Mówiło się, że… Spowiedź 30-latka
Jesteśmy już dorośli, ale wciąż żyjemy lękami wewnętrznego dziecka

Czyja coś osiągnąłem w życiu? Fot. Adobe Stock
„Prosisz mnie o to, żebym poszedł sobie w miejsce w mojej głowie, do którego wcale nie chcę wchodzić. Bo to jest trudne. Trudne jest mieć 30 lat i nie wiedzieć, w jakim miejscu chce się tak naprawdę być” – mówi Tobiasz. Dzisiaj jest już po tym dziwnym okresie „wykolejenia” i opowiada, jaki przebieg miał 30 rok jego życia.
Jak to jest z dorosłością
Są jasne i ciemne strony bycia trzydziestolatkiem. Bardziej siedzą mi teraz w głowie te ciemne, bo z całą pewnością nie byłem na nie przygotowany. Przez długi czas nie wiedziałem, czego chcę od życia. Najlepiej odnajdywałem się w sytuacjach, gdy ktoś przejmował inicjatywę. Albo w takich, gdy brałem odpowiedzialność wyłącznie za siebie, bo wtedy mogłem obrać strategię „Hulaj dusza, piekła nie ma” i wiedziałem, że konsekwencje ponoszę tylko ja. To było zanim skończyłem trzydzieści lat.
Teraz myślę, że cały proces przejścia przez te enigmatyczne trzydzieste urodziny jest mocno związany z tym, co nazywam spiralą, czy też wirem, w jaki wrzuca nas od małego społeczeństwo.
Będąc w podstawówce, zaczynaliśmy pogoń za dobrymi ocenami. Trzeba było dostać się do dobrego gimnazjum, bo inaczej przepadniesz. Później trzeba było dobrze zdać egzaminy, żeby dostać się do dobrego liceum, bo jak nie, pozostanie ci przysłowiowe „kopanie rowów”. A potem są studia i najlepsze, co cię czeka, poza wypruwaniem sobie żył na uczelni, to praca w McDonaldzie, bo przecież nikt inny cię nie zatrudni. I ja się z taką właśnie spiralą borykałem, chociaż nie był to jedyny czynnik który mnie zaprogramował.
Polecamy:
„Ksiądz został wyrzucony z parafiii, ale dalej jeździ tym Mustangiem”. Prawdziwa historia ’
„Bądź normalny”. Czyli, jaki?
W miejscowości, z której pochodzę, najważniejszym wyznacznikiem była parafia. Wszyscy się na parafii obgadywali. Jak ktoś nie chodził do kościoła, to każdy o tym wiedział i głośno komentował. Było to małe, hermetyczne środowisko, z wyraźnie wyznaczoną strukturą. Wszystko, co ta społeczność dopuszczała, kryło się pod pojęciem subiektywnej „normalności”. Celowo używam określenia „kryło się”, bo było to przyzwolenie wyłącznie na rzeczy, które to małe społeczeństwo znało i rozumiało.
Mówiło się „bądź normalny”, ciągle to słyszałem, a tak naprawdę nikt nie wiedział, co ta normalność ma oznaczać. Mówiło się też, że w życiu trzeba osiągnąć sukces. Że trzeba dużo mieć, dużo zarabiać, mieć dobrą pracę i kupić mieszkanie. Mówiło się, że pieniądze nie dają szczęścia, ale należy je mieć na wszelki wypadek.
No i przede wszystkim sukces, który należy osiągnąć za wszelką cenę. A moje pytanie: czym tak naprawdę jest ten sukces – pozostawało bez odpowiedzi. Równocześnie wszystkim nam wmówiono, że możemy być kim chcemy, że możemy osiągnąć wszystko, co się nam zamarzy. Czy to nie jest trochę okrutne? Wszystkie te rzeczy, które słyszałem w dzieciństwie, mocno oddziaływały na mnie gdy kończyłem 30 lat. Dalej na mnie oddziałują.
Czy ja coś w ogóle osiągnąłem w życiu?
W wieku nastoletnim albo nawet po dwudziestce, zastanawiasz się, co chcesz robić w życiu. Chcesz znaleźć jakąś jedną rzecz, w której będziesz dobry, która będzie ci sprawiać radość i z której będzie dało się utrzymać. No i wymyślasz, dajmy na to, że chcesz podróżować i prowadzić bloga. A potem kończysz 30 lat i zderzasz się z rzeczywistością, okazuje się, że zupełnie nie jesteś w miejscu, które sobie wymyśliłeś.
Pojawia się pytanie: czy ja coś w ogóle osiągnąłem w życiu? To są pierwsze chwile, kiedy realnie czujesz doła związanego z tym, że nie udało ci się sprostać własnym oczekiwaniom.
Albo oczekiwaniom twoich rodziców, czy ogólnie rzecz biorąc – społeczeństwa. We mnie to zwątpienie uderzyło zupełnie niespodziewanie. W zeszłym roku, mój dobry kolega doświadczył tego samego: chwilę przed swoimi 30 urodzinami podważył wszystko, co do tej pory zrobił w życiu. Ja wtedy tego nie rozumiałem, miałem świetny czas, poznałem wspaniałą dziewczynę i żyło mi się dobrze.
Aż parę miesięcy później, tuż przed trzydziestką, dopadła mnie depresja. Nachodziły mnie myśli, że nic nie osiągnąłem, że nie wiem, co mam zrobić ze swoim życiem, że nic nie mam i jestem nikim. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Mimo że zdawałem sobie sprawę, że się nakręcam, nie potrafiłem tego zatrzymać. Te myśli nie dawały mi spokoju, nie dawały mi zasnąć, nachodziły mnie w trakcie dnia i sabotowały moje życie. Był nawet taki moment, że chciałem z dnia na dzień kupić mieszkanie, mimo że nie miałem tego wcześniej w planach i że właściwie nie było mnie na to stać. Po prostu kupić je, żeby chociaż w ten sposób dać sobie poczucie, że coś jednak się udało. Bo jedyna myśl w mojej głowie układała się następująco: nie mam mieszkania, więc nie mam nic, jestem bezwartościowy.
Zobacz także:
Definicja sukcesu
Bardzo nie lubię pojęcia „sukces”. Podczas tego pierwszego roku po trzydziestych urodzinach, musiałem kilkukrotnie przewartościować sobie życie. Na początku była deprecha i poczucie, że to wszystko, co do tej pory zrobiłem jest do wyrzucenia. Później zacząłem zauważać, że niektórym moim znajomym się udało. Że mają ten swój sukces, jakiego ja również pragnę, że podążają za marzeniami. To dobijało mnie jeszcze mocniej. Niby zdawałem sobie sprawę z tego, że ich sukcesy wcale nie dają im szczęścia, albo że ja ze swojej pracy zarabiam 5 razy więcej, ale to nie miało znaczenia.
Później zacząłem myśleć o nowej ścieżce – zawsze chciałem wyjechać do Australii, stwierdziłem, że to jest ten moment. Ale gdy przyszło co do czego, pojawiły się wątpliwości. Pojawił się strach, „co będzie, jeśli pojadę, nie wyjdzie mi i wrócę z niczym”.
Bardzo potrzebowałem tego upewnienia, że to nie kariera i pieniądze są najważniejsze, tylko że każdy człowiek może żyć na swoich zasadach. Że te ryzy „normalności”, w których próbują zamknąć nas szkoły, banki, rodzice i kościół, wcale nie muszą być jedynym wyznacznikiem. A później zacząłem mieć wrażenie, że wreszcie jestem w trochę innym miejscu.
W dobrą stronę
Powoli zacząłem sam się upewniać. Wydaje mi się, że te 30 lat jest przekroczeniem jakiejś takiej granicy myślenia. Trafiasz w miejsce, w którym zaczynasz rozumieć więcej rzeczy. Mieć trochę spokojniejszą głowę. Dla mnie ogromną zmianą było to, że już nie potrzebowałem takiego „wyszumienia się”, gdy miałem ciężkie dni. Kiedyś miałem potrzebę pójść na imprezę, wyżyć się. Teraz spokojniej podchodzę do spraw, jestem pewniejszy tego, co lubię a czego nie lubię, co bym chciał a czego nie, jak sobie radzić z emocjami.
Dalej mam ten swój bagaż emocjonalny, ale on wydaje się inny – lepszy. Daje więcej przestrzeni na takie rozważania, że życie po prostu może potoczyć się dobrze, niezależnie od tego, czy spełniają się jakieś nasze marzenia i wyobrażenia z przeszłości.
Chciałem kiedyś być muzykiem, gwiazdą rocka. I nie porzucam tej drogi, ale finalnie zrozumiałem, że możesz być Dawidem Podsiadło albo Beyonce i nigdy nie być szczęśliwym. Że ani pieniądze, ani sława, ani to, że osiągniesz wszystkie swoje marzenia nie daje ci tej gwarancji szczęścia. Patrząc z zewnątrz, myślimy, że są rzeczy, które koniecznie musimy osiągnąć, bo one właśnie dadzą nam taką gwarancję. A to jest bzdura – i tego właśnie się nauczyłem mając 30 lat. Dobrze jest próbować, dobrze jest się realizować. Ale trzeba też umieć znaleźć sobie miejsce w „tu i teraz”, które jest dla nas dobre, które nie nakłada na nas ciągłej presji. Bo wbrew pozorom, nie musimy być gwiazdami rocka, ani lekarzami, ani prezydentem, żeby czuć się dobrze.
Nie przegap: