Ola Dzik – W górach bywam terapeutą
Pierwsza Polka, która zdobyła pięć siedmiotysięczników byłego ZSRR, zdobywając tytuł „Śnieżnej Pantery”. Pierwsza kobieta, która biegnąc ekstremalną trasą, ukończyła bieg Elbrus Race. Z Olą Dzik rozmawiamy o tym, czy góry więcej dają, czy więcej zabierają,
Pierwsza Polka, która zdobyła pięć siedmiotysięczników byłego ZSRR, zdobywając tytuł „Śnieżnej Pantery”. Pierwsza kobieta, która biegnąc ekstremalną trasą, ukończyła bieg Elbrus Race. Z Olą Dzik rozmawiamy o tym, czy góry więcej dają, czy więcej zabierają, czy człowiek odbiera im niewinność i co zrobić tu, na dole z wiedzą zniesioną z siedmiu tysięcy metrów.
Z wykształcenia jesteś psychologiem. Wiedza o mechanizmach ludzkiej psychiki pomaga w ekstremalnych sytuacjach w górach? Czy na odwrót?
Myślę, że to, czego ja sama nauczyłam się w górach, na pewno pomaga – w ogóle w życiu. Wiedza psychologiczna zawsze jest przydatna, ale na pewno bardziej przydaje się praca z ludźmi i doświadczenie.
Góry z pewnością sprzyjają wsłuchiwaniu się w siebie.
Im wyżej jesteśmy, w im mniejszej grupie, tym wyraźniej widzimy różne mechanizmy, które zachodzą między ludźmi, ale też w nas samych. Nie ma miejsca na kreowanie wizerunku, okłamywanie samej siebie. Na żywca widzę i swoje słabości, i pozytywne cechy, i to, jak radzę sobie w relacji z innymi – o tyle specyficznej, że od swojej roli w niej nie mogę uciec. Pracownik korporacji przez osiem godzin jest w swojej roli, ale po tym czasie może wyjść z pracy i zmienić rolę – np. nie kontaktować się ze współpracownikami. W górach nie ma na to szans. To swego rodzaju laboratorium.
Bywasz w górach psychologiem?
Ja zajmuję się przede wszystkim psychologią społeczną, nie jestem terapeutką… chociaż zdarzają się sytuacje, w których bywam nią (śmiech). Kiedy np. koledzy z ekipy zaczynają mi się zwierzać. Ale to raczej wynika z tego, że – po pierwsze – jestem kobietą. Po drugie – towarzyszę im w ekstremalnych warunkach. Czasem traktują mnie jak mniejszego faceta, nawet mówią do mnie „chłopie” (śmiech). Wiedza z zakresu psychologii społecznej bardziej przydaje się w tych specyficznych grupach, w których to ja jestem przewodnikiem. To jest trudniejsze niż działanie wyprawowe, w którym ludzie mają podobne priorytety, cel, wiedzę, umiejętności. Grupa nieznanych sobie ludzi, prowadzonych przez przewodnika, czasem przywozi ze sobą z dołu problemy, z których często nie zdają sobie nawet sprawy – i wychodzi to dopiero wtedy, kiedy robi się ekstremalnie, ja mówię „zawracamy!”, a uczestnik mówi, że nie, bo on ma ambicję, porachunki ze sobą, cokolwiek… Ma zawrócić, bo kobieta mu każe? To wymaga sporej samoobserwacji, żeby nie dać się wkręcić w role narzucane przez społeczeństwo czy grupę – bo to jednak ja muszę być liderem. Dobre jest to, że później, kiedy już schodzimy, w niektórych widać nawet pewną przemianę. Ktoś, komu nikt nigdy nie postawił granicy, w takiej sytuacji poznaje siebie od innej strony.
Góry z pewnością uczą pokory. Są rzeczy, których nie da się nauczyć na nizinach?
Wielu rzeczy tam uczy się stopniowo. Góry dają przyjaźnie, takie prawdziwe, na sto procent – taka ciężka praca łączy dużo bardziej niż działanie na nizinach czy nawet w sporcie związanym z jakimś ryzykiem, ale trwającym krótko. Były takie momenty, w których ginął ktoś z wyprawy obok czy ze współpracującej, i wtedy myślałam, że… OK, wiem, że góry zabijają, ale myślałam, że to się dzieje tylko w książkach. Nie tu, nie teraz, nie mój kolega. Ale to się dzieje naprawdę. Wtedy przychodzi moment refleksji – czy góry więcej dają, czy zabierają?
No i?
Moim zdaniem więcej dają. Dziś dużo mówi się o tym, że cierpimy na niezidentyfikowane dolegliwości. Mamy wszystko, ale ciągle narzekamy, szukamy perfekcji w związku, uciekamy w zakupy – czegoś stale szukamy, ale tego nie znajdujemy. Fizyczne zagrożenie, które dawniej towarzyszyło ludziom częściej – podobnie jak śmierć – było swego rodzaju szczepionką na pustkę egzystencjalną. Zagrożenie, ale też poczucie odpowiedzialności za siebie i innych pomaga życie docenić.
Chodzi o ryzyko?
Bezpieczeństwo w górach jest najważniejsze i trzeba zrobić wszystko, żeby zagrożenie zminimalizować, ale ryzyko jest też esencją tego wszystkiego, co góry dają. Bez niego nie zyskalibyśmy wolności i dystansu, spojrzenia na to, jak na nizinach potrafimy tracić cenne minuty i sekundy na często sztucznie generowane problemy. Góry pozwalają postawić grubą krechę między rzeczami naprawdę ważnymi i głupotami.
W górach zbliżamy się bardzo do stanu, w którym wyraźnie widać, że do szczęścia tak naprawdę potrzebne są tylko suche ubranie, coś do jedzenia, sen…
… i partner wspinaczkowy. Miałam na swoich wyprawach kilka takich momentów, w których bez pewnych osób obok mnie mogłoby być naprawdę źle. Nawet jeśli fizycznie nie są w stanie pomóc, wystarczy słowo. Jak ci namiot rozwala, zasypuje cię trzeci dzień, radio wysiadło i nie ma łączności, podejrzewasz, że uznali cię już za zmarłą, to jednak bardzo ważne jest mieć kogoś obok. Choćby kogoś, kto cię kopnie w tyłek i powie: „Idź, bo jak nie, to ja z tobą zostanę”. Minimalizm materialny pomaga zaś uwolnić się od tego, w co jesteśmy wtłaczani tu, na dole. Od jakiegoś błędnego przekonania, że pewne przedmioty są nam niezbędne do egzystencji. Sama żyję bardzo minimalistycznie jak na człowieka Zachodu. Nie mówię oczywiście o tym, że mamy chodzić brudni (śmiech), ale ja pewnych rzeczy naprawdę nie potrzebuję. Na przykład samochodu – to czasem utrudnia życie, ale jak sobie przekalkuluję, to prędko dochodzę do wniosku, że w sumie nic mi nie będzie, jak pojadę busem albo złapię stopa. Okazuje się, że wiele potrzeb jest sztucznie wytworzonych.
Dusisz się w mieście?
Miałam coś takiego. Zaczęłam iść w złą stronę, w której góry były ucieczką od całego świata, i jeździłam tylko z wyprawy na wyprawę. Przełomowym momentem była wyprawa na Pik Pobiedy, gdzie zostaliśmy uwięzieni na ponad tydzień. Mieliśmy nie przeżyć. Przeżyliśmy, ale trzy osoby z innych wypraw nie, w tym człowiek, którego próbowałam ratować. Czas, gdy próbowaliśmy przetrwać w namiocie na grani, nie sprzyjał rozmyślaniom. Ale miałam chwile refleksji, spojrzenia wstecz na życie, czasem żałowałam zupełnie przyziemnych rzeczy.
Jakiego typu?
Zupełnie prozaiczne, np. po co ja oszczędzałam na wymarzone wyprawy, nie grzejąc w mieszkaniu, skoro i tak już w te góry nie pojadę, bo teraz zginę. Po zejściu z góry przerodziło się to w potrzebę zrealizowania jakiegoś dłuższego planu, poza własnymi wyprawami. Wtedy z kolegą założyłam firmę przewodnicką BluEmu. Chciałam dzielić się z innymi tym, czym są dla mnie góry. Jednocześnie chciałam stworzyć sobie możliwość realizowania swoich pasji z perspektywą, że utrzymam się w przyszłości z tej działalności. Żeby nie być zależną w stu procentach od sponsorów, bo taka zależność sprawiała, że czasem musiałam sobie zadać pytanie: „Za ile się zabijesz? Za tysiąc złotych czy za dwa?”, i szłam gdzieś w złych warunkach, kiedy powinnam zawrócić, bo sponsorzy zapłacili, a jak nie wyjdę, to nie będzie prelekcji, nie będzie pieniędzy… robi się z tego totalny absurd. Po tamtym (2010) roku przestałam traktować góry jako ucieczkę. Nie tęsknię w nich za cywilizacją, ale nie uciekam od niej za wszelką cenę.
Góry potrafią też, paradoksalnie, ocalić. Jak was na Nanga Parbat…
To prawda. Przeżyliśmy, bo byliśmy w górach – a w ataku terrorystycznym z 22 czerwca zginęło w bazie 11 osób. To nie był górski wypadek. Taka sytuacja jak tam może się wydarzyć wszędzie – na lotnisku, w jakimkolwiek innym publicznym miejscu. Natomiast ocaleli wszyscy ci, którzy byli w wyższych obozach, ponad trudnościami technicznymi, niemożliwymi do pokonania przez terrorystów. Więc tym razem te niebezpieczne góry nas uratowały.
Nagle się okazało, że tak cywilizacyjne problemy, jak terroryzm dotarły i w góry. Wydarło to górom przywilej bycia ucieczką od cywilizacji.
Nie do końca, bo przecież góry od dawna bywały terenami walk. Początki eksploracji gór przez człowieka to przecież alpinizm wojenny, choć dziś nie zawsze się o tym pamięta. Natomiast w sensie symbolicznym myślę, że tak. W świadomości ludzi góry miały i w dużym stopniu mają nadal różne oblicza – czasem duchowe, czasem naukowe – ale zawsze stanowiły przestrzeń odmienną, w jakiś sposób „lepszą” od świata na nizinach. W wielu kulturach góry uznawane są za święte – jak w Himalajach czy Ałtaju. To wydarzenie faktycznie odebrało górom niewinność.
Facetom nie przeszkadza kobieta w ekipie? Wiesz, „baba w górach”…
Zdarzyło mi się parę razy, że ktoś z wyprawy, kto mnie wcześniej nie poznał w górach, był pozytywnie zaskoczony tym, że ja tam pracuję tak, jak każdy inny uczestnik, że nie trzeba się mną opiekować i nosić na rękach. Jednak większość kolegów mężczyzn traktuje mnie po prostu jako partnera wspinaczkowego. Miałam kiedyś moment, że chciałam udowodnić za wszelką cenę, że jestem tak samo silna jak faceci, ale to już minęło. W górach najlepiej jest zdystansować się od stereotypów i ról wyznaczonych w społeczeństwie kobietom i mężczyznom. Trzeba zauważyć, że system patriarchalny jest równie krzywdzący dla facetów, którzy np. wstydzą się poprosić kobietę o pomoc czy w ogóle okazać słabość w jej obecności. Ale ja poznałam w górach naprawdę świetnych ludzi i dobrze się dogadujemy.
Jak przygotowujesz się do wypraw?
Przede wszystkim w przyrodzie. Dla mnie nie ma problemu, żeby iść pobiegać w taką pogodę, jaka jest teraz [w trakcie wywiadu za oknem padał rzęsisty deszcz przy temperaturze siedem stopni – przyp. KP]. Zdecydowanie wolę to niż ćwiczenie na steperku na siłowni, gdzie jest muzyka, jakieś teledyski lecą… Chodzę na ściankę wspinaczkową, ale traktuję to jako trening, nigdy jako cel sam w sobie.
Czasem nie ma wyjścia.
Nie mówię, że chodzenie na fitness jest złe. Dla innych złe jest bieganie, kiedy zimno i pada (śmiech). Mnie największe urozmaicenie treningów daje przyroda. Nawet jeśli biegnę po raz tysięczny tę samą pętlę, to wiem, że będzie inny kolor liści albo trudniejszy zbieg, bo ślisko, albo nietoperz wpadnie mi we włosy, co też się zdarzyło, jak biegałam w nocy. Do pewnego stopnia przyroda pozwala mi się zrytmizować, wyciszyć, ale też dzieje się coś ciekawego. Dla mnie w atmosferze fitnessu nie ma nic ciekawego. Ale nie chcę negować ich sensu – fajnie, że takie miejsca są i że ludzie, którzy chcą ćwiczyć, a niekoniecznie lubią bieganie w deszczu, mogą tam iść. Nawet jeśli ktoś idzie się tam polansować, lepiej to robić na fitnessie niż chwaląc się ilością wypitej wódki (śmiech).
Po tylu latach w górach, po tylu zdobytych szczytach odczuwasz wciąż ekscytację prostymi widokami?
Tak, i to nawet nie musi być szczyt. Ba, czasem na szczytach nie ma widoku, bo jest mgła, chmury, cokolwiek. Po drodze bywają lepsze. Poza tym to, czy góra jest ładna, jest jednym z czynników decydujących o tym, czy będzie moim celem. Nie kolekcjonuję szczytów.
Rozmawiała Kaśka Paluch