Miasto Kobiet poleca filmy
Czego nie wolno przegapić w najbliższym czasie w kinie, podpowiada Piotr Mirski na łamach "Miasta Kobiet"

"Wielki Liberace" / fot. materiał prasowy
W KINIE
Piotruś Pan i Dorian Gray w jednym
„Wielki Liberace” – wyreżyserowana przez Stevena Soderbergha tragifarsa o Valentinie Liberace, szalenie popularnym w latach 50., 60. i 70. artyście estradowym, homoseksualiście, który publicznie wypierał się swojej orientacji – to zaproszenie do świata pychy i próżności. Grany przez Michaela Douglasa bohater jawi się równocześnie jako Piotruś Pan i Dorian Gray. Ukryty w zbudowanej z marmuru i złota Nibylandii, tępiący każdą zmarszczkę skalpelem chirurgicznym, śni swój sen o wiekuistej sławie.
Do jego świata wkraczamy wraz z młodym Scottem (Matt Damon). Chłopak staje się dla Liberace kimś więcej niż tylko kochankiem. Podstarzały gwiazdor najpierw odkrywa przed nim swoje sekrety i obsypuje go pieniędzmi, potem postanawia go usynowić, a jeszcze później zmusza do operacji plastycznej – twarz Scotta ma zostać wyrzeźbiona na wzór twarzy Liberace. To najpełniejsza miara jego narcyzmu. Ze skórą spaloną na kolor pomarańczowy, hebanowym tupecikiem i zębami białymi jak klawiatura fortepianu czuje się tak wspaniały i piękny, że chce zmienić cały świat w lustro, w którym mógłby się nieustannie przeglądać.
Soderbergh z typową dla siebie precyzją i chłodem odtwarza świat show-biznesu. Kamera wychwytuje wszystkie refleksy noszonej przez bohaterów biżuterii, przegląda się w maskach białych limuzyn, prezentuje ważące wiele kilogramów kreacje, jakbyśmy oglądali nie film fabularny, tylko relację z rewii mody. Ten słodki infantylizm gęstnieje jednak miejscami w coś groteskowego. Czuć to najsilniej w scenach spotkań z chirurgiem plastycznym, który wygląda jak Michael Jackson w późnych latach swojego życia, oraz samych operacji, w czasie których obrazom krojonego ciała towarzyszy sielskie światło i wesoła muzyka. Ironia Soderbergha jest pozbawiona ostentacji, starannie wszyta złotą nitką w kampowy spektakl, ale nie pozwala przy tym osunąć się całej historii w melodramat lub horror.
O odpowiedni balans dbają też odtwórcy głównych ról. Damon jest oszczędny – trochę szorstki i introwertyczny; jego bohater wyraźnie czuje się obco na salonach. Douglas dla odmiany szarżuje, ale nie przekracza linii, za którą zaczyna się autoparodia. Kiedy w finale odgrywa własne wniebowstąpienie, jego ekstaza wydaje się mieć w sobie coś chłopięcego i niewinnego. To samo, co prawdopodobnie uwiodło zarówno Scotta, jak i miliony fanów Liberace.
ZAPOWIEDZI
Adwokat
To może być najbardziej pesymistyczny film roku. Za kamerą stanął Ridley Scott, żywy klasyk, którego ostatnie dzieło, nihilistyczny z ducha „Prometeusz”, opowiadało o zakończonych masakrą próbach odnalezienia Boga. Scenariusz napisał Cormac McCarthy, kolejny żywy klasyk, od wielu dekad pokazujący w swoich powieściach jednostki zderzone z okrutnym i amoralnym światem. W „Adwokacie” będzie podobnie: tytułowy bohater (Michael Fassbender) zejdzie do narkotykowego podziemia. Czy wróci z niego cało, dowiemy się 15 listopada. / fot. Imperial Cinepix
redaguje Piotr Mirski