Sunday, April 2, 2023
Home / Ludzie  / Misjonarki: między euforią a bezsilnością

Misjonarki: między euforią a bezsilnością

Jadą tam, żeby leczyć, szkolić, doposażać szpitale, organizować system pomocy medycznej na trudno dostępnych terenach. Pracownice i wolontariuszki Polskiej Misji Medycznej.

polska misja medyczna

Ewa Górszczyk z birmańskimi dziećmi /fot. archiwum PMM

Zaczyna się od książek o Afryce podsuwanych przez rodziców w dzieciństwie. Albo od spotkania z kimś, kto zna organizację i już wcześniej wyjeżdżał za granicę, by pomagać. Czasami impulsem jest po prostu ogłoszenie znalezione na Facebooku, że poszukiwany jest lekarz do projektu

 

Dlaczego wyjeżdżają w rejony, gdzie jest niebezpiecznie, gdzie zamiast luksusów all inclusive panuje bieda i panoszą się choroby zakaźne? Kiedy pytam o to kobiety, z którymi rozmawiam, nie udzielają odpowiedzi wprost, a zaczynają opowiadać o najpiękniejszych doświadczeniach i największych wyzwaniach, jakim musiały sprostać i jak one je zmieniły. Angola, Birma, Indie, Uganda, Senegal, Papua-Nowa Gwinea, iracki Kurdystan – jedne z najuboższych krajów na świecie. Wojny, kataklizmy, katastrofy naturalne, wysoki wskaźnik śmiertelności dzieci. Jadą tam, żeby leczyć, szkolić, doposażać szpitale, organizować system pomocy medycznej na trudno dostępnych terenach. Pracownice i wolontariuszki Polskiej Misji Medycznej.

Indie nie straszne

Kiedy w 2012 roku Marysia Strzemieczna pierwszy raz jechała do Indii, myślała, że to jednorazowa przygoda. Dzisiaj, po pięciu podróżach, mówi, że to jej sposób na życie. Aby mieć co roku trzy miesiące wakacji, które może tam spędzać, robi doktorat w Zakładzie Pielęgniarstwa Społecznego na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym Pierwszy raz pojechała do Indii, gdy nawiązała kontakt z lokalną organizacją, pracować w ośrodku dla chorych na trąd i w obozie dla uchodźców z Tybetu. Potem zaczęła prowadzić programy edukacji medycznej wśród ludności plemiennej. Trzy wyjazdy sfinansowała samodzielnie – pokrywała koszty podróży, a organizacje na miejscu zapewniały jej mieszkanie i jedzenie. Kolejne dwa wyjazdy finansowane były z projektu Wolontariat Polska Pomoc, a organizacją wysyłającą była Polska Misja Medyczna. Tylko w 2015 roku razem z drugą wolontariuszką, Emilią Kowalską, przeprowadziły szkolenia dla prawie 1000 osób – dzieci i dorosłych. Uczyły zasad pierwszej pomocy, podstaw higieny i metod zapobiegania tzw. chorobom brudnych rąk.

Marysia Strzemieczna uczy w Indiach zasad higieny /fot. archiwum PMM

Marysia Strzemieczna uczy w Indiach zasad higieny /fot. archiwum PMM

Nie tylko Senegal

Basia Wójcik, zanim wyjechała jako wolontariuszka Polskiej Misji Medycznej do Senegalu, gdzie szkoliła pielęgniarki, była dwa razy w Republice Środkowej Afryki. Pracowała tam w szpitalu dla Pigmejów. Jest ratowniczką medyczną i pielęgniarką. Przed pierwszym wyjazdem zrobiła intensywny research w sieci i zadała koordynatorce projektu mnóstwo pytań, bo obawiała się wyjazdu.

– Bałam się przede wszystkim tego, że nie mam wiedzy o życiu codziennym: gdzie będę tam spać, co będę jeść

– mówi. Były też obawy o zdrowie, ale jako medyk doskonale wiedziała, jak się zabezpieczyć przed chorobami zakaźnymi. Już w trakcie pobytu w Środkowej Afryce obawy pojawiały się na każdym punkcie kontrolnym, kiedy żołnierze zabierali dokumenty do sprawdzenia, bo przecież, gdyby im się coś nie spodobało, mogli je zatrzymać, a żeby je odzyskać, trzeba by stoczyć walkę z ogromną machiną biurokratyczną albo zapłacić łapówkę.

Basia Wójcik szkoli personel medyczny w Senegalu /fot. archiwum PMM

Basia Wójcik szkoli personel medyczny w Senegalu /fot. archiwum PMM

Oko w oko z Birmą

Biurokratyczna machina była pierwszą trudnością, z którą w Birmie musiała sobie poradzić Ewa Górszczyk.

– Jadę dać z siebie wszystko, a zamiast wykonywać swoją pracę, będę walczyć z biurokracją?!

– opowiada o swoich początkowych obawach. Jest pediatrką, wykładowczynią Collegium Medicum UJ, absolwentką pierwszego rocznika studiów podyplomowych z medycyny ekstremalnej. Ryzyko lubiła zawsze; nurkowała, wspinała się. Pierwszą daleką podróżą była, tuż po studiach, wyprawa do Nepalu. Jak trudnym zadaniem jest pomoc humanitarna nauczyła się podczas kilkumiesięcznego wyjazdu na Timor Wschodni i pracy w Bairo Pite Clinic dla bardzo inspirującego lekarza Dana Murphy. W 2015 roku została członkinią zespołu ratunkowego do szybkiego reagowania Polskiego Centrum Pomocy Medycznej. Kiedy usłyszała, że Polska Misja Medyczna szuka pediatry na wyjazd do Birmy, zgłosiła się natychmiast. Obok biurokracji poważnym utrudnieniem w pracy w Azji jest konieczność uściśnięcia dłoni wielu osób i przeprowadzenia wielu rozmów – pozornie bezsensownych, zanim rozpoczniesz działanie. Tam każdy, z kim masz współpracować, musi cię znać osobiście. Ale to nie jest najtrudniejsze.

– Masz swoje umiejętności, których nie możesz w pełni wykorzystać, bo nie ma odpowiednich narzędzi, nie masz obok kolegi-specjalisty z innej dziedziny, z którym mogłabyś się skonsultować; musisz działać zupełnie niestandardowo

– mówi. – Ponieważ pracujesz w takich, a nie innych warunkach, tracisz pacjentów, o których wiesz, że w Polsce byś ich uratowała; wkładasz całe serce i energię w leczenie chorego, a on umiera, bo nagle wyłączają prąd i pada sprzęt, który podtrzymywał jego funkcje życiowe; trzeba się z tym pogodzić, nie działać na siłę, ale tego nie jest łatwo się nauczyć. Na facebookowym profilu Polskiej Misji Medycznej jest zdjęcie z Mjanmy, na którym Ewa trzyma na rękach dziecko. To jeden z bliźniaków, które przyszły na świat przez cesarskie cięcie. Były pierwszymi małymi pacjentami, którzy korzystali z inkubatorów kupionych przez PMM dla szpitala. Poród nadzorowała właśnie Ewa.

Ewa Piekarska w Iraku /fot. archiwum PMM

Ewa Piekarska w Iraku /fot. archiwum PMM

Medycyna po ugandyjsku

– Zabrzmi to dziecinnie, ale pierwszym uczuciem, które się pojawiło, gdy zastanawiałam się nad zagrożeniami przed wyjazdem, był lęk przed robakami

– przyznaje Renata Popik, która jest chirurżką ogólną, a z PMM była w Ugandzie.

– Po spotkaniu z karaluchem wielkości małego kota i znalezieniu ośmiocentymetrowej szarańczy w nogawce spodni przy zmianie ubrania po operacji te lęki mi nie minęły. Z pojawienia się szarańczy Renata się nie cieszyła, ale reszta wioski i owszem: łapali je i zjadali ze smakiem. Większą radość jednak dawała im obecność lekarza.

– Lekarz w Ugandzie to rzadkość, dlatego jest otoczony ogromnym szacunkiem i jakimś nimbem niesamowitości

– mówi Renata. – Nikt z nim nie dyskutuje, nie ma żądań, roszczeń, co dla lekarza z Polski zarzucanego propozycjami z doktora Google’a jest przyjemnym zaskoczeniem – dorzuca. Bo gdy nie ma lekarza, jego rolę przejmują „felczerzy”, którzy stawiają diagnozy na podstawie rozmowy: boli brzuch – to na pewno wrzody, kaszel – zapalenie płuc, gorączka – malaria. Renata wspomina spotkanie ze starszym, chorym mężczyzną.

– Miał może 80 lat, może 100 – sam nie wiedział. Świetnie mówił po angielsku, był nauczycielem z wioski oddalonej o dwa dni drogi od szpitala. Powiedział, że Boża Armia Kony’ego wymordowała mu rodzinę i został sam, wyplatał koszyczki, żeby się utrzymać. Przyznał, że szedł dwa dni boso, wspierając się na kiju, bo słyszał, że tu są lekarze, pomagają za darmo, i chciałby, żeby jemu też pomóc… udało się.

Papua – koniec świata

Nie udało się niestety pomóc małemu dziecku, które Asia Fąferek i reszta ekipy Polskiej Misji Medycznej spotkała, podróżując po Papui-Nowej Gwinei.
– Jechaliśmy akurat z Mapendy do kolejnej wioski, przebadać lokalną ludność. Dziecko było w bardzo złym stanie – miało objawy niedrożności jelit, wymioty – opowiada.

– Umówiliśmy się z rodzicami niemowlaka, że za dwa dni, kiedy będziemy wracać, możemy ich zabrać do szpitala. Niestety, dwa dni później rodziny nie było. Dziecko prawdopodobnie zmarło.

W takich momentach pojawia się ogromne poczucie bezsilności, które często towarzyszy pracownikom pomocy humanitarnej. – W Papui-Nowej Gwinei żniwo zbierają choroby, takie, jak gruźlica, które w Europie udaje się skutecznie wyleczyć – mówi Asia. – Brakuje lekarzy, brakuje zaplecza do diagnostyki. Wiesz, że trzeba zrobić badanie USG, ale sprzętu nie ma w promieniu 100 km.
Z Asią w Papui-Nowej Gwinei była Ewa Piekarska – prezeska Polskiej Misji Medycznej, która z PMM związana jest od czasów studiów.

– Zaczynałam od żmudnej papierkowej roboty, a moje pierwsze poważne zadanie polegało na zorganizowaniu transportu karetek z Izraela do Afganistanu

– opowiada. Pierwszy projekt zagraniczny realizowała w Angoli, o której wtedy sporo się mówiło w kontekście… gorączki krwotocznej. – Żeby pierwszy raz był niezapomniany, na lotnisku okazało się, że nie doleciał mój bagaż– wspomina rozbawiona – ale ważniejsze było to, że zobaczyłam, jak dobrze pomagać. Po 30-letniej wojnie domowej Angola była jednym wielkim polem minowym. Miny i niewybuchy pozbawiły rąk i nóg wiele osób. Pomagała im amerykańska organizacja, która zorganizowała ośrodek fizjoterapii dla pacjentów po amputacjach. Pracowali w nim jako fizjoterapeuci jego byli pacjenci – osoby z protezami, które po leczeniu i rehabilitacji zostały przeszkolone, by pomagać ofiarom min. A obok ośrodka była szkoła dla paraolimpijczyków.

Joanna Fąferek, Jerzy Jaskuła i Ewa Piekarska w Papui-Nowej Gwinei /fot. archiwum PMM

Joanna Fąferek, Jerzy Jaskuła i Ewa Piekarska w Papui-Nowej Gwinei /fot. archiwum PMM

Nie ma za co

– Skrzynki mango, żywe kury, laurki, jajka – Renata Popik wymienia sposoby, w jakie jej pacjenci wyrażali wdzięczność za leczenie. – Biedni, a dzielą się tym, co mają – dodaje. Basia Wójcik zwraca uwagę na otwartość w wyrażaniu wdzięczności – od zwykłego „dziękuję” przez regionalne rękodzieło po ogromne pudło arachidowych ciasteczek.

– Zmęczenie było ogromne, ale poczucie dobrze wykonanej pracy i kontakt z tymi ludźmi rekompensowało cały trud, i to z nawiązką

– mówi Basia. – Po każdym wyjeździe nachodzi mnie refleksja, że otrzymałam więcej, niż dałam, bo poczułam, że moja praca ma wartość i jest potrzebna – mówi Ewa Piekarska.

– Jesteśmy szczęściarzami, że mieszkamy w Polsce i możemy np. bez problemu studiować, a później przekazywać wiedzę, która przynosi konkretne długotrwałe efekty i poprawia jakość życia ludzi.

– Papua skradła moje serce i do dziś na wspomnienie wyjazdu budzi się we mnie wiele silnych emocji – przyznaje Asia Fąferek – ludzie wiodą tam proste życie, bez wiecznego pędu i stresu – mówi i wspomina powitania ich zespołu medycznego w wioskach, do których przyjeżdżali; kwiaty, gałązki, radosna muzyka i uśmiechnięte twarze ludzi, którzy na spotkanie z nimi szli czasem trzy dni przez busz.
Kiedy oddaję tekst do druku, Ewa Piekarska jest już w Turcji, gdzie pojechała razem z Małgorzatą Olasińską-Chart, koordynatorką akcji wsparcia syryjskich szpitali w Aleppo i Idlib, by przekazać leki. Marysia szuka źródła finansowania, by najbliższe wakacje również spędzić w Indiach. O jej projektach i sytuacji kobiet w Indiach możecie poczytać na blogu https://arunachalpl.wordpress.com. Asia wylicza, jak wiele jest jeszcze do zrobienia w Papui-Nowej Gwinei: potrzebne są szkoły, szpitale i… okulary, bo optyków tam jak na lekarstwo. Renata zapytana, czy kiedyś wróci do Ugandy, odpowiada krótko i zdecydowanie, że tak. Ewa Górszczyk wciąż czyta książki o Birmie.

Jeśli chcesz wesprzeć działania Polskiej Misji Medycznej, wejdź na www.pmm.org.pl

 

Czytaj też: Janina Ochojska: Mistrzyni w pomaganiu

 

Specjalistka od Public Relations i dziennikarka bez etatu. Najczęściej można ją spotkać w księgarni, lesie, winebarze lub we własnym fotelu – z książką i kieliszkiem wina.

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ