Niedotuleni. Nieprzytulane i niekochane dzieci
Urzędnicy mi mówią: „To jest małe dziecko, ono zapomni. Ważne, żeby zjadło i miało ciepłe łóżeczko”. Ono nie zapomni. Przytulanie jest niezbędne do życia
Widziałam ostatnio plakat wołający: „Częste przytulanie poprawia twoją kondycję psychiczną”. Ładne. Ale mało dosadne i sprawdza się tylko u dorosłych. Nieprzytulanie niemowlęcia może się przyczynić do poważnych zaburzeń psychicznych, a w skrajnych wypadkach nawet do śmierci. O wysokiej cenie braku bliskości, jaką kiedyś będą musiały zapłacić nieprzytulane dziś przez nikogo niemowlęta oraz my jako społeczeństwo, rozmawiamy z Jolantą Kałużną, psycholożką i dyrektorką interwencyjnego ośrodka preadopcyjnego Tuli-Luli z Łodzi, oraz z Kingą Bujak-Brodowicz, psycholożką i psychoterapeutką
Przytulanie niezbędne do życia
Słabo słyszący i prawie ślepy noworodek ma doskonale wykształcony zmysł dotyku, bo to właśnie za jego pomocą ma szansę porozumieć się ze światem zewnętrznym. Gdy tej komunikacji zabraknie, najbardziej społeczny z ludzkich organów, mózg, nie będzie mógł się rozwinąć.
Kilkadziesiąt lat temu przeprowadzono (podobno, bo szczegóły nie są nigdzie publikowane) kontrowersyjne badanie. Grupie noworodków w sierocińcach zapewniono opiekę medyczną, karmiono je i przewijano, nikt ich jednak nie dotykał. Dzieci, jedno po drugim, umierały. Gdy zbadano ich mózgi, okazało się, że zaszły w nich widoczne gołym okiem zmiany. Mimo zdobytej w tak nieludzki sposób wiedzy na temat rozwoju człowieka, nadal nie wszyscy wyciągnęli z niej wnioski. W naszym bogatym (cokolwiek by o Polsce mówić) i dobrze rozwiniętym kraju setki porzucanych przez biologicznych rodziców lub osieroconych dzieci płaczą w łóżeczkach przepełnionych sierocińców, dopóki się nie zmęczą. Personel, mimo najszczerszych chęci, nie ma możliwości zająć się odpowiednio każdym podopiecznym. Światełko nadziei na poprawę tej sytuacji zabłysło w 2016 r. w Łodzi – mieście, które według statystyk niechlubnie przoduje w liczbie porzucanych niemowląt.
Ośrodek preadopcyjny Tuli-Luli
Pionierski interwencyjny ośrodek preadopcyjny Tuli-Luli, w którym każde dziecko otaczane jest troską na miarę tej, którą dotąd mogły zapewnić tylko matczyne objęcia, otworzył podwoje w październiku. Ośrodek, który opiekuje się głównie dziećmi porzuconymi w szpitalach, prowadzi Fundacja Gajusz, za pieniądze przekazywane na ten cel przez samorząd na zlecenie Zarządu Województwa Łódzkiego. Dzięki darczyńcom i zaangażowaniu wielu ludzi dobrej woli ośrodek szybko wypełnił się kolorowymi kocykami, bujaczkami, karuzelami i chustami do noszenia dzieci. Ktoś podarował ubranka, ktoś inny mleko. Pojawili się pierwsi mali podopieczni, a wykwalifikowani pracownicy i zaangażowani wolontariusze ofiarowali to, co najcenniejsze – swoje emocje i ciepło.
Miejsce nie istniałoby bez jego dyrektorki i pomysłodawczyni Jolanty Kałużnej która po kilkunastu latach pracy m.in. w domach małego dziecka, próbując bezskutecznie przywracać porzucanym dzieciom zaufanie do drugiego człowieka i poczucie własnej wartości, zrozumiała, że pomoc przychodzi zbyt późno, ponieważ to w pierwszych miesiącach życia kształtują się wszelkie fundamenty biologiczne i psychiczne człowieka. Zamarzyła więc o miejscu, w którym najmłodsze dzieci nie będą jedynie obsługiwane, ale gdzie doświadczą prawdziwej bliskości. Zawalczyła o nie i odniosła pierwszy sukces.
O Tuli Luli zaczęły pisać media, a do ośrodka zgłaszały się osoby z całego kraju, a także z zagranicy, by zobaczyć, jak działa profesjonalna placówka preadopcyjna, w której pogodzono instytucjonalną formę z prawdziwym domowym ciepłem.
W „Mieście Kobiet” na wieść o powstaniu Tuli Luli zakrzyknęłyśmy gremialnie: „nareszcie!” i zamarzyłyśmy, by Jolanta Kałużna zagościła na naszych łamach. Postanowiłyśmy porozmawiać z nią o sile przytulania dziecka i dać innym inspiracje do stworzenia podobnych miejsc w całej Polsce.
Gdy zadzwoniłam do Tuli-Luli i poprosiłam panią dyrektor o rozmowę, zaczęłam od gratulacji.
– Proszę się pochwalić, na jakim etapie teraz jesteście, jaki będzie następny krok, co udało się już zrobić? – dopytywałam, nie kryjąc entuzjazmu. Sama niedawno zostałam mamą i podeszłam do tematu niezwykle emocjonalnie.
– Cóż, następny krok jest taki, że być może zakończymy działalność, bo dzieci nie są do nas kierowane – usłyszałam po drugiej stronie słuchawki i zamarłam. Ciepłym, zmęczonym głosem Jolanta Kałużna tłumaczyła dalej:
Żyjemy w kraju, w którym system nie rozumie, albo nie chce rozumieć, jak bardzo ważna jest pomoc porzuconym dzieciom. Urzędnicy nadal wolą kierować niemowlęta do domów dziecka, w których jest nawet setka dzieci i brakuje zarówno czasu, jak i możliwości, by odpowiednio się nimi zająć. Ponadto jest to bezprawne [noworodki, niemowlęta i dzieci do siódmego roku życia w myśl ustawy z 2011 r. nie mogą już przebywać w domach dziecka, ale właśnie w ośrodkach preadopcyjnych, rodzinach zastępczych albo rodzinnych domach dziecka. W praktyce jednak prawo to jest nagminnie łamane – przypis redakcji]. W Tuli-Luli opieka kosztuje więcej, ale to jest cena zdrowia psychicznego i prawidłowego rozwoju tych dzieci. Nie da się tego zrobić inaczej
– kwituje.
Dzieci, które nie płaczą, wiedzą, że nikt nie przyjdzie
– Porzucane niemowlęta to są często dzieci poalkoholowe, ponarkortykowe, podopalaczowe, miały ciężko już w życiu płodowym. To dzieci z zaburzeniami więzi, dzieci unikające. Ktoś z zewnątrz wchodzi do domu dziecka i mówi zdumiony: „O, jakie grzeczne te dzieci!”, a one nie są grzeczne, one są wycofane. Nauczyły się, że nikt nie słucha ich płaczu, że nikt nie przychodzi, więc przestały mówić o swoich potrzebach – wyjaśnia Jolanta Kałużna.
– W Tuli-Luli dzieci płaczą jak w każdym zwyczajnym domu. Szybko wracają do kontaktu z człowiekiem. Do dziś w naszym ośrodku mieszka lub mieszkało szesnaścioro podopiecznych. Wszystkich udało się wyprowadzić, kilkoro z nich czeka adopcja, inni trafią do rodzin zastępczych, jedno dziecko wróciło nawet do rodziny biologicznej – wymienia.
Porzucenie przez rodziców biologicznych i samotność w pierwszych tygodniach po urodzeniu jest dla dziecka traumą, z którą potem walczy całe życie. Jeśli nie dostanie pomocy, skutki tej traumy odczuje całe społeczeństwo.Inwestowanie w profesjonalną opiekę nad tymi dziećmi to inwestycja w nas samych. Bez niej będę się bała własne dzieci wypuszczać na ulicę, bo niezaleczone traumy rodzą zachowania ryzykowne, choroby psychiczne, a wreszcie także agresję. Widziałam już niejedno – kilkuletnie dzieci, które zachowywały się jak demony z horrorów
– mówi dyrektorka Tuli Luli. – Urzędnicy mi mówią: „To jest małe dziecko, proszę pani, ono zapomni. Ważne, żeby zjadło i miało ciepłe łóżeczko”. Ono nie zapomni. Ono owszem, może nie pamiętać tego czasu na poziomie hipokampu, ale w jego organizmie i emocjach to pozostawi nieodwracalny ślad. Wysoki poziom kortyzolu [zwanego popularnie hormonem stresu – przypis redakcji] dosłownie wypala korę mózgową – przestrzega.
Skąd się bierze taka znieczulica? Jolanta Kałużna źródła problemu upatruje w braku podstawowej wiedzy. – Ja przecież nie mówię nic odkrywczego – mówię tylko, że dzieci potrzebują bliskości. To wszystko. Tymczasem niektórzy patrzą na mnie, jakbym opowiadała jakieś herezje. Od lat walę głową w mur – wzdycha. I dodaje: – Zakładając Tuli Luli, chciałam pokazać, jak powinna wyglądać opieka nad najmłodszymi dziećmi na światowym poziomie. Taka, gdzie nie muszę czekać miesiącami na konsultację neurologa, a fizjoterapię i psychoterapię traumy mam na miejscu. Każde dziecko jest ważne, bo każde ma tylko jedno życie – podsumowuje.
Przeczytaj koniecznie: Przytulanie – lek na stres: 7 powodów, dla których warto się przytulać
Przytulanie niemowląt wymaga odpowiedzialności
Dzwonię do psycholożki i certyfikowanej psychoterapeutki Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego Kingi Bujak-Brodowicz. Wiem, że zajmuje się dziećmi z trudnościami emocjonalnymi. – Nie tyle dziećmi, co rodziną – poprawia mnie. – Nie da się dotrzeć do problemów dziecka bez kontekstu rodziny – dorzuca. I już wiem, że i od niej usłyszę o kluczowym znaczeniu więzi i bliskości. Dowiaduję się jednak, że zwyczajne przytulenie nie wystarczy.
– Dziecku potrzebny jest zmentalizowany, refleksyjny kontakt – mówi, a ja proszę o wyjaśnienie. – To taki trudny do opisania słowami przepływ miłości w zdrowej dawce, bez zachłanności emocjonalnej, ale też niewynikający jedynie z poczucia obowiązku. Troska płynąca z głębi. Można to nazwać różnie – wymianą energii między dzieckiem a opiekunem, spotkaniem dusz, przepływem emocji. Ważne, aby dziecko tuliła osoba oddana i dostępna emocjonalnie – podkreśla Kinga Bujak-Brodowicz.
– A co, gdy dziecko przyzwyczai się do tej osoby, a potem ta zmieni pracę, odejdzie lub dziecko zostanie przekazane do rodziny zastępczej czy adopcji? – pytam.
Lepiej coś dobrego utracić, niż nie doświadczyć tego wcale
– przekonuje psycholożka. Wtóruje jej Jolanta Kałużna:
Trauma po stracie kogoś bliskiego jest relatywnie łatwiejsza do pokonania niż trauma niedoświadczenia bliskości nigdy.
Przytulajmy więc wszyscy dzieci, które tego potrzebują – chciałoby się powiedzieć. I nie tylko ja mam takie myśli. „Gdy to czytam, mam ochotę rzucić wszystko i biec do najbliższego bidula, by poprzytulać dzieciaki” – takie deklaracje padały w komentarzach pod artykułem o Jolancie Kałużnej i Tuli Luli w tygodniku „Polityka”, który w styczniu udostępniła na Facebooku redaktorka naczelna „Miasta Kobiet” Aneta Pondo. Ktoś inny kwestionował jednak ideę: „Nie wolno tulić obcych dzieci, bo co, gdy odejdziesz? Przeżyją kolejną traumę”. Jak więc tulić, by nie wyrządzić więcej szkody niż pożytku?
W Tuli Luli dziecko przytula tylko ten, kto ma z nim więź, na czyj widok dziecko się uśmiecha. – Niemowlę to nie zabawka, nie można ot tak podejść do niego, poprzytulać i sobie pójść – mówi Kałużna. – Przypadkowe osoby nie mają do dzieci dostępu. Często muszę zachowywać się jak lwica, bronić terytorium, zza drzwi wyrzucam dziennikarzy, którzy z kamerami chcą nam zajrzeć na przewijaki, bo jakim niby prawem te dzieci mają być wystawiane jak zwierzęta na widok publiczny w zoo?
– To nawet wolontariusze, którzy chcą pomóc, nie mogą spędzać czasu z dziećmi? – drążę.
– Wolontariusze mają w Tuli Luli sporo pracy, ale czasem to jest sprzątanie lub sortowanie dziecięcych ubranek. Do każdego podopiecznego przypisane są trzy, maksymalnie cztery osoby, tak jak w domu, gdzie jest mama, tata, może babcia albo ktoś inny bliski. I choć te osoby się zmieniają, dziecko je wszystkie zna.
W przytulaniu dzieci nie chodzi o zaspokajanie swoich potrzeb. Tulić trzeba odpowiedzialnie. Dziecko musi mieć jedną stałą osobę, z którą relacja stanie się dla niego prototypem przyszłych więzi z ludźmi. Na tym fundamencie zbuduje przekonanie: jestem ważny, bo ktoś tu dla mnie jest, a świat jest uporządkowany, bo gdy zapłaczę, ten ktoś przyjdzie i mnie utuli.
Natura uczy przytulać, kultura – obsługiwać
Gdy zgłębiam temat skutków braku przytulania, z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że problem nie dotyczy tylko porzuconych dzieci. Także w tzw. normalnych rodzinach rosną nieprzytulane dzieci.
Natura od dawna, za pomocą instynktu, podpowiada nam, jak postępować z maleńkim dzieckiem – trzymać blisko przy sobie i karmić piersią, dopóki nie osiągnie minimalnej samodzielności, czyli nie zacznie raczkować i jeść stałe pokarmy. Człowiek pierwotny doskonale wiedział, jak sprawić, by dziecko nie płakało – cisza w jaskini była gwarancją bezpieczeństwa, płacz niemowlęcia mógłby przecież zwabić drapieżniki. Gdy do natury wkroczyła kultura z całym bogactwem kołysek, smoczków i przytulanek, zaczęły się problemy. Doczekaliśmy się setek poradników, wśród których są i takie, które doradzają, by dawać się dziecku wypłakać, aby nauczyło się uspokajać w samotności. W opozycji do nich pozostaje modne ostatnio rodzicielstwo bliskości. Tylko po co wymyślać na nowo coś, co świetnie działało przez tysiące lat?
Korzyści z przytulania
– Potrzebę bliskości, czyli coś, co było fundamentalne, wpisane w naturę, odebrała nam kultura. Wszelkie innowacje w sposobie bycia blisko z dzieckiem są coraz odleglejsze od tego, czym w istocie jest owa bliskość – mówi Kinga Bujak-Brodowicz. – Dla małego dziecka dotyk to jedyna możliwa forma komunikacji i budowania więzi.
To porozumiewanie się bez słów, którego nic nie jest w stanie zastąpić. Tymczasem mnóstwo jest dzieci emocjonalnie osieroconych, bo dziś więcej znamy sposobów na bycie obok siebie, niż na bycie razem. Wolimy zabrać dziecko na karuzelę czy plac zabaw, niż je czule objąć lub pocałować. Łatwiej nam skupić się na tym, co na zewnątrz. Mamy problemy z autentyczną bliskością – dodaje.
Jolanta Kałużna ma podobne zdanie:
Przestaliśmy się kierować intuicją, zaczęliśmy czytać o tym, jak wychowywać dzieci i skutki są opłakane
– mówi. Za przykład podaje choćby wysoki odsetek cesarskich cięć, w tym tych na żądanie, które przekładają się na to, że coraz więcej dzieci już w pierwszych minutach życia nie dostaje przewidzianej przez naturę dawki dotyku i nacisku na czaszkę, niezbędnego do prawidłowego rozwoju mózgu. – Poród u człowieka następuje po dziewięciu miesiącach ciąży dlatego, że wtedy główka dziecka jest jeszcze na tyle mała, by móc przejść przez drogi rodne kobiety. Nie oznacza to jednak, że dziecko jest w pełni rozwinięte, jak ma to miejsce u innych ssaków, np. u koni. Intensywny rozwój mózgu niemowlęcia trwa kolejne osiem–dziewięć miesięcy, przy czym pierwsze trzy miesiące życia, nazywane nie bez powodu czwartym trymestrem ciąży, są kluczowe. Dziecko powinno być wtedy wręcz przyklejone do matki. Karmienie butelką i zostawianie go samego na całe godziny w wibrującym bujaczku nie sprzyja jego rozwojowi. Potem dziwimy się, że dziecko ma rok, a nadal nie potrafi ani przez chwilę pobyć samo. – Ono próbuje nadrobić braki emocjonalne – przekonuje Kałużna.
– Jednak nie wszystkie kobiety mogą urodzić siłami natury – próbuję bronić matek bez mała 50 proc. dzieci urodzonych przez cesarskie cięcie.
– To prawda, i dlatego trzeba z nimi nieco więcej pracować, tulić, przykrywać na noc ciasno ciężkim kocykiem, masować. Dojrzała matka poczuje to intuicyjnie – wyjaśnia.
W mediach dużo się mówi o oksytocynie – hormonie szczęścia, który wydziela się w mózgu podczas przytulania. Skóra, nasz największy organ – pobudzona poprzez dotyk – wysyła sygnał do mózgu, aby ten z kolei za pośrednictwem oksytocyny przekazał ciału informację: „Jest mi dobrze, jestem kochany”. Na jej brak cierpią osierocone dzieci i ludzie osamotnieni.
– Ale czy w takim razie dałoby się zastąpić dotyk drugiego człowieka, suplementując oksytocynę lub podgrzewając elektroniczne otulacze? – pytam, próbując przewidzieć wymysły przyszłości.
– Nie próbujmy zrobotyzować natury – mówi psycholożka Kinga Bujak-Brodowicz.
– Dar bliskości może człowiekowi ofiarować tylko drugi człowiek. Nie chodzi o tworzenie złudzenia kontaktu, ale o danie prawdziwego kontaktu. – I przestrzega:
Idziemy w przedziwnym kierunku. Kiedyś zupełnie naturalne było, że mama i tata spali z dzieckiem w łóżku lub dawali mu całusy, tymczasem dziś bliski, fizyczny kontakt rodzica z dzieckiem bywa źle postrzegany. Na Zachodzie dochodzi do tego, że rodzice, którzy dużo przytulają swoje dziecko, mogą być posądzani o przekraczanie granic intymności, w skrajnych wypadkach nawet zabiera się im dzieci.
Faktycznie, świat zwariował.
Przeczytaj też: Jak dotyk wpływa na rozwój dziecka i jakość dorosłego życia
Pobożne życzenia
– Chciałabym pani życzyć, by Tuli Luli było pełne dzieci, choć tak naprawdę wolałabym, by dzieci, które was potrzebują, nie było wcale – mówię.
A ja paradoksalnie marzę, by Tuli Luli się zamknęło. Aby było tak wiele dobrze działających i wspieranych przez państwo rodzin zastępczych, by ośrodki interwencyjne nie musiały istnieć
– mówi Jolanta Kałużna. – Choć i wtedy byłoby wiele do zrobienia. Zakładałam Tuli Luli z taką myślą, że w idealnym świecie byłby to ośrodek doradczo-edukacyjny dla rodzica i dziecka. Miejsce pomagające wszystkim rodzinom, które tego potrzebują, uczące bliskości i wspierające rozwój dziecka. Być może kiedyś tak będzie.
Karolina Dudek