Rafał Sonik robi rachunek sumienia
Doba Rafała Sonika nigdy się nie kończy. Jeździ quadem po pustyniach, buduje centra handlowe, sprząta Tatry, a do tego wygrał tegoroczny Rajd Dakar.

Jego doba nigdy się nie kończy. Jeździ quadem po pustyniach, buduje centra handlowe, pomaga Stowarzyszeniu Siemacha, sprząta Tatry, namawia do biegania jako ambasador Kraków Business Run. Nam opowiada, jak się wygrywa najbardziej ekstremalny rajd na ziemi, na czym polega współczesna filantropia i czego szuka w lustrze.

Dakar nauczył mnie, że nie od razu można się wspiąć na ośmiotysięcznik, że po drodze trzeba pokonać kilka niższych szczytów / fot. Webventure, Marian Chytka
Jako pierwszy Polak wygrał pan Rajd Dakar. W pana wieku sportowcy dawno kończą kariery, a pan się chyba dopiero rozkręca.
Rafał Sonik: Niedługo skończę 50 lat i rzeczywiście czuję się coraz lepiej. Jako młody człowiek – pewnie jak spora część ludzi – byłem niecierpliwy, ale życie zawodowe, i życie w ogóle, nauczyło mnie cierpliwości. Moi konkurenci, w większości dużo młodsi, chcieliby osiągnąć sukces od razu, tu i teraz. Jak im się nie udaje, to się denerwują. Dakar nauczył mnie, że nie od razu można się wspiąć na ośmiotysięcznik, że po drodze trzeba pokonać kilka niższych szczytów.
Czy właśnie cierpliwość zdecydowała o tym, że wygrał pan Dakar?
Rafał Sonik: Żeby przeskoczyć samego siebie, trzeba dojść do takiego poziomu analizy, do którego mało komu się chce. Z moich drobiazgowych wyliczeń wynikało, że nie przegrywam z przeciwnikami, tylko z własną niedoskonałością. Kiedy prześledziłem wszystkie moje wcześniejsze sześć Dakarów, uświadomiłem sobie, że w 2014 roku wprawdzie przegrałem o półtorej godziny, ale popełniłem błędów na prawie trzy i pół godziny! Oczywiście nie popełniać błędów to tak, jakby sobie wyobrazić, że na trasie nie ma kłopotów technicznych, pomyłek nawigacyjnych, że da się ją przejechać swoim normalnym tempem. To niemożliwe. Ale tych błędów mogłoby być mniej, gdybym był… wyspany. Żeby zweryfikować swoją tezę, zacząłem grać na telefonie w gry zręcznościowe, wymagające bardzo szybkich reakcji, sypiając po kolei od trzech do dziewięciu godzin, i obserwowałem, jak zmieniają się wyniki. Okazało się, że dopiero w pobliżu siedmiu godzin snu na dobę zaczynam osiągać optimum możliwości. Poniżej siedmiu godzin gwałtownie rośnie liczba błędów. Tymczasem na trasie rajdu sypiałem od trzech do pięciu godzin. Przeanalizowałem dobę i doszedłem, na co, poza jazdą, zużywam najwięcej czasu. A potem zadałem sobie pytanie: „Czy mogę tego nie robić lub robić to szybciej?”. W ostatnim Dakarze spałem średnio o ponad dwie godziny dłużej niż w poprzednim. I wygrałem.
Niektórzy twierdzą, że pomogły panu mięśnie wolnokurczliwe, których ma pan więcej niż przeciętny człowiek i dzięki którym podobno mniej się pan męczy niż inni.
Rafał Sonik: Zawsze było tak, że im dłużej gdzieś szliśmy czy biegliśmy, moje szanse rosły. Męczę się na początku jak wszyscy, ale później krzywa spadku wydolności jest stosunkowo płytka i ustala się na długo na podobnym poziomie. Doświadczenie pokazuje, że im trudniejszy, dłuższy, bardziej wymagający etap w rajdzie, tym szanse na wygraną są większe. Etapów łatwych i szybkich nie wygrywam. W tym roku drugi etap Dakaru wygrałem kondycją i wytrzymałością. To był etap, kiedy spłonął samochód Adama Małysza i kiedy odwodnił się Michał Hernik, który następnego dnia zginął. Wydawało mi się, że już nie mogę, ale gdzieś tam zakołatało mi w głowie, że przecież inni też mogą paść, więc jeżeli zdefiniuję granice swojego przetrwania i będę się toczył dalej, to mam ciut większe szanse niż moi konkurenci, mimo że są ode mnie młodsi, czyli wydolniejsi. Lidera dogoniłem 12 km przed metą – miał już język na kierownicy. Nie chodzi więc o prędkość ani o umiejętności techniczne. Chodzi o wytrzymałość psychiczną i fizyczną.
A jakie są jej granice?
Rafał Sonik: Wszyscy, wybierając się na Dakar, mówimy: „Jadę poznać granice swoich możliwości”. Ale nikt z nas nie wie, gdzie one są. Mnie się bardzo często wydaje, że są już, tu i teraz, a później się okazuje, że nie, że mogę jeszcze więcej. Dlatego nie można nikogo, kto pojechał na Dakar, rozliczać, że jest szaleńcem, samobójcą albo nawet ekstremistą. Są tacy, dla których to jest ponad siły, i tacy, którzy może nie robią rewelacyjnego wyniku, ale przejeżdżają Dakar w cuglach. I się śmieją, jak Paula Galvez. Bo wie pani, że to kobiety są dla mnie największymi bohaterkami Dakaru?
Dlaczego?
Rafał Sonik: Przez długi czas najbardziej zdumiewającą dla mnie osobą na Dakarze była Camelia Liparoti. Na biwak dojeżdżała o pierwszej, drugiej w nocy, gdy inni dawno już spali. Wstawała o świcie, czyli miała na sen dwie-trzy godziny, i jechała dalej. Ale w ubiegłym roku przebiła ją Chilijka Paula Galvez. Mała, drobna, przejechała swój pierwszy Dakar na gigantycznym quadzie, dwa razy cięższym od mojego. To jest tak, jakbym pokonał Dakar autobusem. Dziewczyna z ogromnym dystansem i bez kompleksów, bo to nie jest oczywiste, żeby przejechać Dakar w niebieskim stroju reklamującym podpaski Always. Paula miała tempo jazdy zbliżone do Camelii, ale w odróżnieniu od niej w ogóle nie marudziła. Czy to w nocy, gdy przyjeżdżała na biwak, czy rano, gdy wstawała, zawsze widziałem jej białe zęby i uśmiech od ucha do ucha. Zapytałem ją przed ostatnim etapem, jak się czuje, a ona cała zabłocona i uśmiechnięta: „No jak mam się czuć? Cudownie. Jestem na Dakarze”. A przecież, mimo iż nie walczyła o wynik, miała dwa razy ciężej niż ja. Startowała z tyłu stawki, kiedy drogi były już rozjechane przez kilkadziesiąt samochodów, motorów i quadów. Dojeżdżała w nocy, gdy w górach robiło się zimno, często siąpił deszcz. I gdy czołówka była już na biwaku, jadła, piła, grzała się pod kocem, ona miała jeszcze do przejechania pięć godzin. Więc jest dla mnie naprawdę hero.

Mam ukutą teorię, że jeśli w dzieciństwie i okresie dojrzewania wszystko nam przychodzi zbyt łatwo, to nas to demotywuje. Zaczyna nam się wydawać, że nie musimy się specjalnie wysilać, bo i tak coś osiągniemy. A później, w życiu, się okazuje, że wcale tak nie jest / fot. Webventure, Marian Chytka
Jakie cechy trzeba posiadać, żeby osiągnąć sukces w sporcie i jednocześnie w biznesie?
Rafał Sonik: Przede wszystkim wytrwałość. Jestem przeświadczony, że człowiek, który nie jest obdarzony gigantycznymi talentami, jeśli będzie zdeterminowany i wytrwały, osiągnie sukces. I na odwrót – największy talent nie pomoże, gdy brakuje wytrwałości w działaniu i niestereotypowego myślenia. Mam ukutą teorię, że jeśli w dzieciństwie i okresie dojrzewania wszystko nam przychodzi zbyt łatwo, to nas to demotywuje. Zaczyna nam się wydawać, że nie musimy się specjalnie wysilać, bo i tak coś osiągniemy. A później, w życiu, się okazuje, że wcale tak nie jest. Poza tym osiąganie łatwych celów nie daje ani dużej satysfakcji, ani przewagi nad konkurentami.
Co jest dla pana Dakarem w biznesie?
Rafał Sonik: Być najlepszym w lidze, w której gram. Bardzo niewielu polskich właścicieli takich obiektów, jakie buduję, czyli wielkich centrów handlowych, wytrzymuje konkurencję międzynarodowych firm. Do niedawna był to Michał Sołowow, ale postanowił sprzedać biznes amerykańskiemu funduszowi. Mam szansę być z czasem najlepszym Polakiem w tej branży. To może kwestia 10, 15, może 20 lat, ale jest to realne, bo w przeciwieństwie do innych inwestorów nie patrzę, jak by tu spieniężyć biznes. Moim sukcesem będzie, jeśli zdobędę pozycję numer jeden wśród polskich właścicieli. Dzisiaj zajmuje ją Dariusz Miłek. To byłoby zwycięstwo w moim biznesowym Dakarze.
Zawsze musi być pan pierwszy?
Rafał Sonik: Nie. Na razie nie byłem, nie jestem i nie będę. W Dakarze Josef Machacek zwyciężył pięć razy, a ja dopiero raz. Ale z zaangażowaniem patrzę na to, co się może stać. Nie wiemy, gdzie są granice naszych możliwości.
Jest pan nie tylko przedsiębiorcą i sportowcem, ale też filantropem. Najbardziej pomaga pan Stowarzyszeniu Siemacha. Co konkretnie pan robi?
Rafał Sonik: Za chwilę, po naszym spotkaniu idę do Siemachy, do ks. Andrzeja Augustyńskiego. Będziemy układać plan licytacji quada, którym wygrałem Dakar. Dla sportowca medal, puchar czy pojazd, którym wygrał zawody, jest absolutnie święty. A ja decyzję o tym, żeby zlicytować quada, podjąłem od razu na mecie. Pieniądze zostaną przeznaczone na budowę domu dziecka Siemachy w Warszawie.
Pierwszy Nowoczesny Dom Dziecka Stowarzyszenia Siemacha w Odporyszowie koło Tarnowa już działa. I jest zaskakujący, bo ma basen, siłownię i inne atrakcje, raczej nietypowe dla tego typu placówek.
Rafał Sonik: Tak, jest on niezwykły nie tyle z powodu luksusowych warunków, ale dlatego, że pozwala przeprowadzić eksperyment społeczny. Dzieciom, które nie mają rodziców, wydaje się, że nie mają talentów, co jest nieprawdą, one są fantastycznie utalentowane. Dzieci te są też postrzegane przez rówieśników z tzw. normalnych rodzin jako gorsze, i to się ciągnie za nimi przez całe życie, wpływa na ich poczucie wartości. My im rodziców nie przywrócimy, ale możemy dać coś, co będzie obiektem pożądania kolegów z klasy. Coś, co sprawi, że będą oni chętniej przez tych kolegów odwiedzani. Dom działa od grudnia ubiegłego roku i już widać, że ten eksperyment miał sens. Z ośrodka i jego atrakcji korzysta już na stałe ponad 200 dzieci z okolicy, które wchodzą w normalne rówieśnicze interakcje z wychowankami domu. Więc te dzieci bez rodziców wiedzą, że nie mają czegoś, co inni mają, ale za to mają coś, czego inni nie mają. To się oczywiście nie zbilansuje, mamy tego świadomość, ale chcemy, żeby te dzieci przynajmniej weszły w życie z poczuciem, że są dwie szale na wadze, a nie tylko jedna, która zawsze była przeciwko im. Takie dzieci będą mocniejsze, mają szansę stać się liderami społeczeństwa, a nie jego maruderami.

Nie patrzę w nie po to, żeby zobaczyć, że mi przybyła zmarszczka albo że jestem nieładny. Patrzę, żeby zobaczyć gościa, który ma jakiś życiowy bilans / fot. Webventure, Marian Chytka
Zainicjował pan też akcję Czyste Tatry.
Rafał Sonik: Nie lubię słowa „akcja”, bo kojarzy mi się z pospolitym ruszeniem. A to jest realny projekt, który ma swój finał na przełomie czerwca i lipca. To, że ma on znaczenie edukacyjne, pokazują wymierne rezultaty – w tym roku pozbieraliśmy 15 razy mniej śmieci na głowę wolontariusza niż za pierwszym razem.
Bo turyści mniej śmiecą?
Rafał Sonik: Oczywiście. To duża radość, bo widzimy ludzi, którzy niosą własne odpady w woreczkach. Trzy lata temu nie widzieliśmy nikogo. Bardzo duża część turystów upychała śmieci pod kamienie, pod krzaczki.
Zarzuca się jednak projektowi, że koszt zorganizowania finału Czystych Tatr jest dużo wyższy niż samo sprzątanie gór.
Rafał Sonik: Nie. Budżet akurat znam, na dodatek w dużej mierze pochodzi on z moich prywatnych środków, wobec tego dbam, aby pieniądze były jak najbardziej efektywnie wydane. Artyści grają za darmo lub prawie za darmo. Niektórzy mówią: „Dobra, dacie nam pieniądze na paliwo i na wynajem jakiegoś tam niezbędnego oświetlenia”. I koniec. Nie biorą za występ, za poświęcaną energię i czas. Wiele firm dokłada swoją cegiełkę, żeby się przyczynić do tego projektu. Jan Niezbędny daje worki i rękawiczki, PKL zniżki na bilety, firmy transportowe – bezpłatne autobusy dla bardzo dużej części uczestników. Ten budżet jest przynajmniej trzy, cztery razy mniejszy, niż gdybyśmy te wszystkie usługi kupowali na zasadach rynkowych. A przecież robimy to dla prawie 4000 wolontariuszy. Dostajemy dla nich prowiant, napoje. Drukujemy mapy, nie tylko tych szlaków, które idą sprzątać, ale całych Tatr, tak żeby mogli się nimi cieszyć. Wynegocjowaliśmy, że nie płacimy za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Uważam, że to jest znakomity przykład współpracy w dobrym, szczytnym celu.
Zaskoczyło mnie też, że chodzi pan do spowiedzi. Z czego się spowiada i w co wierzy Rafał Sonik?
Rafał Sonik: Przede wszystkim wierzę, że jeśli człowiek bardzo się stara, to nawet gdy popełnia w życiu błędy, będą mu one wybaczone. Czyli wierzę w bilans życia i sprawiedliwość lustra. Nie patrzę w nie po to, żeby zobaczyć, że mi przybyła zmarszczka albo że jestem nieładny. Patrzę, żeby zobaczyć gościa, który ma jakiś życiowy bilans. Chciałbym umieć śmiało patrzeć w lustro i nie przerażać się tym, że nadchodzi jakiś rodzaj sądu ostatecznego, bo im więcej dobrego zrobię, tym większą mam szansę, że będę mógł popatrzeć i powiedzieć: „OK, popełniłem błędy, oczywiście. Nie jestem doskonały, oczywiście. Ale proszę, zobacz, lustro, ile dobrego udało mi się w życiu zrobić”.
Jaki ten bilans jest na dziś?
Rafał Sonik: Nie boję się spojrzeć w lustro, ale nie popadam w zachwyt. To nie jest kokieteria. Zresztą to jest jakieś błogosławieństwo w życiu, że zawsze najpierw analizuję swoje błędy i wyrzucam je sobie, a dopiero potem kogoś ochrzaniam. Zdarza się w czasie rajdu, że słyszę: „O, przyjechał na biwak i rozrabia, opierdala”. Ale ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że jak kogoś rozliczam, to znaczy, że swój rachunek sumienia już zrobiłem.
Rafał Sonik jest ambasadorem tegorocznego Kraków Business Run. Na starcie go nie zobaczymy, bo akurat 6 września będzie się ścigał w rajdzie Atacama na pustyni chilijskiej. Bieganie jest częścią jego codziennych, wielogodzinnych treningów.
Rozmawiała Aneta Pondo
wywiad pochodzi z nr 4/2015