Robert Gawliński: Wszystko przez dziewczyny
O tym, dla kogo nauczył się grać na gitarze i czym jest szczęście, a także o latach 90. i o dziewczynach mówi Robert Gawliński
O tym, dla kogo nauczył się grać na gitarze i czym jest szczęście, a także o latach 90. i o dziewczynach mówi Robert Gawliński
W latach 90. wśród muzyków i nie tylko czuć było narastające oczekiwanie na zmiany w Polsce. Przeczuwało się wielki rozkwit, wszystko miało wylecieć w kosmos. A dziś? Czy dziś jest dla muzyka czas pozytywnych napięć?
Robert Gawliński: Niestety nie. W latach 90. było inne otwarcie, jeśli chodzi o każdy przejaw sztuki. Wszystko było o wiele mniej zorganizowane, mniej profesjonalne, ale muzykę tworzyło się z większą dbałością. W XXI wieku funkcje idoli przejęli celebryci. Lata 90. były o wiele bardziej krzepiące dla muzyków, zarówno tych, którzy mieli niszę, jak i dla tych, którzy grali w tzw. mainstreamie. Dziś nie rozumiem niektórych rzeczy, które dzieją się na rynku muzycznym, a szczególnie w Polsce, bo stajemy się coraz większym zaściankiem. Oczywiście wielu wspaniałym artystom, jak Penderecki czy Możdżer, udało się przeniknąć przez ciężkie kotary, które nas otaczają. Nie cierpię zaściankowości. To najgorsza polska cecha. Jesteśmy bardzo specyficznym narodem. Z jednej strony tyle lat byliśmy pod obcasem zaborców, a z drugiej strony wstydzimy się własnej kultury. Poza Chopinem nie dostrzegamy żadnego mazurka ani kujawiaka na prowincji, gdzie cały czas coś się tworzy, powstają nowe zespoły. Nie pokazujemy tego w mediach. Mamy drobnomieszczańskie kompleksy.
A z drugiej strony nie wstydzimy się naprawdę obciachowych rzeczy…
Robert Gawliński: Ostatnio szturmuje media tzw. muzyka chodnikowa disco polo. Ci twórcy to są dopiero niszowi (śmiech). Grają w remizach i prowincjonalnych dyskotekach i nie ma w tym nic złego, poza tym, że to jest rodzaj przepychania się na salony. Nic do nich nie mam. Niech grają sobie dalej, tylko dla swoich w swoim środowisku. Chodzi o poziom artystyczny, intelektualny.
Patrząc na pańską biografię muzyczną, można powiedzieć, że jest pan artystą poszukującym. Grał pan w wielu kapelach (Gniew, Opera, Madame i in.). Czy z Wilkami znalazł pan to, czego szukał?
Robert Gawliński: Pierwsza płyta Wilków to była pierwsza moja solowa płyta. Po latach twierdzę, że zespół powstał po pierwszej płycie. W latach 80. poszukiwałem siebie, w latach 90. wypadało już siebie znaleźć. Chyba najbardziej pomógł mi Zbyszek Hołdys, który powiedział: „Musisz stanąć na wadze i zobaczyć, ile ważysz”. I te słowa mnie popchnęły. Wtedy zacząłem na poważnie tworzyć piosenki, pisać do nich teksty. Słowa Hołdysa zmotywowały mnie na tyle, że postanowiłem zrobić swój zespół.
Z zespołem Wilki osiągnął pan ogromny sukces. Czy był pan zaskoczony taką popularnością?
Robert Gawliński: Tak. Wiele rzeczy się na to złożyło. Gdyby to nie był początek lat 90., być może ta płyta by przepadła. Pamiętam premierę w Trójce. Mnóstwo dziennikarzy, zespołów, które były zdecydowanie lepsze, a nie znajdziemy ich w żadnych annałach muzyki rockowej. W dużej mierze do popularności zespołu przyczyniły się dziewczyny. Byłem zaskoczony tym, jak ta popularność rosła po koncertach klubowych. Pamiętam, jak w Łodzi występowaliśmy w teatrze i ostrzegliśmy organizatora, że będzie piekło, że dziewczyny rozniosą salę. Na koncercie połamano wszystkie krzesła. Potem musieliśmy zagrać darmowy koncert, żeby facet wyszedł z długów. To było bardzo duże zaskoczenie.
Czyli wszystko przez dziewczyny?
Robert Gawliński: Na pewno bardzo dużo. Moja żona jest naczelną dziewczyną, przez którą bardzo dużo się dzieje, a oprócz tego nauczyłem się grać na gitarze, żeby móc grać dla dziewczyn. Dopiero później zrozumiałem też, że to jest fajne grać dla siebie. Później zacząłem pisać teksty, wiersze kombinować, piosenki również dla dziewczyn.
Skoro już pan wspomina początki muzycznej kariery, to zapytam o lekcje śpiewu. Uczył się pan śpiewu u przedwojennej primadonny, prof. Heleny Korf-Kaweckiej. Jaki wpływ wywarła na pana?
Robert Gawliński: Ogromny. Jako mały człowiek – miałem wtedy osiem lat – dowiedziałem się, że istnieje rodzaj kształcenia głosu, czyli coś, czego późnej nienawidziłem, ale co pokazało mi, jak oddychać, jak kontrolować oddech, jak wydobywać głos, jak umieć sobie radzić z problemami, jak rozluźniać gardło i struny głosowe. Że są to proste rzeczy, bo wystarczy ziewnąć i jest od razu lepiej.
Wróćmy do Hołdysa: powiedział kiedyś o panu, że został pan naznaczony palcem bożym. Ile w tym, co pan osiągnął, jest pracy, a ile szczęścia?
Robert Gawliński: Piękne słowa. Dziękuję Zbyszkowi, ale wydaje mi się, że każdy człowiek przynosi jakiś talent ze sobą. Talentem nazwałbym nie tylko sam talent muzyczny, ale też umiejętność rozmawiania z ludźmi, przekonywania ich do swoich pomysłów, zawiadywania zespołem. A zatem umiejętność współpracy z ludźmi, nawiązywania kontaktów, tego, co jest potrzebne, aby zaistnieć na dłuższy czas, np. aby nie zrazić do siebie wszystkich życzliwych ludzi, kiedy jak każdy artysta przechodzi się okres wody sodowej. Druga rzecz to szczęście. Szczęście to najważniejszy artefakt w życiu. Jak ktoś ma szczęście, to nie musi być mądry ani dobry i jakoś mu się w życiu powiedzie, choć w szczęście bezwzględne nie wierzę. Sam mam szczęście. Jak idę do kasyna, to zwykle wygrywam pieniądze. Jedną trzecią tej całości stanowi praca. Bez pracy nie ma niczego. Wiem, że na temat muzyków rockowych panuje przekonanie, że nic nie robią, tylko świetnie się bawią. A prawda jest inna. To ciężka praca, zwłaszcza dla muzyków, którzy uprawiają tzw. sztukę autorską, których, nawiasem mówiąc, najbardziej cenię, np. Jima Morrisona, który potrafił sam siebie wykreować, nie oglądając się na innych. Nie przepadam za tymi, którym producent – „pan mądry” – wszystko wyprodukuje, wymyśli, a potem włoży tekst piosenki w usta głupiej dziewczyny albo głupiego chłopaka.
Ale jeśli taka głupia dziewczyna taki głupi chłopak samodzielnie napiszą tekst, to chyba też niedobrze?
Robert Gawliński: To prawda, ale jeśli tekst wyjdzie szczery i fajny…
… to trafi do niszy disco polo.
Robert Gawliński: Być może. No dobra, nie będę się upierał. Macie rację.
Dziś takich artystów kreatorów nie ma tak wielu jak kiedyś. Jest za to fala artystów produktów.
Robert Gawliński: I mam wrażenie, że to dotyczy nie tylko muzyki. Brakuje tego, co jest markowe, oryginalne. Produkowane przez telewizję gwiazdy to nie są nad wyraz interesujący ludzie, natomiast wybili się w jakiś sposób, nie prezentując ani swojego zdania, ani żadnej wartości intelektualnej. Może taki jest znak czasów. Okrutne mi się wydaje, że wiele osób, które występują na scenie, nie wie, po co się tam znalazły. Zanim do tego dojdą, jeśli w ogóle dojdą, mija czas, kiedy w głowie nic, tylko sodówka. A potem zostaje ogromna pustka, która jest karą za pychę. Na początku są noszeni na rękach, a potem nagle nikt nie chce z nimi rozmawiać, nikt nie chce ich koncertów. Wyobraźcie sobie, jak się musi dziś czuć Michał Wiśniewski. Nie chciałbym czegoś takiego dla siebie. Współczuję mu i dobrze mu życzę.
A jak to u pana jest ze świadomością tego, co robi pan na scenie?
Robert Gawliński: Jestem kapłanem.
Teraz słychać w panu Morrisona!
Robert Gawliński: Tak… Być może nawet jestem lepszym kapłanem od wielu. Dla mnie to jest proste – uwielbiam nieść ludziom nadzieję, miłość i radość. To jest zgodne z naukami Chrystusa, ale oczywiście bez przesady, żadnych struktur parafialnych. Dla mnie każdy koncert jest świętem. Już po pierwszych utworach czuję się wyjątkowo, jak podczas jakiejś ważnej ceremonii. Uwielbiam to robić, ludzie to czują i kupują, i tak się dzieje od wielu lat.
Skoro zahaczyliśmy o nauki Chrystusa, w których istotnym narzędziem jest słowo, porozmawiajmy o pisaniu tekstów. Czy praca nad tekstami piosenek jest intuicyjna?
Robert Gawliński: Bardziej intuicyjne jest wymyślanie melodii. Pisanie tekstu to dla mnie potworna walka. Nieraz potrafię walczyć trzy dni z jednym numerem. Zapisuję kolejne kartki i wyrzucam do kosza, a Monika czasem je wyjmuje i mówi, że to przecież jest dobre. I mamy wtedy wymianę zdań… Pisanie tekstu nie może być tylko intuicyjne, choć czasami zdarza się, że tak właśnie powstają teksty. „Ona tam jest” jest przykładem takiego intuicyjnego pisania, kiedy wcześniej nie było żadnych założeń, planu. Tekst się po prostu pojawia. Siedziałem z gitarą i pasowało mi napisać: „słowa odeszły, obrazy i myśli niewerbalne jak postaci zjaw, znikły lęki, słyszę dźwięki jak komety w morzu gwiazd”. Lubię takie teksty, więcej kiedyś takich pisałem. Dziś staram się pisać teksty bardziej zrozumiałe. Zbyt wiele napisałem takich, które dla szerszej publiczności są do dziś niezrozumiałe – mam na myśli utwory z pierwszej i drugiej płyty, np. „Glorya”: „Oto moja armia, oto moje prawa, ogień na sztandarach, oto moja wiara, kto ma siłę – jego czas!”. Teraz ten tekst bardziej pasowałby w naszych politycznych strukturach, ale wtedy… nie wiem do końca, o czym był ten tekst. Nie chciałbym już więcej zanurzyć się w taką poetykę. Wolę, kiedy teksty są zrozumiałe dla szerszego grona ludzi, to mnie bardziej cieszy.
Na najnowszej płycie pojawiły się teksty pisane przez pana żonę, Monikę. Jak się śpiewa teksty napisane przez tak bliską osobę?
Robert Gawliński: Super. Bardzo dobrze je oceniam. To nie jest pierwszy romans Moniki z tekstami muzycznymi i w ogóle z pisaniem, w zeszłym roku wydała tomik poezji. Bardzo jestem z niej dumny. Jak mówiłem, pisanie to walka. Przy pracy nad tekstami do tej płyty potrafiłem cały dzień chodzić od ściany do ściany, szukałem czegoś, miałem pustkę w głowie, najbardziej chciałem napić się wina i pójść spać. Monika często w takich sytuacjach wyjmowała butelkę, przy której długo rozmawialiśmy, a kiedy szedłem spać, ona zostawała z kartką papieru i pisała. Następnego dnia rano mówiła: zobacz, takie coś napisałam, jak ci to pasuje? Normalna rodzinna sytuacja. Takie rodzinne robótki…
Pańska żona w przeszłości tłumaczyła wiersze wspomnianego już w naszej rozmowie Morrisona…
Robert Gawliński: Tak, zrobiła to doskonale. Kiedy porównywałem jej tłumaczenia z tłumaczeniami Beksińskiego, to muszę przyznać, że jej teksty podobały mi się bardziej. I gdyby nie jej tłumaczenia, być może nie zrozumiałbym tak dobrze Morrisona. Wiersze Moniki są kobiece, lekkie, są jak wiosenny wiatr, to ciekawe dla faceta, rockmana, pracować z taką lekkością.
Oprócz tego, że rodzinna, jaka jeszcze jest nowa płyta Wilków?
Robert Gawliński: Dynamiczna. Jest na niej chyba najwięcej szybkich, rock’n’rollowych numerów. Jeszcze nie było tak szybkich Wilków. Czuję, że jest w niej wiele energii i mojej radości życia, którą mam dzięki cudownej rodzinie. Za tą płytą stoi cała masa dobrze ułożonego łańcucha przyczynowo-skutkowego. Wszystko, co wokół się działo, było jak ułożone puzzle.
Jakie to uczucie występować z synem na scenie?
Robert Gawliński: Wspaniałe, ale wiesz, staram się tego uczucia nie okazywać, bo pewne rzeczy w rock’n’rollu nie pasują. Mieszkamy razem, pracujemy, jesteśmy taką trochę włoską rodziną… Ostatnio nawet wspomniałem, że może trzeba będzie sprzedać dom, kupić jakiś w Grecji… i usłyszałem reprymendę ze strony syna: „Jak to, tato, chcesz sprzedać rodzinny dom?”. Zdałem sobie wtedy sprawę, ile on dla nich znaczy.
Powiedział pan kiedyś, że dziadek przysłonił wszystkich. Czy dziadek był dla pana wzorcem męskości? Jakie wartości panu wpoił?
Robert Gawliński: Dziadek żył tak, jak chciał, pięknie, nigdy nie przeklinał, był skromny i szanował swoją pracę. Uczył mnie bycia honorowym i szlachetnym. Czytał mi dużo książek i opowiadał o historii. Zabierał mnie na ryby i zawsze rozmawiał ze mną jak z dorosłym człowiekiem. Kiedy opowiadał o Zawiszy Czarnym, przenosiłem się w czasy średniowiecza i pragnąłem zostać rycerzem, czyli mówić zawsze prawdę, choćbym miał za nią zginąć, i chronić słabszych, szanować to, co nas otacza, zwierzęta, przyrodę. Kochałem go i był moim mentorem.
Mówiliśmy o szczęściu w życiu. Takim przykładem szczęścia – choć w nieszczęściu – jest sposób, w jaki dowiedział się pan o swojej chorobie nowotworowej. Jak to było? Czego to doświadczenie nauczyło pana o życiu i o roli, jaką odgrywa w nim przypadek?
Robert Gawliński: Podczas imprezy zostałem uderzony w głowę, polała się krew i Monika, wtedy jeszcze moja narzeczona, uparła się, żebyśmy pojechali do szpitala i sprawdzili, czy wszystko jest OK. Podczas badań okazało się, że mam guza przysadki. Facet, który mnie zaatakował, de facto uratował mi życie. Byłem bardzo młody, tata załatwił mi dobry szpital, gdzie trafiłem pod opiekę wspaniałego profesora Wisławskiego, który kochał muzykę i zajął się mną tak, jak potrafi to robić człowiek, który ma powołanie do zawodu lekarza. Można więc powiedzieć, że miałem dużo szczęścia. A co do życia, przez chorobę bardzo szybko wydoroślałem i zrozumiałem, że życie jest wspaniałym darem, który należy smakować każdego dnia i żyć pełną piersią.
Rozmawiały Edyta Hetmanowska i Iga Gierblińska