Przez całe życie wstydziłam się, że pochodzę ze wsi
Czy w twoich żyłach też płynie krew niewolników?

Jestem ze wsi / Paweł Kacperek / Adobe Stock
– Przez całe życie wstydziłam się, że pochodzę ze wsi – mówi Renata. Poczucie „wstydu” jest częstym motywem, który pojawia się w rozmowach przy okazji lektury „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Opowieść o babkach i prababkach, które w znoju i zniewoleniu wykuwały swoją codzienność, jest jak zbiorowa terapia kobiet, ich wnuczek i prawnuczek, które zaczynają rozumieć skąd w ich żyłach tyle przekonań, że nie można próżnować, że w domu jest zawsze coś do zrobienia, że urodzić się na wsi to najgorsze, co może się wydarzyć. Renata, która zarządza kluczowym działem w jednej z międzynarodowych firm, czytała tę książkę, jakby czytała ją o sobie. Oto jej opowieść:
„Poczucie, że jestem gorsza wyssałam z mlekiem matki”
Pamiętam od dzieciństwa poczucie, że przez sam fakt urodzenia się w chłopskiej rodzinie, jestem naznaczona, gorsza. Długo nie wiedziałam, skąd mi się to wzięło tak szybko, bo przecież żyłam wśród podobnych do siebie, tak samo naznaczonych, więc raczej nie przez porównanie z nimi. Z kim się więc porównywałam i skąd to podskórne przekonanie, że nie należę do tego miejsca, w którym się urodziłam i że nie chcę tam być, i że na pewno stamtąd ucieknę?
Dziś mam wrażenie, że poczucie, że jest się na przegranej pozycji, było przekazywane z pokolenia na pokolenie z mlekiem matki.
Dużo znajomych przeprowadza się w ostatnich latach z miasta na wieś. Sadzą róże w ogrodzie, strzygą trawniki i opowiadają, jak wieś przywraca im życiowy balans. Nie rozumieją mojej niechęci do wsi. Ale oni wychowali się w mieście, a ich przeprowadzka do wygodnego domu na wsi jest jak wyjazd na letnisko. Jak się zaczynają nudzić to wsiadają w samochód i po piętnastu minutach są w mieście, idą do kina, jedzą frytki w galerii handlowej i obładowani zakupami wracają do swojego raju. Kiedy byłam mała, samochód we wsi miało kilka rodzin, których bliscy pracowali w Stanach. Do miasta – autobusem, który kursował trzy razy na dzień – nie jeździło się bez ważnej potrzeby.
Przeczytaj koniecznie:
Uciekłaś, mamo? Jak to? – rodzinne tajemnice wychodzą po śmierci
Kult harówy i szacunek pomylony z przemocą
Wieś mojego dzieciństwa to była praca od rana do wieczora, bez znaczenia, czy miało się lat siedem czy siedemdziesiąt. Jeśli poczucie gorszości wyssałam z mlekiem matki, to kult harówy został mi narzucony przez przymus zewnętrzny w postaci ojca – nie ma że boli, że to ponad siły dziecka, trzeba było pracować. Od ciężkich grabi przy sianokosach miałam pęcherze na rękach. Po całodziennych wykopkach brud za paznokciami nie dawał się usunąć przez kolejne tygodnie.
Po łańcuchu, w który się zaplątałam, gdy pasłam krowy, została mi blizna na łydce. Mało wtedy nie straciłam nogi. Ten straszny ból, kiedy ogromne zwierzę pociągnęło mnie za sobą, pamiętam do dzisiaj.
Nawet zima nie przynosiła wytchnienia, bo wtedy sprzątało się strych, piwnice, myło co tydzień wystawkę z nigdy nie używanych filiżanek w meblościance, odkurzało, ścierało, gotowało, karmiło kury i świnie, doiło krowy. Zawsze było coś do zrobienia. Kto chciał odpocząć był „leniem” albo „darmozjadem”. Nienawidziłam tej pracy. W „Chłopkach” przeczytałam, że wartością dziecka była jego przydatność w gospodarstwie domowych, że jego praca była niezbędna do przetrwania, ale ja urodziłam się kilka pokoleń później i już jako dziecko widziałam, że większość tej mojej praca wcale nie była konieczna, że była po to, bo zawsze tak było, że dzieci pracowały i żeby nauczyć mnie „szacunku do ziemi”, „szacunku do pracy”. Ja bym to nazwała raczej „szacunkiem do zapierdolu”.
Słowo „szacunek” był w mojej rodzinie jakimś kluczem, magicznym słowem, które usprawiedliwiało wszystko. Kontrolę i przemoc wobec dzieci też się nazywało „szacunkiem”, tym razem do rodziców, lub szerzej – do starszych.
Może Cię zainteresuje:
Wiarę w Boga tracił trzy razy. Ostatnim razem ostatecznie
Ciocia Krysia z M3 i działką, i zbędna ciocia Jadzia
Być może poczucie gorszości potęgowała we mnie liczba przeczytanych książek, które pożyczałam w wiejskiej bibliotece (w domu jedyną książką była Biblia), bo poznawałam światy, do których nie miałam dostępu.
Na pewno tęsknotę za zmianą zawdzięczałam cioci Krysi, siostrze mamy, która była „miastowa”. Latem przyjeżdżała do nas w eleganckim słomkowym kapeluszu, zimą miała na głowie kapelusz filcowy. Jej znakiem rozpoznawczym były tlenione włosy, równo przystrzyżona grzywka, czerwona szminka i szpilki.
Moja mama wyglądała przy niej jak stara, zaniedbana kobieta, miała zniszczone ręce, nigdy nie była u fryzjera (jak włosy były za długie obcinała je sama). Jedynym kosmetykiem jaki miała w łazience (ale i tak nie używała) był krem nivea. Szybko straciła zęby i nawet trudno mi powiedzieć, w co się ubierała, bo widziałam ją zawsze w jakiejś poliestrowej podomce. Marzyłam czasem, by w jakiś magiczny sposób nastąpiła zamiana, i żeby to ciocia Krysia była moja mamą. Zasypiałam często z myślą o tym, jak cudownie byłoby zamieszkać w mieszkaniu w bloku, takim, jakie miała ciocia. I ta magia działki, którą mieli z wujkiem… Jeśli nie przyjeżdżali do nas, to jeździli na działkę, i tyle o tej działce opowiadali, jakie pomidory posadzili, jak sałata im wyrosła. A czasem przywozili truskawki, których myśmy nie mieli.
Jaką magię skrywało ciasne w porównaniu z naszym domem M3 cioci Krysi w bloku, i legendarna działka, która była taką samą ziemią, jak moich rodziców, tyle że w mikroskali w porównaniu z naszymi kilkoma hektarami, mój dorosły umysł nie może pojąć. Może chodziło o to, że ta ich działka kojarzyła mi się z wypoczynkiem a nie pracą, a ciocia Krysia z kimś, kto wyrwał się z biedy do lepszego życia?
Ta iluzja upadła niedawno, gdy w przypływu jakiejś szczerości, a może rozpaczy, przyznała niedawno, że wujek, którego uważałam za ideał faceta, był przemocowcem. Po alkoholu z szarmanckiego mężczyzny zmieniał się w agresora. Ciocia dwa razy próbowała odejść od niego. Raz, na początku małżeństwa zatrzymała ją teściowa i jego obietnica, że przestanie pić. Drugi raz, emerytura. Jego okazała się dwa razy wyższa.
Była jeszcze druga siostra mamy, najstarsza z nich, która – gdyby posłużyć się określeniem z „Chłopek” – była „zbędna”. Jak dziewczyna ze wsi dorastała, trzeba było ją wydać szybko za mąż, bo inaczej niepotrzebnie obciążała gospodarstwo, bo trzeba było ją przecież wykarmić, ubrać. Ale ciocia była lekko upośledzona i nikt jej nie chciał za żonę. Dlatego poszła na służbę do Tarnowa, do rodziny adwokatów. Sprzątała, gotowała, opiekowała się dziećmi. Nigdy nie założyła własnej rodziny. Upośledzenie nie przeszkadzało jej w pełnieniu tych obowiązków, a nawet pomagało, bo sprawiało, że aż do śmierci pozostała bardzo naiwna, a przez to, wszystko co ja spotykało, przyjmowała z zadowoleniem.
Polecamy:
Mam ochotę go udusić we śnie, ale kto mi wtedy kupi tampony?
„Trzeba znać swoje miejsce”
Na studiach miałam na roku połowę takich jak ja, skrępowanych swoją wiejskością lub małomiasteczkowością, ale udających, że wszystko jest okej. Zazdrościłam każdemu, kto pochodził z rodziny tzw. inteligenckiej. To byli ludzie nie tylko bardziej oczytani ode mnie, ale w innej literaturze, i przede wszystkim potrafili dyskutować i mieli swoje zdanie na różne tematy. Czytali też gazety, a u mnie w domu poza „Niedzielą” nie był żadnej. Dopiero na studiach odkryłam prasę jako źródło wiedzy o świecie. Do zastąpienia jej przez Internet było jeszcze kilka lat.
Mój tata gardził ludźmi wykształconymi, mówił, że „dupę mają wyżej niż srają”. Mama chciała dla mnie jak najlepiej, wspierała mnie w konspiracji, bo nie potrafiła się ojcu przeciwstawić. Uczyłam się wieczorami i po nocach. Wiedziałam, że to jest moja jedyna szansa, by się wyrwać ze wsi.
Miałam duże ambicje, jeśli chodzi o studia, marzyłam o psychologii, ale wybrałam kierunek, na który były większe szanse, że się dostanę i taki, żebym nie musiała się aż tak dużo uczyć, bo wiedziałam, że będę potrzebowała pracować, żeby się utrzymać. W dzień więc studiowałam, a potem pracowałam, jako barmanka, kelnerka, roznosicielka ulotek, ankieterka, sprzątaczka. Kluczem do wyboru studiów była też odległość od rodzinnego domu. Kulturoznawstwo w Warszawie było wystarczająco daleko.
Tata był przeciwny studiowaniu, powiedział, że nie da mi ani grosza na te fanaberie, bo trzeba znać swoje miejsce.
Byłam jedynaczką, bo moja mama kilka razy poroniła. Urodziłam się tylko dlatego, że byłam dziewczyną, wszystkie ciąże z chłopakami mama straciła.
Tata zakładał, że jako jedyne dziecko odziedziczę gospodarstwo i do dziś nie może pogodzić się z tym, że po studiach nie wróciłam do rodzinnego domu i że nie chcę wracać nadal. Chociaż był taki jeden moment, gdy myślałam, że… przegrałam życie. Tą przegraną był moment, tuż po skończeniu studiów i obronie pracy magisterskiej. Nie miałam już stypendium i akademika. Pięniędzy wystarczało mi właściwie tylko na wynajem mieszkania. Ubierałam się w szmateksach, na jedzenie zostawało już niewiele. Zastawiłam wszystko, co miałam w lombardzie, za grosze.
Wiedziałam, że jak szybko nie znajdę naprawdę dobrze płatnej pracy, będę musiała wrócić i przyznać ojcu rację, że moje miejsce jest na wsi, i że będzie to największa porażka mojego życia.
Moja mama jakby wiedziona jakimś przeczuciem, wysłała mi wtedy pieniądze, tyle, aby opłacić czynsz za dwa miesiące. Powiedziała mi potem, że odkładała grosz do grosza przez rok, żeby móc mi je dać na zakończenie studiów. Na szczęście szybko znalazłam pracę w korporacji, w której jestem do dziś. Przeszłam w niej przez wszystkie możliwe stanowiska i w tej chwili mam pozycję nie do zakwestionowani i nie do ruszenia.
Sprawdź też:
Widziałem śmierć mojego przyjaciela, ten obraz towarzyszy mi do dziś
Dziedzictwo niewolników
Kultywuję kulturę zapierdolu, którą wyniosłam z domu, tyle tylko, że nie na polu, ale przy korporacyjnym biurku.
Mój mąż, od dwóch lat już były, też był ze wsi, i chociaż miał to nieuświadomione (ja zresztą też), prezentował ten typ mężczyzn, który też jest przedstawiony w „Chłopkach” – opresyjnego patriarchatu, w którym kobieta stanowi własność, ma mu służyć, jest częścią jego gospodarstwa domowego.
Myślę, że jak ktoś przeczytał „Chłopki”, to go nie zdziwiły wypowiedzi Konfederacji Polskiej przed wyborami o tym, że kobiety mają status trochę tylko wyższy od domowych zwierząt i że najwłaściwiej byłoby odebrać im prawo głosu. Mężczyźni wywodzący się z chłopstwa, czyli niemal wszyscy Polacy, mają to wdrukowane w system myślowy.
Kiedy przeczytałam „Chłopki” pierwszy raz, przyszło mi do głowy, że trzeba przerwać ten pokoleniowy łańcuch, bo już widzę, co zrobiłam i robię mojej nastoletniej córce. Jak próbowałam ją ustawiać, żeby miała ciągle coś do zrobienia. Tyle że tym razem nie było to zbieranie ziemniaków na polu, ale kolejne zajęcia pozalekcyjne. Jak budowałam jej poczucie przydatności dla świata w taki sposób, żeby temu światu służyła, zamiast czerpać z niego korzyści. Ta książka była też dla mnie mnie jak brakujący puzel w mojej terapii.
Czytając ją zrozumiałam lepiej moje dziedzictwo. Że to nie był tylko przemocowy ojciec i uległa matka, szukająca pocieszenia w kościele, tylko łańcuszek pokoleń wstecz.
Dziecko wiejskie było nikim. Chłopi byli niewolnikami, przy czym kobiety bardziej, bo i panów we dworach, i swoich ojców, a potem mężów. W moich żyłach, podobnie jak w żyłach większości Polaków, płynie więc krew niewolników. Takie jest moje dziedzictwo.
Kasia 5 listopada, 2023
smutne życie zakompleksionej dziewczyny, wiele wyolbrzymionych i nietrafionych diagnoz. Ja dziś wstydzę się tego, że kiedyś wstydziłam się przyznać że pochodzę ze wsi, z gospodarstwa. Jaka byłam głupia.
Mii 6 listopada, 2023
Bardzo dziękuję za ten tekst, poruszył mnie do głębi, zwłaszcza że dostrzegam podobne schematy, które były obecne do pewnego stopnia w moim domu (mix inteligencko-chłopski). Cieszę się, że inni będą mogli zapoznać się z tą historią i wyciągnąć z niej wnioski, lub chociaż lepiej zrozumieć dzięki niej niektóre zachowania osób ze swojego otoczenia.