Moo Moo Steak & Burger Club
Przeciwko Moo Moo Steak & Burger Club wytoczyłam najcięższe działa. Rodziców. Mój tata jest niekwestionowanym stekożercą. Jeżeli chcecie mu sprawić najlepszy urodzinowy prezent, to kupcie mu rzadkiego pochodzenia steka. Jadł ich wiele, w wielu miejscach

Moo Moo Steak & Burger Club / fot. abitetoeat.pl
Przeciwko Moo Moo Steak & Burger Club wytoczyłam najcięższe działa. Rodziców. Mój tata jest niekwestionowanym stekożercą. Jeżeli chcecie mu sprawić najlepszy urodzinowy prezent, to kupcie mu rzadkiego pochodzenia steka. Jadł ich wiele, w wielu miejscach i na wiele sposobów. Chyba najbardziej ekstremalnym był stek z Kangura, którego jadł w Australii. Nie jadł jeszcze tylko KOBE, o którym wspominałam przy okazji restauracji Zen, ale to jeszcze przed nim.
Mama moja nie cierpi surowego mięsa. Nie przepada również za stekami. Kiedy my objadamy się tatarem, ona robi sobie sałatkę z kurczakiem. Dlatego połączenie tak różnych preferencji kulinarnych stało się mottem przewodnim wyjścia: czy Moo Moo może pogodzić w jednym menu miłośnika steków i przeciwniczkę pół krwistych rozkoszy?
Wnętrze Moo Moo jest w 100% w moim stylu. Prosta, czysta forma, raczej monochromatyczne wnętrze, nie za wielkie, nie za małe – bardzo wyróżnia się wśród okolicznych restauracji. Spodziewałabym się go prędzej po „offowej” stronie Krakowa niż na ul. Świętego Krzyża 15. Taki charakter mają restauracje w Berlinie czy Monachium i cieszę się, że coraz więcej miejsc w Krakowie zaczyna iść w takim właśnie kierunku. Dlaczego? Bo równie dobrze może być miejscem na niedzielny obiad z rodzicami, jak również na wypad z przyjaciółką czy samemu na burgera. Do niczego nie zobowiązuje. I tak jest dobrze.
Tradycyjnie zaczęliśmy od przystawek. Tym razem w trzy osoby mogliśmy faktycznie przejść przekrojowo przez kartę, próbując swoje dania nawzajem. Ja wzięłam tatara (21 zł), tata zupę Chili (13 zł), mama krem cebulowy ( 9 zł). I od tego ostatniego zacznę. Dlaczego? Dlatego, że ile razy namawiałam mamę na zupę cebulową, którą robię i nieskromnie przyznam – wychodzi mi świetnie – tyle razy słyszałam: poproszę o inną. Zdziwiłam się wyborem mamy i z zapartym tchem czekałam aż pierwsza łyżka zawędruje do jej ust. Usłyszałam: „Kremowa, puszysta, delikatna” i olśniło mnie. Moja mama po prostu lubi kremy. Nie zupy. Dlatego nie miałam szans ze swoją cebulową, bo u mnie cebula pływa gęsto a zupa jest wyraźna, pełna przypraw, smaków, które jeszcze podbija wino. A tu, z grzankami i tartym serem skomponowała się w delikatną całości tworząc aromatyczną tarczę przeciw zimie. Zupa Chili podzieliła nasze zdania z tatą. Dla mnie była idealnie wyważona: gęsta i dobrze pikantna – nie tworzyła uczucia pieczenia w ustach zaraz po jej skonsumowaniu, zostawiała raczej pikantną ścieżkę na języku. Tata po Chili spodziewał się…Chili. Dlatego konsumpcja z facetami pchnęła mnie do nowego działu recenzji, które możecie poczytać pod tagiem Damsko-męskie uwodzenie żołądka. Percepcja smaku kobiet i mężczyzn jest fascynująco inna. Niemniej jednak oboje zgodziliśmy się, że zupa była dobra.
Rozochoceni przystawkami oczekiwaliśmy na nasze dania główne. I oto na stole pojawił się on: T-Bone (69 zł)! Widelce zadrżały, ze strachu wstrzymałam oddech, kiedy kęs średnio wysmażonego mięcha zginął w czeluściach jamy ustnej taty. Jest i on! Błysk w oku! Pomruk zadowolenia! Wiedziałam, że tata jest kupiony. Sama spałaszowałam spory kawałek. Mięso było sprężyste, ładnie odchodziło od kości, jego grubość i poziom wysmażenia były takie, jak być powinny. Moo Moo zdało egzamin na piątkę z plusem. Nie mniej smakowały nam burgery. Muszę przyznać, że wariacji w karcie w tym dziale kulinarnym nie brakowało. Trudno było się zdecydować, więc klucz wyboru był następujący: coś czego wcześniej nie jadłyśmy i co brzmi na tyle absurdalnie, że warto tego spróbować. Padło na: Burger w tortilli z pomidorem i salsą z avocado (21 zł) oraz Burger z mozzarellą, suszonymi pomidorami, pesto i rucolą (23 zł). Wyśmienite, duże porcje, więc wzięte do tego frytki – mimo, że są moim ulubionym przysmakiem to już nie znalazłam na nie miejsca w brzuszku.
Faktem jest, że na zamówienie trzeba chwilę zaczekać. Nie będę Was okłamywać – mógłby być krótszy. Niemniej jednak szarlotka, którą dostaliśmy w ramach przeprosin od firmy – jak dla mnie – rozgrzesza całkowicie ten temat. Dlaczego? Bo sztuką jest potrafić się zachować w stosunku do konsumenta tak, aby z niekomfortowej sytuacji wyniósł tylko miłe wspomnienia. A my właśnie takie wynieśliśmy. Bo obsługa jest równie ważna co wydawane jedzenie. I nadal brakuje restauracji w Krakowie, gdzie poziom obsługi, uprzejmości oraz umiejętności rozwiązywania niekomfortowych sytuacji jest na dobrym, nawet nie napiszę wysokim (co nie znaczy nadętym!) poziomie. I warto o tym mówić, jak również chwalić kiedy się ją spotyka. W Moo Moo możecie jej doświadczyć.
***
O Ani:
Uważa jedzenie za magię, a jego powstawanie – za czarowanie. Lubi wszystkie kuchnie świata, nawet ekstremalne. Eksperymentuje, doświadcza i dzieli się swoją pasją z czytelnikami swojego bloga www.abitetoeat.pl Zwyciężczyni pierwszej edycji „Ugotowani” w TVN. Subiektywnie opowiada o poznanych miejscach, smakach serwując swoje wariacje na temat jedzenia.
O blogu:
A bite to eat czyli „coś do jedzenia” to blog kulinarny mojej pasji – gotowania. Znajdziecie tu różne kulinarne wyzwania, przepisy moje i zapożyczone, pomysły i wariactwa, opowieści o kulinarnych podróżach, recenzje odwiedzanych przeze mnie miejsc. Chcę by „A bite to eat” było dla Was inspiracją do codziennego gotowania.
Zapraszamy na www.abitetoeat.pl