Novika – obojętność boli
Jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych artystek polskiej sceny muzyki klubowej, a jednocześnie budzi największe emocje. Od czasu, gdy przyklejono jej etykietkę „pierwszej damy polskiego clubbingu”, wiele się zmieniło
Jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych artystek polskiej sceny muzyki klubowej, a jednocześnie budzi największe emocje. Od czasu, gdy przyklejono jej etykietkę „pierwszej damy polskiego clubbingu”, wiele się zmieniło – Novika została mamą i właśnie wydała swój kolejny solowy album. O tym, jak pogodzić nocne życie klubowe z rzeczywistością, oraz dlaczego emocje są najważniejsze, rozmawiamy przed koncertem promującym „Heart Times” w Krakowie.
Trudno znaleźć wywiad z Tobą, w którym nie pada pytanie o didżejską przeszłość i o to, czy za nią nie tęsknisz. A mnie się wydaje, że bardziej tęsknią za nią inni. Bo mieliśmy jedną naszą polską didżejkę, a teraz nie mamy żadnej.
Ciekawy wniosek, muszę przyznać. Didżejki oczywiście były, są i będą, ale faktycznie ja byłam chyba jedyną, która za sprawą telewizji przedostała się do świadomości masowego odbiorcy. Mam jednak nadzieję, że moje śpiewanie i audycje radiowe rekompensują wszystkim fakt, że zniknęłam jako didżejka.
Mimo że płyt już nie mieszasz, w klubach wciąż jesteś obecna – śpiewasz z Lexem, prywatnie także Twoim partnerem, i są to takie małe koncerty. Czego Ci w nich brakuje, a co znajdujesz w występach z własnym zespołem, że decydujesz się występować i tu, i tu?
Myślę, że to nie jest kwestia braku. Występy z zespołem służą przede wszystkim prezentacji materiału z moich płyt, są profesjonalnie nagłośnione. Na scenie jest nas pięcioro i dajemy z siebie wszystko według wcześniej obmyślonego planu zwanego set listą. Wbrew pozorom koncerty są dla mnie czasem łatwiejsze. Bywa, że w klubie ledwo siebie słyszę, bo zagłusza mnie muzyka albo głośniki odwrócone są tyłem, a odsłuchu brak. Te występy bazują na improwizacji, która z kolei w dużej mierze uzależniona jest od energii płynącej od ludzi. Jeśli jej brak, albo sama mam zły dzień, to te wykony są po prostu od razu gorsze. Na szczęście jakoś ostatnio wszystkie wychodziły bardzo energetycznie i była w nich moc!
Wydawanie własnej muzyki jest odsłanianiem się, publicznym eksponowaniem własnych emocji. Czy z taką pracą wiąże się jakiś strach? Że np. otworzysz się przed ludźmi i dostaniesz po głowie, a w najlepszym wypadku nikt Cię nie zrozumie?
Najbardziej chyba boję się obojętności, kompletnego olania czy zignorowania albumu, w który włożyłam mnóstwo pracy… i pieniędzy. Moje płyty jakoś szczególnie mnie nie obnażają, chociaż bliscy znajomi odnajdują w moich tekstach dużo więcej odniesień do mojego życia niż ci, którzy mnie nie znają. O swoich emocjach rzadko piszę wprost, staram się używać pojęć o nieco szerszym zasięgu, żeby ktoś mógł je skojarzyć ze swoimi spostrzeżeniami czy swoim życiem. Jeśli chodzi o brak zrozumienia, to czasem odczuwam coś takiego na płaszczyźnie stricte muzycznej. Jak czasem czytam, do jakich gatunków zaliczane są poszczególne utwory i z czym się kojarzą, to łapię się za głowę.
Bezpieczniej więc porozmawiać o emocjach. Po przesłuchaniu „Heart Times” odniosłam wrażenie, że w Twojej twórczości zapanowało więcej spokoju. Nie tyle w samej stylistyce muzyki, ile w ogóle w podejściu do nagrywania i tworzenia. I to chyba Twoja najbardziej szczera i bezpośrednia płyta. Jakbyś… wrzuciła luz?
Z tym luzem to sama nie wiem, może bardziej nazwałabym to dystansem. A szczerość wynika zapewne z tego, że miałam najwięcej kontroli nad kompozycjami – prawie wszystkie wyszły najpierw ode mnie, a dopiero potem trafiły w ręce producentów. Ważne jest też to, że zawsze zaczynam pracę nad płytą, kiedy czuję wewnętrzną potrzebę jej nagrania i kiedy wiem, że nadszedł ten moment, że do niego dojrzałam. Dlatego czasem odstępy między płytami są zbyt duże.
To kiedy poczujesz, że już czas na kolejną płytę?
Brak mi trochę podzielności uwagi, więc muszę skończyć promocję ostatniej płyty, zagrać na kilku festiwalach, pograć jeszcze jesienią i pewnie zimą zacznę wypatrywać objawów chęci nagrania czegoś nowego…
W piosenkach z „Heart Times” niejeden się odnajdzie, bo Twoje utwory (nie tylko z tej płyty) zwykle poruszają tematy, które są blisko człowieka. To dziś w polskiej muzyce pewna wyjątkowość – dziś w dobrym tonie jest przywalić z grubej rury. O polityce, gospodarce, zaatakować coś czy kogoś mniej lub bardziej populistycznie. Nie korciło Cię to nigdy?
Z moją muzyką bardziej chyba wpisuję się w nurt, w którym często teksty są o niczym, mają tylko ładnie brzmieć. Zawsze starałam się tego unikać. A żeby zawrzeć w tekstach coś mocniejszego, musiałabym nagrać album w całości po polsku i chyba jednak zmienić nieco stylistykę. Kto wie? Jeśli tylko zrodzi się we mnie taka potrzeba, to pewnie za nią pójdę, ale póki co się nie zanosi.
Rodzina, intensywna praca zawodowa, częste podróże, nagrywanie, tworzenie – wielu mówi „zazdroszczę, chciałbym/chciałabym mieć tyle energii co ona”. Czy faktycznie tak jest, że rozpiera Cię energia i nie wyobrażasz sobie siebie w roli domatorki?
Ależ ja jestem domatorką! W domu czuję się świetnie, a praca i obowiązki mamy powodują, że w tygodniu właściwie nie sposób mnie gdzieś wyciągnąć wieczorem. Za to w weekendy zaczyna się wir i faktycznie mnie nosi, rzadko po występach idę grzecznie spać, a nawet jak mam wolne, to idę w miasto wygłodniała kontaktów z przyjaciółmi, ciekawa miasta, nowych miejsc. Energii mam sporo, to fakt, potrafię się sama nakręcać, mobilizować, żeby wykorzystać maksymalnie czas za dnia, kiedy córcia jest w przedszkolu. Ciągle jednak tego czasu brakuje i bywam bardzo przemęczona.
Miewasz momenty, że praca przestaje Cię ekscytować? Czy dzisiejsza muzyka, którą poznajesz, odkrywasz i przedstawiasz w swoich audycjach, kręci wciąż tak samo?
Spadek poziomu ekscytacji związany jest najczęściej ze zmęczeniem. Czasem też po prostu ręce opadają z powodu sytuacji na rynku muzycznym i pojawiają się wątpliwości co do sensu dalszych działań, chociażby koncertów, do których czasem trzeba dokładać, prowadzenia audycji w radiach, które walczą ze znikomą słuchalnością. Boli też czasem, kiedy odbiorcy muzyki są tak mało wyrozumiali. Czasem mam wrażenie, że zapominają, że artyści są po prostu ludźmi. A co do samej muzyki, to chyba nie chodzi o to, że spada jej poziom, tylko coraz trudniej nas zaskoczyć. Mamy jej zbyt dużo w zasięgu ręki. Łezka mi się w oku kręci, kiedy przypominam sobie czasy bez internetu, kiedy po płyty niedostępne w Polsce trzeba było się wybrać do Londynu. Taka płyta inaczej smakowała, słuchało jej się dokładniej niż albumów kupowanych jednym kliknięciem na iTunes.
No to kiedy ostatnio i jaka płyta sprawiła, że przeszły Cię ciary?
To chyba najtrudniejsze pytanie, jakie zadałaś. Spróbuję odpowiedzieć spontanicznie – James Blake i jego pełnowymiarowy debiut, i SBTRK z kawałkiem „Hold On”… czyli nic z tego roku (śmiech). Mam też słabość do „Melt” grupy Kamp!, sto razy słyszałam, a nadal mnie porywa. Podobnie „Melancholia” Rebeki.
A jeśli rzeczywistość staje się nieco mniej kolorowa, masz jakiś sposób na to, żeby sobie przywrócić moc? (śmiech)
Spa, jacuzzi (śmiech). Nie, nie, żartuję, to nie moje klimaty. Złe chwile staram się przeczekać. Kiedy od rana nie idzie nic, na każdym kroku zła wiadomość i jeszcze mandat za gadanie przez komórkę… Lepiej spisać taki dzień na straty i rozpocząć nowy z nadzieją na pozytywny obrót zdarzeń. Pomaga mi też rozmowa z kimś, z kim czuję się dobrze. Może wspólna lampka wina?
Kaśka Paluch