Mimi Fariña, kochanka Boba Dylana i złość na Galahada
Bo początek historii siostry Baez przypomina trochę bajkę, za to koniec – antybaśń

Kadr z serialu „Once Upon a Time” / fot. Netflix
Kadr z serialu „Once Upon a Time” / fot. Netflix
Ideowe postmodernistki nie wyjeżdżają na wakacje. Gdzie się obrócą tam aluzja, tu cytat, a obok retelling, które najwyraźniej też nie chcą wziąć urlopu. No to siedzę sobie na tych wakacjach-niewakacjach i oglądam serial
Once Upon A Time, intertekstualne niebyleco. A wtedy zawsze, ale to zawsze myślę o Mimi Fariñie. Sezon 6 –> Opowieść o Graalu –> utwór jej siostry, Joan Baez pt. „Sweet Sir Galahad” –> dziwne losy Mimi Fariñy. Więc zatrzymuję Netflixa, włączam Spotify, odpalam piosenkę i robi mi się autentycznie przykro. Jestem zła na Joan, tę niebiańską istotę o anielskim sopranie i usposobieniu tak pacyfistycznym, że cały cały mój hippizm wysiada, za to, że… że… że, no cóż: że była miła. Nie żebym nie lubiła miłych ludzi, ja po prostu, tak empatycznie wcielając się w Mimi, poczułam się odrobinę zdradzona.
Bob Dylan and Mimi Fariña. #bobdylan #mimifariña #mimifarina
Bo początek historii siostry Baez przypomina trochę bajkę, za to koniec – antybaśń. Staje sobie zatem taka Mimi u progu lat 60. Hippisów jeszcze nie ma, ale to nie szkodzi. Tyle jeszcze może się zdarzyć. Ścieżek zbyt wiele/Skręty gdzieś w tyle – śpiewają Richard (o którym za sekundę) i Mimi.
Rok 1963. Joan Baez, znana aktywistka ruchu obrony praw człowieka, a przy tym nieprzeciętnie uzdolniona muzyczka i kochanka Boba Dylana prowadzi Marsz na Waszyngton. W ogóle dużo się dzieje: George Wallance mówi o rasizmie, Betty Friedan o feminizmie, Medgar Evers zostaje zamordowany, a JFK to już w ogóle, wiadomo.
Mimi, dziecię kwiat, urodzona w ostatni dzień kwietnia 1945 roku w Kalifornii, w której podobno nigdy nie pada (taa, jasne) po inspirujących podróżach po Francji i epizodach paryskiej włóczęgi również w kwietniu poślubia Richarda Fariñę, aktywistę, pisarza, muzyka. Nie wie jeszcze, że najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Ich drużbą jest Thomas Pynchon, najbliższy przyjaciel Dicka, ten pan od 49 idzie pod młotek i Tęczy grawitacji. Że postmodernista – chyba dodawać nie muszę. Mimi i Dick wracają do Stanów, piją, piszą, nagrywają, szlajają się po Greenwich Village, organizują festiwale. Dla artystycznej bohemy najbardziej hipster… hipowej dzielnicy Nowego Jorku dzień jak co dzień. Właściwie to kilkaset dni. A potem wydarza się tragedia. 30 kwietnia 1966 roku, w dniu 21. urodzin Mimi, dwa dni po premierze książki Been Down So Long It looks Like Up to Me (postmodernistycznej, a jakże!), która sprawiła, że zazdrosny Dylan, dobry kumpel-rywal Dicka, w pewnym momencie zdecydował się wydać Tarantulę, Richard ginie w wypadku motocyklowym. Tragicznie, ale przecież zdarza się niejednemu.
To, co zrodziło się między Dickiem i Mimi jest wyjątkowe. Magiczne. Ich piosenki, melodie i teksty, ich wywiady i relacje przyjaciół pary… Ta miłość wprost porażała. Słychać ją zresztą do dzisiaj w każdym słownie, widać w każdym geście. Odpalcie YouTube, przejrzyjcie stare nagrania, to się przekonacie. A potem…
Młodziutka Mimi zostaje wdową. Przez jakiś czas rozpacza, ale po dwóch latach wychodzi za mąż ponownie, za Milana Melvina, tytułowego Galahada z piosenki Joan z 1969 roku (wykonanie podczas Woodstocku, absolutny klasyk). I tu zaczyna się moja złość. Irracjonalna, wiem. Ale jak się człowiek naoglądał postmodernistycznych romansów z mantrą „Zawsze cię odnajdę”: choćby w zaświatach, w amerykańskim miasteczku obłożonym klątwą, zaczarowanym lesie, gdzie każdy żyje wiecznie, nawet gdy umiera, a „drugich szans” dla czarnych bohaterów zarezerwowano mniej więcej miliard i postmodernizm postmodernizmem, antybaśń antybaśnią, lecz i tak większość spraw kończy się happy endem, to się potem człowiek zżyma na życie, gdzie nawet bohaterowie ze szczęśliwym zakończeniem to tak nie bardzo. A tu z głośników leci przecież: Słodki Galahad więc wszedł/Z bukietem ślubnym kwiatów pięknych/Książę życia godzin zaklętych/Na zawsze jej.
Urocze, prawda? No niby tak. Ale nie do końca.
Joan Baez chciała być miła. Napisała piosenkę o Milanie, który rycersko zdobywa złamane serce Mimi. Żeby wszystkim zrobiło się lepiej. Przepisała zepsutą bajkę. Zaakceptowała życie takim, jakie jest, sama przecież porzucona przez Boba Dylana i – jak podejrzewam – kochająca go jeszcze przez wiele, wiele lat, a któż to wie, może i nawet do dziś? Jednak dla mnie Dick-poeta, Dick-motocyklista, Dick-spadkobierca francuskich dekadentów zawsze będzie true love Mimi. W ich szalonej miłości widzę potencjał dla tego, co mogło się wydarzyć między Joan Baez i Bobem Dylanem. Chyba dlatego wolałabym, aby piosenki nie było. Żeby Joan go nie zaakceptowała. Żeby był Richard i tylko Richard. Tylko – widzicie, co jeśli, tak właśnie wyglądają szczęśliwe zakończenia? Nic nie jest dane raz na zawsze.
Więc na kogo ja się tak naprawdę złoszczę – na serial, na życie, na siebie wreszcie? Na muzyków? Na Mimi, że szukała swego happy endu, na Milana, że jakiś taki mało wyrazisty, na Dicka, że umarł, na Joan, że napisała piosenkę, na Boba, który… Tak, na Boba. Przecież od początku chodziło o niego. Ale o tym następnym razem.
Katarzyna Koćma