Zaczyna się jak w każdym porządnym domu, a kończy jak zawsze. Sezon świąteczny, jak co roku, raczy nas swoją rutyną. Dla wielu z nas wigilijna wieczerza w otoczeniu bliższej i dalszej rodziny rodziny jest najtrudniejszym jej elementem
Czy jest coś bardziej tradycyjnego niż polska Wigilia? Może i tak, ale niewiele rzeczy tak konsekwentnie przypomina o tym, że „tradycja” to słowo-wytrych na wszystko, co normalnie wywołałoby krzywą minę i ucieczkę z miejsca zdarzenia. Świąteczny stół, udekorowany jakby miał być tłem do reklamy margaryny, tylko pozornie zachęca do spędzenia czasu z najbliższymi. W rzeczywistości to ring, gdzie walczy się na pytania, insynuacje i dawno zakopane żale, które dziwnym trafem w tym dniu odżywają w pełnej krasie.
Przeczytaj koniecznie:
Najgorsze święta. Zepsułam wigilię, bo krzywo skleiłam uszka
Zaczyna się niewinnie…
U nas zawsze jest to samo. Patrzę na ten scenariusz już od trzydziestu lat i z każdym kolejnym rokiem zastanawiam się, czy moi rodzice trwają w tym uniwersum od lat czterdziestu pięciu (bo tyle są razem), czy może kiedyś rozmowy przy świątecznym stole wyglądały inaczej. Bo jeśli ja będę uwięziona w tym powtarzającym się nonsensie przez kolejne kilka lat, tak jak do tej pory, to niewątpliwie oszaleję.
A zaczyna się już od chwili przyjazdu do do domu dziadków – wiejskiej oazy spokoju, której mieszkańcy od siedemdziesięciu lat nie opuścili granicy wsi, a mimo to, w cudowny sposób najlepiej wiedzą, co się na świecie dzieje. Wszyscy tutaj są przekonani, że CNN czyta się „cy ny ny”, równocześnie wszem i wobec oznajmiając swoją wyższość w temacie stosunków międzynarodowych, technologii i – w szczególności – mediów. Ale na przestrzeni lat udało się nam dojść do porozumienia, zgodnie z którym podczas rodzinnych zjazdów jedyny dozwolony program telewizyjny to taki, który emituje kolędy – z wyjątkiem TVP, bo okazało się, że ta stacja potrafi poróżnić współjedzących, nawet gdy w programie ma pozornie nieszkodliwe kolędowanie. Polityka natomiast jest tematem zakazanym od momentu przybycia, aż do chwili opuszczenia wsi. Tak, wsi, bo gdy zakaz dotyczył tylko posiadłości dziadków, to stryj Michał pobił się na podjeździe z kuzynem Antkiem o to, czy nasz prezydent umie mówić po angielsku, czy nie. Warto w tym miejscu dodać, że ani stryj Michał, ani też kuzyn Antek nie znają tego języka. Tak oto to wspaniałe miejsce rok w rok, specjalnie z okazji świąt, zmienia się w wariatkowo.
Polecamy:
Czas świąteczny tylko dla wierzących? Święta bez Boga
Szpile, szpilki, szpileczki
„To co, tam w tej Warszawie dalej jedzą te wiegońskie kotlety?” – pyta od progu babcia, która ma dobrą pamięć, więc wie, że jedzenie mięsa jest w stolicy passe. Żadnych czułości, bo przecież to jest zarezerwowane na pożegnanie. Na przywitanie wystarczy pytanie, które delikatnie wbija szpilę, tak na dobry początek, żeby naoliwić świąteczny mechanizm obronny.
Na drugi ogień leci dziadek, który konsekwentnie, od dwunastu lat pyta, czy wybiorę się w końcu na studia. Nie obchodzi go, że od dekady prowadzę własny biznes, który przewyższa dochodami oba etaty moich rodziców. Dopóki z moich ust płynie przecząca odpowiedź, dopóty dziadek wyłącza funkcję słuchania i żadne z moich następnych słów do niego nie dociera.
Potem znowu kolej babci: „Kiedy przyjedziesz z jakimś dżentelmenem?” – pyta zupełnie tak, jakby moim odwiecznym pragnieniem było pozostać singielką. Nawet nie próbuję tłumaczyć, że gatunek męski najwyraźniej postanowił zjednoczyć się w celu odstawiania szopki, bynajmniej nie świątecznej, przez co nie miałam zbytnich szans na znalezienie odpowiedniego kandydata na męża. I kiedy już wydaje mi się, że usiądę do stołu bez kolejnych nieprzyjemności, wpadam na wujka Cześka i ciocię Irenę, jak zawsze w duecie.
„A czemu taka chuda?” – rzuca ciocia, mrużąc oczy jak Sherlock Holmes, który właśnie wypatrzył zagadkę do rozwiązania. „A czemu znowu cię przybyło?” – dorzuca wujek z entuzjazmem. Jakim cudem mogłam równocześnie przytyć i schudnąć?
Przeczytaj:
Jak przytyć w Święta? Psychodietetyczka zdradza 7 niezawodnych sposobów
Wszyscy wk…wieni. Przeze mnie?
Tym sposobem naturalny cykl świątecznej kolacji dopełnił się, wszyscy siedzą przy stole i wszyscy są już naburmuszeni. Oczywiście w większości z mojego powodu, bo jestem zbyt delikatna i szybko się denerwuję, zamiast wybaczyć starszyźnie „zwykłą ciekawość i próbę nadrobienia zaległości, w końcu tak rzadko nas odwiedzasz”. Ale jem te pierogi, popijam barszczem i wiem, że muszę przetrwać, jak co roku.
Co zabawne, mam wrażenie, że zarówno mama jak i tata odetchnęli z ulgą, gdy uwaga całej rodziny skupiła się na mnie. Może właśnie po to robi się dzieci? Żeby ci wszyscy ludzie wreszcie ci odpuścili i skupili się na kimś innym?