie. Czuję się jak pies spuszczony ze smyczy. Jako lojalny urzędnik zobowiązana byłam do mówienia głosem urzędu. Właściwie byłam rzecznikiem komisarzy na terenie Polski. Jako polityk należący do ugrupowania, z którego programem się zgadzam, mówię swoim własnym głosem. Będąc urzędnikiem, nie mogłam się angażować w sprawy lokalnych kampanii wyborczych, wspomaganie działań jakiejkolwiek partii. Będąc politykiem, mam komfort odpowiadania za siebie, choć oczywiście moje działania mają na celu wzmocnienie ugrupowania, którego jestem członkiem i z którym się identyfikuję.
Odejdźmy od polityki i trochę powspominajmy. Pani mąż pracował w Afryce, razem pracowaliście w Nepalu. Historia trochę jak z superprodukcji.
To wcale nie było takie romantyczne. Praca w Afryce oznaczała bardzo ciężkie warunki funkcjonowania. Mój mąż to ciekawy, ale też skromny człowiek, który zwykle trzyma się drugiego planu. Jest moim motorem, wsparciem i inspiracją. Właściwie zawsze miał służebne nastawienie do życia. Urodził się w Niemczech i kiedy skończył studia, postanowił rozpocząć pracę, która pozwalałaby mu uniknąć służby wojskowej, bo tak jak jego bracia nie wyobrażał sobie noszenia niemieckiego munduru. Wyjechał więc do Afryki i pracował tam tak długo, aż minął mu wiek poborowy. Wtedy nie było jeszcze instytucji służby zastępczej. Mieszkał w Kamerunie i pracował w niemieckich, szwajcarskich i francuskich projektach rozwojowych. W małych miejscowościach uczył autochtonów ekonomii, sporządzania biznesplanów, zakładania firm. Wiele z nich działa do dziś, a mój mąż jest tam ciągle pamiętany. Kiedy go poznałam, miał akurat za sobą dwa egzaminy: jeden do dyplomacji, drugi do Ministerstwa Współpracy Technicznej, którego zadaniem jest pomoc krajom rozwijającym się. Przyjęto go w obu miejscach i jest chyba jedyną osobą w historii niemieckiej dyplomacji, która zrezygnowała z kariery w niej. Kiedy się poznaliśmy, a potem pobraliśmy na początku lat 80., wydawało mi się, że to ostatnie dni komunizmu, więc oczywiste było, że gdy nastąpi czas transformacji, tacy ludzie jak mój mąż będą potrzebni. Umówiliśmy się więc, że ja na jakiś czas przyjadę do niego do Niemiec, zobaczę, jak funkcjonują struktury pomocowe, a potem przyjedziemy razem do Polski. Jak ustaliliśmy, tak się stało, ale stan wojenny opóźnił nasz powrót o 10 lat. Kiedy wróciliśmy, mieliśmy już troje dzieci, a tuż po przyjeździe do Warszawy urodziło się czwarte.
Czy zdradzi Pani okoliczności swego pierwszego spotkania z przyszłym mężem?
Cóż, jesteśmy spokrewnieni. Moja prababka i jego pradziadek byli rodzeństwem. Thunowie mieszkali wtedy w Czechach, ale mój pradziadek Czapski spotkał swoją wybrankę na jakimś balu w Wiedniu. Pobrali się i osiedli w Przyłukach pod Mińskiem. Mieli siedmioro dzieci. Najmłodszym była moja babcia, po której noszę imię Róża. Muszę powiedzieć, że prababcia była wyjątkową osobą. Pytałam wuja, Józefa Czapskiego, jak to się stało, że byli tacy „polscy”. Mówił, że tak wychowała ich babcia, która przecież nawet nie była Polką, a proszę pamiętać, że mówimy o czasie zaborów. Wróćmy jednak do poznania mojego męża. Nie znaliśmy Thunów, bo losy rozsiały ich po świecie, ale Franz przyjechał do Krakowa z rodzicami na święta wielkanocne w 1980 roku. My akurat wyjeżdżaliśmy do Zakopanego i zostawialiśmy im do dyspozycji mieszkanie. Zeszłam na dół dać im klucze i wtedy po raz pierwszy go zobaczyłam. Od tamtej chwili byłam już zakochana. Poznaliśmy się więc właściwie na ulicy.
Kiedy Pani tak wspomina dzieje rodziny, w każdym pokoleniu pojawia się gromadka dzieci.
Rzeczywiście. Moi rodzice mają czworo dzieci. Franz ma troje rodzeństwa i wspólnie także mamy czworo dzieci. To dla mnie idealny model rodziny. Stół, przy którym siada się wspólnie, jest tak skonstruowany, że rodzice siedzą naprzeciw siebie, a wzdłuż długich boków stołu siedzą parami dzieci. Mam wspaniałe rodzeństwo, przeżyłam szczęśliwe dzieciństwo, może dlatego taka rodzina jest dla mnie kompletna.
Pani mama, mając czworo dzieci, zrezygnowała z pracy i poświęciła się ich wychowaniu i prowadzeniu domu.
To był trudniejszy czas. Było tak biednie, że czasem dosłownie nie mieliśmy co jeść. Mama poświęciła swoje ambicje zawodowe na rzecz pewnej idei. Zastanawiam się nawet, czy postawa moich rodziców wynikała z buntu i niemożności pogodzenia się z czasami komunizmu, czy też z wiary w to, że ten ustrój upadnie, jeśli będą podsycać w kolejnym pokoleniu iskrę niezgody na taki kraj. Chyba właśnie tak jesteśmy ukształtowani. Zdajemy sobie sprawę, że są rzeczy, których nie wolno odpuszczać, mimo że wyglądają na beznadziejne.
Zaskoczona przez stan wojenny włożyła Pani wiele wysiłku w promowanie na Zachodzie sprawy naszego kraju. Czy tak sobie Pani wówczas wyobrażała to, co nastąpi?
Prawdę mówiąc, nie wyobrażałam sobie wtedy, że będziemy żyć w tak fenomenalnych czasach. Właściwie nie myślałam też, że Europa, a specjalnie ta nasza jej część, zmieni się tak bardzo na plus. Przy wszystkich problemach, które mamy – w kulturze, oświacie, opiece zdrowotnej, rentach i emeryturach – powinniśmy dostrzec rozwój, którego doświadczamy, a którego trudno było się spodziewać za życia mojego pokolenia. Dokonuje się skok cywilizacyjny, którego nie przeżywaliśmy od wieków. Dobrze dzieje się nie tylko dla nas, ale i dla całego kontynentu, i tak musimy na to popatrzeć.
Podnoszą się jednak głosy, że wydarzenia w Grecji i Irlandii zapowiadają, że to wszystko się rozsypie.
Nie znoszę takiego gadania. Od nas zależy, czy tego wszystkiego nie zaprzepaścimy. Mnie bardzo zależy, byśmy wreszcie traktowali siebie na serio. Jeśli tak się traktujemy, to czujemy własny wpływ na to, co się dzieje. Czasem mnie pytają, jak się czuję, bo ta polityka taka brudna. Polityka nie jest brudna ani święta. Jest taka, jaką ją czynimy. Wszystko robią ludzie: budują i niszczą. Musimy to zrozumieć.
Czy kiedy jest się politykiem, trzeba zrezygnować z kobiecości?
Wprost przeciwnie! Z wiekiem staję się coraz większą feministką, bo uważam, że kobiecość zawiera się w sposobie patrzenia na problemy. Mniej teoretyzujemy, bardziej poszukujemy sposobów ich rozwiązania. Taka jest nasza kobiecość. Jesteśmy bardziej elastyczne, szybciej potrafimy się przystosować, douczyć, zmienić zawód. Jesteśmy dobre w tym, co robimy, i to wielka strata dla społeczeństwa, że tak trudno jest się nam przebić.
Kobiety mają jednak tak zwane babskie sprawy, co powoduje, że postrzegane są jako mniej dyspozycyjne i mniej produktywne. Fryzjer, kosmetyczka, fitness, spa. To zajmuje czas, w którym faceci robią rzeczy wielkie.
Faceci grają w piłkę i kształtują mięśnie w siłowni, i to też zabiera im czas. Przyznam, że nie zdążyłam w sobie rozwinąć takich potrzeb i przyzwyczajeń. Nigdy nie byłam na żadnym zabiegu czy fitnessie. Jedyne kobiece „sprawki”, na jakie mam czas, to fryzjer i pachnące kąpiele we własnej wannie. Myślę, że jest bardzo wiele kobiet, które zwyczajnie prowadzą zdrowy tryb życia. Ja jeżdżę na rowerze, chodzę piechotą, uwielbiam spacery. Uleganie narzuconej modzie nie jest dla mnie.
Skoro Pani życie jest tak bardzo spełnione, to czy pozostały Pani jakieś marzenia?
Moje największe marzenie jest dziś bardzo banalne. Chciałabym mieć więcej czasu dla mojej rodziny i na czytanie dobrych książek. Bardzo mi tego brakuje. Tęsknię też za światem, w którym ceni się wytwory ludzkich rąk, gdzie potrafi się rezygnować z ilości dóbr na rzecz ich wyjątkowości i indywidualności. Takiej codzienności pragnę.
Rozmawiała Anna Laszczka