Marta Masada: Dybuk w wielkim mieście
O książce, która może kojarzyć się z „Seksem w wielkim mieście”, „problemach pierwszego świata” i oskarżeniach wobec facetów rozmawiamy z Martą Masadą.

Marta Masada: filolożka polska, krytyczka literacka, dziennikarka / fot. Anna Grzelewska
Marta Masada – filolożka polska, krytyczka literacka, dziennikarka prasowa i telewizyjna. Razem z mężem prowadzi w Krakowie kilka knajp, w tym kultową Ambasadę Śledzia i klubo-galerię Pasaż. Z autorką powieści Święto trąbek przy śledziu w truskawkach rozmawiamy o pokoleniu miejskich trzydziestolatek, o życiu w męskiej kulturze i o mierzeniu się z trudnymi tematami
Agna Karasińska: Kraków bardziej sprzyja pisaniu czy prowadzeniu knajpy?
Marta Masada: I temu, i temu. Wraz z mężem, który jest muzykiem i producentem telewizyjnym, postanowiliśmy pewnego dnia porzucić media i show-biznes i wyjechać na chwilę z Warszawy, by założyć własne miejsce, bo pasją męża jest też gotowanie, a już jego prababka prowadziła restauracje w Berlinie. Mając więc pracę, mieszkanie i kilkumiesięczne dziecko, postawiliśmy wszystko na jedną kartę, bo lubimy zmiany i wyzwania i wciąż poszukujemy. Szybko okazało się, że to był dobry pomysł i ludzie polubili nasze krakowskie miejsca. Ja z kolei znalazłam więcej skupienia, by pisać książkę, bo będąc dziennikarką i szefową redakcji kulturalnych, nie miałam zupełnie na to czasu, choć do tak zwanej szuflady pisywałam od dawna. Żyłam jednak z zupełnie innego pisania. Musiałam zrobić kilkuletnią przerwę, by stać się świadomą autorką.
Dlaczego „Marta Masada”? Stworzyłaś żydowski pseudonim na potrzeby książki?
Marta Masada: Nie, to zły trop. Nie chodzi o izraelską twierdzę, na której zresztą kilkakrotnie byłam i której historię znam dobrze. To bardzo ważny, patriotyczny symbol dla Izraelczyków. „Masada” to akronim, połączenie dwóch pierwszych sylab z imienia i obu moich nazwisk, w tym wyrazie chowam się cała. Bardzo nie lubię takich podwójnych, rozwlekłych kobiecych nazwisk w literaturze, bo zazwyczaj nasuwają mi skojarzenie z dość masowo produkowanymi książkami z happy endem i sielską miłością w cieniu rozłożystej wierzby. Moja książka jest zupełnie inna.
Jednym z jej tematów są relacje polsko-żydowskie. Życie Zuli wpisane jest w kalendarz żydowski, sporo w książce ważnych, narodowych i tożsamościowych rozmów przy drinkach, w scenerii miejskiego glamu. W twojej powieści widać, że ten temat jest wciąż nieprzepracowany.
Marta Masada: Wątki żydowskie są osią powieści, ale to nie jest jedyny jej temat. Jestem zawsze zdziwiona, gdy ktoś mnie pyta, czy nie bałam się podejmować takiego „trudnego” bądź „wyeksploatowanego” tematu w pierwszej książce, a słyszę to często. Jestem zdania, że nie ma wyeksploatowanych tematów, wykorzystane mogą być ich ujęcia, a ja w swojej przedstawiam dość nowe ujęcie polsko-żydowskich relacji, bo rzucam je na naszą współczesność i często przyziemną codzienność. Chciałam pokazać, jak my siebie dziś odbieramy, czy mamy do siebie żal czy zaciekawienie sobą. Jaką pamięć wspólnej przeszłości nosimy. Do tego posłużyła mi sceneria trzech miast: Warszawy, Nowego Jorku i Tel Awiwu. Ale w tej powieści nie ma miejsca na publicystykę, ona mówi o pamięci i miłości. Trudnej, toksycznej miłości, tak osobistej, jak i narodowej. Moja bohaterka, Zula, oraz jej życie i obsesja pokazują, jak bardzo nieprzepracowany to temat. Zresztą dobrze widać to w naszej rzeczywistości: a to jakaś kontrowersyjna publikacja, a to kolejne językowe faux pas ważnej persony, a to pełne jadu reakcje po Oscarze dla „Idy”. Można czasem odnieść wrażenie, że Polska niebezpiecznie balansuje między filosemityzmem a antysemityzmem. To wciąż drażliwy temat, dlatego trzeba go podejmować.

„W torebkach moich przyjaciółek równie dobrze znajduję paragony za szminkę, jak i rachunki z gabinetu psychoterapii” / fot. Anna Grzelewska
O to chodzi w pisaniu?
Marta Masada: Jeśli autor nie mierzy się z czymś, co jest bardzo trudne, co go dotyka i z czym musi się zmierzyć, to nie warto pisać. Co nie znaczy, że to zakłada trudny odbiór czytelniczy, niekoniecznie. Jeśli chodzi o formę, to starałam się tak napisać tę książkę, by sprawić czytelniczą przyjemność, i choć ma ona ponad 600 stron, to zazwyczaj pierwsze, co słyszę od czytelników, to: „wciąga!”. Powieść ma wiele pięter, na pierwszym piętrze jest po prostu wciągającą opowieścią i można na tym pozostać. Kolejne wymagają dalszego zaangażowania i trudu, tym większego, im wyższe piętro. Niektórym sprawiają frajdę aluzje czy symbole do rozszyfrowania. Spotkałam się też z opinią, że ponieważ czyta się lekko, to na pewno nie może mieć głębszych treści, bo forma temu przeczy: trudne czyta się trudno. Nic głupszego w życiu nie słyszałam. Ale każda książka czy obiekt sztuki, który stosuje elementy z różnych gatunków i konwencji i jest trudny do zaszufladkowania, budzi kontrowersje. Na półce z jaką literaturą postawić moją książkę?
Dla mnie to opowieść o współczesnych trzydziestoparolatkach, które odniosły sukces zawodowy, są wykształcone, mają urodę, pasje i drogie ciuchy. Są niezależne, ale smutne. Ostry, przekraczający granice seks traktują jako narzędzie do wypełnienia pustki. Doceniam tę książkę za to, że mierzysz się z hasłem: jak laska, która ma wszystko, ma prawo do tego, by mieć problemy?
Marta Masada: Problemy pierwszego świata, prawda? Mieć wszystko i być nieszczęśliwym. Bardzo typowe. Ostatnio ktoś wrzucił na Facebooka hasło „jest mi smutno, bo chciałbym pojechać do Ikei, ale nie mam po co”. Moja bohaterka, Zula, cierpi na deficyt uczuć, brakuje jej miłości i stara się ją zapełnić seksem, używkami, pracą, podróżami, „dzianiem się”. Ale jest też bardzo wrażliwa, świat filtruje przez poezję, przez sztukę. Ma mediumiczne stany, przeczuwa zdarzenia, samoświadomość odzyskuje w symbolicznych snach, jest trochę wariatką, trochę czarownicą. Czy w literaturze szaleniec musi mieszkać w izolatce, na obrzeżach, mieć tysiące natręctw, ciąć się, nie mieć pracy? Oczywiście, że nie. Opisuję problem miejskiej cywilizacji, która zaburzyła nam postrzeganie rzeczywistości, którą częściej obserwujemy przez swój profil na fejsie niż przez własne okno na ulicę. Każdy nosi w sobie jakąś chorobę. W torebkach moich przyjaciółek równie dobrze znajduję paragony za szminkę, jak i rachunki z gabinetu psychoterapii. Ci, którzy mówią, że to jest niewarte opisania i modne jak picie sojowego latte, być może tego nie przeżyli. Może pracują w innych warunkach, pod inną presją. Galopujący problem z depresją, rozchwianie, borderline, które Zula poniekąd też dzieli, są wynikiem także miejskiej gonitwy, w której oderwaliśmy się od natury i więzi rodzinnych. To są oczywistości, ale może trzeba je powtarzać. Zula straciła więzi z naturą, wszystko estetyzuje i widzi przez pryzmat kultury. Jest wykorzeniona, jest sierotą. A jednocześnie jest przepełniona bodźcami, tak jak większość z nas. Taka jest też ta książka, wszystkiego tam dużo, zdarzenia, wątki atakują, stylistycznie chciałam oddać rozchwianie i przeładowanie w jej życiu. Ono może wywoływać niesłuszne skojarzenia z „Seksem w wielkim mieście” w tym sensie, że jest seks, miasto i dobre ubrania. Ale pod tymi ubraniami czai się zasysająca wszystko czarna dziura. Pod tym ubraniem czai się też dybuk.
Źródło: YouTube/FuM Film
Ale przeciętny facet może nie zrozumieć problemów głównej bohaterki.
Marta Masada: Faktycznie mam wrażenie, że kobiety dużo częściej czują tę książkę, choć napisałam ją dla wszystkich. Ale to kwestia indywidualnej wrażliwości. Mam też świetnych i błyskotliwych męskich czytelników, którzy znakomicie zinterpretowali powieść. Ale dla wielu mężczyzn Zula jest po prostu niewiarygodna psychologicznie, tak daleko nie rozumieją kobiet lub zupełnie opacznie odczytują jej intencje i bardzo symboliczne zakończenie książki. Ale mężczyźni potrafią banalizować kobiece doświadczenia przez sam fakt, że są one kobiece. To, co męskie, jest uniwersalne, a to, co kobiece, jest tylko kobiece. Znamy to z kultury. Ale ja nie lubię takich płciowych podziałów.

„Mężczyźni potrafią banalizować kobiece doświadczenia przez sam fakt, że są one kobiece. To, co męskie, jest uniwersalne, a to, co kobiecie, jest tylko kobiece.” / fot. Anna Grzelewska
Czyli wszystkiemu winni są faceci?
Marta Masada: Bez przesady, ja tą książką z niczym nie walczę, choć jednocześnie trochę oskarżam męską kulturę i męski, patriarchalny świat o to, do czego doszła nasza cywilizacja. Choć powiedziałam, że nie lubię podziałów, to jednak stwierdzam, że męski świat to świat wojen i śmierci, podczas gdy kobiecy jest światem miłości i życia. Ale to wie każdy myślący człowiek. Na przykład Amos Oz powiedział, że gdyby pozycja kobiety na świecie była silniejsza, to konflikt izraelsko-palestyński wyglądałby inaczej lub nie byłoby go wcale. Myślę, że to najwyższy czas, by zacząć słuchać głosu kobiet, a nie traktować go protekcjonalnie.
Dziadek nauczył Zulę, że nie można mieć kokardek na włosach, trzeba być wojownikiem.
Marta Masada: Kobieta musi świetnie wyglądać, bo kultura od małego ją seksualizuje. Ale akurat dziadek nie zabrania Zuli noszenia kokardek, tylko uczy, jak przetrwać bez tych kokardek, licząc na swoją siłę, a nie ładną buzię. Jak walczyć samej, bez mężczyzn, od których te „w kokardkach” potem się uzależniają. Ale Zula nie do końca odrabia tę lekcję. Ulega presji. Inna rzecz, że silne kobiety, jak Zula, często nie mają przyjaciółek i wsparcia, bo w tym męskim świecie, mając swoją pozycję, tak bardzo muszą się jej trzymać i o nią walczyć, że się nie solidaryzują z innymi kobietami i nie potrafią innych kobiet wspierać. Muszą grać z mężczyznami, by utrzymać status quo, i potrafią robić innym dziewczynom najgorsze krzywdy, a jak powiedziała Madeleine Albright: „w piekle jest specjalne miejsce dla kobiet, które nie pomagały innym kobietom”. Myślę, że powinnyśmy się nauczyć bardziej wspierać, wzajemnie inspirować i nie traktować każdej silnej dziewczyny jak rywalki. Faceci potrafią działać wspólnie, być w zespołach, konkurencja ich napędza, a nie podcina skrzydła. Nam to jeszcze słabo wychodzi. Musimy się od nich tego nauczyć.
Odnoszę wrażenie, że Świętu trąbek została przypięta łatka książki o seksie. Pomaga jej to w promocji?
Marta Masada: Policzyłam, że w całej książce jest tylko dziesięć czy jedenaście scen seksu. Ale to kwestia czytelniczego odbioru, a nie promocji. Są one tak sugestywnie i mocno napisane, a jednocześnie pokazują dość niekonwencjonalne stosunki płciowe, że często zasłaniają inny obszar tej powieści. Starałam się to jednak wyważyć, choć teraz wszyscy pytają mnie głównie o seks i nagle uchodzę za jakąś specjalistkę w tej dziedzinie. A ja po prostu nie chciałam się hamować podczas opisywania jej doznań seksualnych, bo byłoby to fałszywe, chciałam pokazać cały, kompletny świat Zuli i jej przeżyć zarówno duchowych, jak i fizycznych. Najbardziej nie lubię w książkach, gdy „w tych momentach” gaśnie światło i zaczyna się nowy rozdział.
Rozmawiała: Agna Karasińska
Bohaterką książki Święto trąbek jest młoda teatrolożka Zula Pogorzelska. Kobieta z pozoru ma wszystko: pieniądze, ciekawą pracę, niezależność i drogie ciuchy. Toksyczne związki z mężczyznami tworzą historię o zapełnianiu pustki, determinującym poczuciu winy, a przede wszystkim o uczuciach – tych prawdziwych i tych udawanych przed sobą. Jest też o równie uskrzydlającej, co upokarzającej sile seksu i o myleniu stosunków płciowych z miłosnymi. Zula wychowana w przeświadczeniu przekazanym jej przez dziadka Stanisława, byłego więźnia Auschwitz, że trzeba być gotowym na wojnę, przez całe życie walczy. Pogorzelska, która dorastała w cieniu Holocaustu, nosi w sobie odpowiedzialność, poczucie winy i obsesję. Święto trąbek to próba zderzenia się z polsko-żydowskimi uprzedzeniami, chorobliwym lgnięciem ku sobie przy jednoczesnej nienawiści i braku wiedzy na swój temat.