Atramentowa…
Celińska to typ artystki, która zaśpiewa, a nawet jeśli nie, to zagra to śpiewanie. Dołoży do tego część siebie i nic więcej robić nie musi.
A jednak „Atramentowa…” nie odcina kuponów od świetnego concept albumu „Nowa Warszawa”, nagranego i zaaranżowanego przez Bartka Wąsika i Royal String Quartet. Jest lżejsza, ciepła w akompaniamencie. Zamiast ostrych smyczków mamy miękki kawiarniany fortepian, przeszkadzajki, głębokie brzmienie kontrabasu, gitary, skrzypce. To sprawia, że solistka może szeptać, bez popisów interpretować każde słowo, akompaniament ją niesie, pomaga, a nie zarzyna. Nieodparte jest też wrażenie, że na „Atramentowej…” Celińska realizuje swoje naturalne zainteresowania piosenką. Pięknej interpretacji doczekały się zgrane do nieprzyzwoitości „Jego portret” czy „Moje życie, twoje życie”, ale też premierowe, szyte na miarę „Atramentowa rumba”, „Czy o kimś ktoś”, „I znowu on”. Celińska jest na płycie… różna. Boi się, duma, puszcza oko, realizuje całe swoje ciepło, całą miłość do świata. A świat i ludzie się rewanżują, bo Maciej Muraszko wymyślił tę płytę specjalnie dla niej. Do tego dołączyli się Młynarski, Nosowska, Staszczyk. I to też dzięki nim Celińska może być Stasią, Stanisławą, Stachą. Gorzko-kabaretowy, wódczany, matczyno-synowski duet z Muńkiem czy „Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan”, recytowany z Nosowską w taki sposób, że nie wiadomo, która jest którą. Celińska się nie narzuca, nie poucza, a ja tak strasznie się cieszę, że jest…
So Flow – pozaterytorialnie
Misiowy Kraków podszczypywany jest ostatnio jako miejsce nicnierobienia. Od lat słyszę też, że nie ma tu dobrej muzyki. Otóż jest, tylko trzeba poszukać, bo ta zazwyczaj się nie pcha. Dłużej też trwa wychodzenie z piwnic i czekanie, aż jakaś wytwórnia przekona się do zainwestowania w artystów rozrzuconych gdzieś na rogatkach ,,szołbizu”. So Flow jeszcze sobie lewituje i faktycznie wyróżnia się, bo ich granie do tego, co zwykło się nazywać krakowskim, nie pasuje. Jest – umówmy się – światowo. Słychać, że za muzykę wzięli się instrumentaliści kształceni, ale nie przesiąknięci do cna akademicką poprawnością. Do tego dokooptował DJ, który tę elegancję brzmienia czyni ciekawszą. To żywe z tytułu granie brzmi bardzo studyjnie, starannie i oszczędnie, aczkolwiek ciepło. Duży podziw dla muzyków miesza mi się z wątpliwością co do wokalu. Karolina Teenstra śpiewa dobrze, ale mam nieodparte wrażenie, że jeszcze nie dokopała się do swojego własnego brzmienia. Bardzo jej tego życzę, wyczuwając duży potencjał. Niemniej jestem pewna, że zwolenników popowo-soulowego śpiewania są zastępy, a ja ich zwyczajnie nie zasilam. „Live Session” to nie jest epka rozdzierająca wnętrzności czy zmieniająca światopogląd. Ze mną uczyniła jednak coś zdecydowanie ważniejszego – zwyczajnie odpoczęłam.
Paulina Bisztyga
Tekst pochodzi z czasopisma „Miasto Kobiet”. Zobacz, gdzie możesz dostać magazyn drukowany [DYSTRYBUCJA MK]