Marta Bizoń – A do teatru, ty… gwiazdo!
Szybko mówi, szybko żyje. Mówi o sobie, że ma ADHD. Właśnie nagrała nowa płytę.

Marta Bizoń / sukienka: Tomasz Karcz, toczek: własność artystki / fot. Anna Ciupryk
Z aktorką i piosenkarką Martą Bizoń rozmawia Aneta Pondo. Występują: Robert Lubera (mąż i menedżer) oraz córka Matylda.
Najbardziej energetyczna i najszybsza kobieta, jaką znam, wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Spotykamy się w jej ulubionym miejscu –Warsztacie na krakowskim Kazimierzu, żeby porozmawiać o najnowszej płycie „Tu i tu”. Przy stoliku obok mąż i córka. Jeszcze nie miałam czasu, żeby wyjąć dyktafon, a Marta już zaczyna.
Marta Bizoń: A wiesz, że wszystko zaczęło się na imprezie „Miasta Kobiet”? Już wcześniej planowałam płytę, ale nie miałam dobrego materiału. I wtedy, u was, gdy zobaczyłam tyle fantastycznych kobiet, olśniło mnie, że to powinna być płyta… o mnie. O Marcie Bizoń – żonie, matce, aktorce, córce, kobiecie. Ale taka, z którą będą mogły się identyfikować inne kobiety. I one rzeczywiście się w tym odnajdują. Widzę to po pierwszych koncertach, po tym, jak reagują na „Kochankę mego męża” czy nostalgiczną „Kołysankę dla Malki”, którą zaśpiewałam z córką.
Role kobiety, o których śpiewasz, są jednak dość stereotypowe.
Marta Bizoń: Ale są najtrudniejsze! Być matką, żoną, a jednocześnie czynną zawodowo aktorką to duży wyczyn.
Twoja płyta jest o godzeniu świata teatralnego z realnym czy ogólniej – życia zawodowego i rodzinnego?
Marta Bizoń: Jest o tym, że mój zawód nie miałby sensu bez rodziny, a moja rodzina nie miałaby sensu bez tego zawodu. Tytuł płyty „Tu i tu” pokazuje, że ja żyję w dwóch światach: sztuki i życia, czyli nierealnym – jak go nazywa mój mąż – i realnym. Udaje mi się te dwa światy godzić. Ale piosenki mają wymiar uniwersalny, bo każda kobieta, niezależnie od zawodu, potrafi tak pokombinować, że z układanki, z której trudno coś poskładać, nagle powstaje obrazek.
Partnerstwo w związku ma znaczenie dla godzenia tych światów?
Robert Lubera: Bez partnerstwa nie bylibyśmy razem.
Marta Bizoń: Kiedy się poznaliśmy, każde z nas miało za sobą własne doświadczenia w związkach. Wiedzieliśmy, czego od siebie oczekujemy.
Robert Lubera: Obydwoje jesteśmy artystami i znamy zarówno ten świat realny, jak i nierealny. Mieszkamy i pracujemy razem, więc te światy się nam mieszają. Marta ma wrażliwość, która pozwala jej wcielać się w postaci na scenie, ale to jest cecha, która potrzebuje ochrony. Przełączanie tego guzika: „Marta na scenie” i „Marta domowa”, jest trudne. Można bardzo łatwo ją zranić, jeśli nie wiesz, w którym ona właśnie jest momencie.
Marta Bizoń: Zdarza się, że stajemy naprzeciw siebie nie jak żona i mąż, ale aktorka i menedżer. Kiedyś tak się pokłóciliśmy, Robert nie miał już argumentu, zaperzył się i mówi: Ty, ty, ty, ty… gówniaro! Zaczęłam się śmiać, chwyciłam się za głowę, co my wyprawiamy.
Robert Lubera: W normalnych relacjach menedżer może wymóc na artyście różne rzeczy. Mnie – menedżerowi i mężowi – czasem przychodzi to trudniej. To jak z instruktorem, który uczy twoje dziecko jazdy na nartach – ono słucha jego, ale ciebie niekoniecznie. Ale robimy to już tyle lat, że jakoś się dogadujemy. Poza tym ja jestem jej największym fanem. Bardzo dobrze znam Martę we wszystkich sferach i to, co robi na scenie, uważam za mistrzostwo świata!
Jak się przełącza „Martę na scenie” na „Martę domową”?
Robert Lubera: Najlepiej zejść jej z drogi, dać jej przestrzeń, żeby miała czas na przejście z teatru do życia. To jest trudny moment dla każdego artysty. Też znam to bardzo dobrze z własnego doświadczenia (Robert jest muzykiem – przyp. red.). Grasz koncert, twoja wrażliwość jest na najwyższym poziomie, totalne uniesienie, odbierasz to, co się dzieje, wszystkimi zmysłami, każdą synapsą ciała, i nagle bach!, koniec koncertu, wszyscy wychodzą, zostajesz sam, ale cały czas jesteś na najwyższych obrotach i nie wiesz, jak to skanalizować. To jest strasznie trudne. Artyści, jeśli nie znajdą sposobu na rozładowanie napięcia, piją. Dlatego kiedy wracasz do domu, to musisz mieć kawałek miejsca, przestrzeni, w której to z ciebie zejdzie. Marta ma na przykład kanapę.
Marto, opowiedz o schodzeniu ze sceny do życia.
Marta Bizoń: Jeśli nigdzie się nie spieszę, to z przyjaciółką siadamy w garderobie, rozmawiamy, przechodzimy stopniowo z opowieści ze sceny do opowieści o życiu, gadamy o naszych mężach, których nazywamy gburkami na naszej krwi wychowanymi (śmiech), i tak powoli spada z nas napięcie. Ale czasem muszę wrócić od razu do domu, bo na drugi dzień wyjeżdżam na drugi koniec Polski i chcę jeszcze dzieciom zupę ugotować, żeby miały obiad. Albo wracam w tym uniesieniu i widzę, że on nie umył garów, nie wypuścił wody po kąpieli dzieci. I idę go opieprzyć, ale słyszę, jak rozmawia przez telefon, załatwia, ustawia koncerty, pracuje. Więc zaakceptowałam to, że nie robi obiadu i nie zmywa naczyń (śmiech). Jest świetnym menedżerem. Mam ten komfort, że zakładam sukienkę, wychodzę na scenę i śpiewam najlepiej, jak potrafię, a on dba o całą resztę. Zabawne jest, kiedy jednak czasem wychodzi z roli menedżera i jako zwykły mąż mówi dokładnie tak jak w piosence „Cudownie matką być”: „A idź ty do tego teatru, ty gwiazdo”, albo „To nie ty pierzesz, tylko pralka”. Te teksty są przeniesione z naszego życia.
A jest coś, co Ci się nie podoba, co Cię boli?
Marta Bizoń: Jasne. Boli mnie, że Robert nie uznaje walentynek, że nie przynosi mi kwiatów tak często, jakbym chciała, że dużo gada, że robi bałagan… Ale to są tak przyziemne sprawy, że szkoda sobie nimi zawracać głowę. Czasem mam do niego żal, bo nie rozumie, że potrzebuję 20 minut kompletnego wyłączenia się ze wszystkiego, wyciszenia, a on mi właśnie wtedy ładuje do głowy: trutututu, tu koncert, tu wywiad, tu zdjęcia. Mieszkamy w uroczym, ale małym mieszkaniu, gdzie jesteśmy wszyscy na jednej powierzchni i jedyne drzwi, którymi możemy trzasnąć, są od łazienki. Trudno się więc odizolować. Jest za to genialnym ojcem (Malka kiwa głową). Ja mu bezgranicznie ufam. Mamy dwójkę dzieci, chcieliśmy ich oboje. Wierzę mu, on mnie w życiu nie zawiódł. Przez 12 lat naszego małżeństwa nigdy mnie nie oszukał. Kłócimy się, ja mu sprawię przykrość, on mi sprawi przykrość. Piosenka „Byłeś, byłam” jest o tym, że czasami jest się dwiema połówkami tego samego jabłka, a czasami się patrzy inaczej na siebie i miłość. Efekt sprężynki – oddalamy się, żeby się znów połączyć. Są momenty, jak w tej piosence, że chce się rzucić wszystko, trzasnąć drzwiami i wyjść.
Nina Andrycz mówiła, że rodzi role, a nie dzieci. U niej te sfery się wykluczały.
Marta Bizoń: Znam wiele kobiet, które myślą podobnie. Szanuję to. Ja chciałam być matką. Uważam, że macierzyństwo dało mi wiele doświadczenia, bez którego nie miałabym z czego czerpać. Podobnie z płytą. Jakby zabrzmiała „Kołysanka…”, gdybym nie miała dziecka, które zaśpiewało ją ze mną? Stałyśmy z Malką w studio, ja na krzesełku, ona – po czterech latach szkoły muzycznej – obok, zaczynamy śpiewać, a ona do mnie: „Mamo, ty strasznie fałszujesz!”. Potem Robert z reżyserki mówi jej: „Mala, to jest kołysanka, trzeba zaśpiewać jak kołysankę”, a ona: „Tato, daj popracować!” (śmiech).
Dzieci wychowały się na scenie?
Marta Bizoń: W końcówce ciąży z Matyldą śpiewałam koncert z Krzesimirem Dębskim, a już tydzień po porodzie była ze mną za sceną. Dzieci siedziały w garderobie, były bardzo spokojne, schodziłam ze sceny, karmiłam. Mój cygański tryb życia nie odbił się na nich źle. Syn ma pięć lat. Ostatnio mówi na koncercie: „No, no, dużo masz tych fanów!” (śmiech).
Co macierzyństwo zabiera aktorce?
Marta Bizoń: Nie rozpatruję tego w kategoriach zabierania. Były trudne sytuacje, np. gdy dziecko było w szpitalu, miało zapalenie płuc, a ja musiałam iść zagrać, i to jeszcze komedię. Potem wracałam do tego szpitala i kładłam się przy łóżeczku na małym materacyku, który raz po raz musiałam dmuchać… Gdy koło drugiej w nocy po raz kolejny weszła pielęgniarka, żeby sprawdzić dziecku temperaturę, powiedziała: „Wiem, że pani jest aktorką, pani tak świetnie dmucha (śmiech)! A ja nurkuję i wie pani, mam problemy z przeponą. Czy może mi pani pomóc sobie z tym poradzić?”. To rozładowało moje napięcie. Dziecko zaopiekowane, druga w nocy, a ja uczę elementów mojego zawodu panią pielęgniarkę… Więc oczywiście, że łatwiej by mi było spakować kuferek z kosmetykami i iść do teatru, ale gdybym nie miała do czego po tym teatrze wracać, to nie wiem, co by się ze mną stało… Te dwa światy nie mają bez siebie sensu.
W Twojej rodzinie mocniejsze były kobiety czy mężczyźni?
Marta Bizoń: Kobiety. Mam silny związek z mamą, do tego stopnia, że jak coś zrobię, myślę: „Jezus, co na to powie mama?”. Kiedy ma mnie odwiedzić, to ja robię porządki w domu. Bo ona, nie żeby specjalnie, ale: „Wiesz, ja gdybym mogła to zrobić, to zrobiłabym tak. A czytałam, że tę cukinię to można zrobić tak i tak. A dzieci to powinnaś…”. Jeszcze niedawno narzekałam: „Mamo, nie zwracaj mi uwagi”, a teraz nie narzekam, bo wiem, że jak kiedyś jej zabraknie, to będzie mi jej bardzo brakowało. Tata z kolei był taki, że i do tańca, i do różańca, ale kiedy już coś powiedział, to od razu się go słuchało. Bo mama musiała powtórzyć 10 razy.
Dla córki jesteś autorytetem?
Marta Bizoń: W ostatnim zadaniu napisała, że autorytetem jest jej pani od muzyki, a ja jestem jej idolką (śmiech). W domu ja jestem zły policjant, bo wymagam. Robert jest od rozpieszczania, rowerów, sanek, nart, wspólnego oglądania filmów. Dokonał się naturalny podział, dzieci wiedzą, że jak powiem raz, to trzeba wykonać.
Jak wygląda u aktora wypalenie zawodowe?
Marta Bizoń: Nie wiem, bo nie przechodziłam go. Z wielką ochotą chodzę do teatru, to jest dla mnie ratunek. Bywa, że jest się zmęczonym, i ciśnienie spada, myślisz, że nie chce ci się grać, ale wchodzisz na scenę i przekraczasz jakąś granicę, a potem znów schodzisz i wracasz do życia.
A gdzie jest fajniej?
Marta Bizoń: Nie wiem… Czasem jest tak, że z zawodowego niepowodzenia uciekam w rodzinę, a czasami z kłopotów rodzinnych na scenę. Ale żebym miała się opowiedzieć za jedną stroną? Nie. Tak samo jest, jak ktoś pyta, czy wolę śpiewać czy grać. Też nie wiem, nie lubię odpowiadać na takie pytania
Płyta jest z przymrużeniem oka. Wszystko obracasz w śmiech, w żart.Ile jest na niej prawdziwej Ciebie, gdyby tak zedrzeć te wszystkie maski?
Marta Bizoń: Tam nie ma żadnych masek, tych 12 piosenek to jestem dokładnie ja, prawdziwa. Że obracam w żart? Nauczyłam się tego. Często widzę sytuacje, w jakich są postawione kobiety, muszą wychowywać niepełnosprawne dziecko, są niekochane, niedowartościowane, nie mają szansy na rozwój zawodowy. A ja gram prawie we wszystkich teatrach w Krakowie, mam dwójkę fantastycznych dzieci, mogę zaśpiewać, mam urocze mieszkanko na Kazimierzu, a od kilku lat dom w ukochanej Ponikwi, przyjaciół. No, czego chcieć więcej?
A marzenia?
Marta Bizoń: Oczywiście, że są, ale zauważyłam, że im bardziej chcesz złapać sukces, tym bardziej on ci ucieka. W moim życiu jest tak, że wszystko przychodzi po kolei. W piosence „Chałturnicy” jest, że „marzą, by w końcu móc się załapać do tych seriali, w których by byli wreszcie wspaniali”. Ja też marzę, żeby zagrać w jakimś dobrym serialu czy superprodukcji. Bez tych marzeń nie byłabym zawodowcem. I wiem, że fajne rzeczy przede mną. Kazimierz Kuc mi kiedyś powiedział: „Dla ciebie musi być rola w filmie specjalnie napisana”, i ja się tego trzymam. Wiem, że jak jeszcze nie przyszło, to przyjdzie. A na razie mam co robić.
W jakiej kategorii muzycznej startuje Twoja płyta?
Robert Lubera: Czy ja mogę odpowiedzieć? To jest powrót do najlepszej tradycji polskiej piosenki, Demarczyk, Turnau, Sikorowski – takiej, gdzie kompozycja i aranżacja są niezwykle ważne, spójne z polskim tekstem. Premiera handlowa płyty jest w kwietniu, ale nam najbardziej zależy na bliskiej, nieprzypadkowej relacji, na ludziach, którzy naprawdę chcą posłuchać Marty, którzy przychodzą na koncerty, a płyta jest dla nich pamiątką bezpośredniego spotkania.
Marta Bizoń: Kocham występy. Ostatnio po koncercie podszedł do mnie starszy pan i mówi: „Jest pani moją wielbicielką, a ja pani idolem” (śmiech). Potem stał obok zachwycony i patrzył, jak podpisywałam płyty. A płyta jest tak bardzo moja, bo teksty napisał Michał Chudziński. Każde słowo jest przemyślane. Dałam mu moją książkę Zapiski artystki, która jest zbiorem felietonów pisanych do „Gazety Krakowskiej”, i powiedziałam, że chcę, aby było tak: Marta żona, Marta aktorka, Marta matka itd. Więcej nie musiałam dodawać. Znamy się z Michałem od czasów studenckich, razem wynajmowaliśmy mieszkanie, a teraz nasze córki przyjaźnią się, chodzą do tej samej klasy, siedzą w tej samej ławce. Jesteśmy więc na bieżąco z tym, co się dzieje w naszym życiu. Jak mi przysłał tekst „Byłeś, byłam”, powiedziałam: „Słuchaj, ty chyba siedzisz w mojej głowie”.

Marta Bizoń / spódnica: Fanfaronada/One&Only Boutique, top: Nikita buty: Tommy Hilfiger, Czapka: Yeah Bunny/One&Only Boutique, bransoletka: Zemełka Pirowska / fot. Anna Ciupryk
Muzyka?
Marta Bizoń: Olek Brzeziński. Wiedziałam od samego początku, że pozyskanie tego duetu będzie dla mnie największym szczęściem. Zgodził się od razu.
Koncert premierowy odbył się w Twoich rodzinnych Wadowicach.
Marta Bizoń: Bo to bardzo osobista płyta, a w tym mieście wszystko się zaczęło – konkursy recytatorskie, teatr, konkursy piosenki, tam się kształciłam, też pod kątem artystycznym. Miałam dużą tremę, bo występ przed taką publicznością jest jak przed rodziną. Pełna sala. I to jest coś niesamowitego dla artysty, jak przyjeżdża i widzi plakat, a przez ten plakat pasek: Biletów brak. Dla mnie to był emocjonalny koncert, miałam wrażenie, że to trwało pięć minut, a zajęło dwie godziny.
Pochodzisz z Wadowic, ale kojarzysz mi się z krakowskim Kazimierzem.
Marta Bizoń: Ósma rano, idę z koszyczkiem, a na wysokości sklepu mięsnego Szubryta chwieje się na nogach starsza pani, mocno „wczorajsza“, ale elegancko ubrana. Widzę, że mnie namierzyła, i: „Pani Marto, pani Marto, strasznie panią kocham, normalnie strasznie panią kocham”, i wylewa peany na moją cześć. A ja traktuję każdego tak samo poważnie, z szacunkiem, nie uciekam. A że jest wczorajsza? To tak jak w mojej piosence „Sponiewierała się, żeby wstać”. Ludzie nas mijają, ona już prawie na mnie wisi, i ja mówię: „Dziękuję, spieszę się teraz, ale naprawdę bardzo dziękuję za dobre słowo”. A ona na to: „Ale to nie jest dobre słowo, to jest de fakto” (śmiech).
Kiedy w latach 90. się tu wprowadziłam, to ponoć bano się wchodzić na Kazimierz, że się niby wyjdzie z nożem w plecach. Poznałam tu takich prawdziwych kazimierzowskich żuli i twierdzę, że ludzie naprawdę powinni się im kłaniać w pas, bo to byli prawdziwi dżentelmeni. Jeden, jak dostał złotówkę, to następnego dnia – naprawdę nie wiem, jak się dowiedział, że to mój – wyszorował mi samochód. Inny widział, że niosłam siatkę, to chciał mi pomóc, mimo iż sam o kuli.
Ja się tutaj czuję najbezpieczniej na świecie. Wszędzie blisko, mieszkamy we wspaniałej kamienicy, gdzie są cudowni sąsiedzi. Tu moje dziecko zjadło gumę z czyjegoś stołu, drugie peta z chodnika… Kocham ten Kazimierz.
Co robisz, gdy nic nie musisz?
Marta Bizoń: Śpię.
Śpisz?
Marta Bizoń: Ktoś mi powiedział, że trzeba spać, kiedy się chce. Jestem nocnym markiem. Kiedy wracam z teatru, jest już jedenasta wieczór, a ja idę spać o drugiej w nocy. Dlatego jak mam ochotę spać w ciągu dnia, robię to. Kiedyś myślałam, że nie, bo trzeba umyć okno, posprzątać, a teraz śpię, bo wiem, że jak wstanę wypoczęta, zrobię szybciej to, co sobie założyłam.
Nie męczy Cię to, że cały czas „wyrabiasz 200 proc. normy”?
Marta Bizoń: Męczy? Ależ ja taka jestem. Nie potrafię inaczej. Kiedyś w sklepie usłyszałam: „Jak pani kiedyś do nas wolniej wejdzie, to pomyślę, że pani jest chora”. Chociaż zaobserwowałam pewną zmianę. Jestem choleryczką. Kiedyś szybciej powiedziałam, niż pomyślałam, teraz zaczynam się zastanawiać, czy nie sprawi to komuś przykrości. To chyba obcasy spowolniły mój tryb życia. Poszłam ostatnio z córką na zakupy i kupiłam buty na obcasie. Zazwyczaj chodzę w takich tylko na scenie, a na co dzień płaski obcas, żeby szybciej obejść sklepy, prowadzić samochód. Postanowiłam w nich pójść do pracy i poczułam zbawienną rolę obcasa – szłam wolniej, spokojniej, myślałam, układałam rzeczy w głowie we właściwej kolejności. Obcas spowolnił mój tryb życia. Ale energię nadal mam. Mam ADHD. Niedawno kolega córki podszedł do mnie i mówi: „Ja strasznie panią lubię, bo pani jest taka szybka!”.
Rozmawiała Aneta Pondo
Zdjęcia: Anna Ciupryk/ www.annaciupryk.com
Włosy: Tomasz Karcz / www.tomaszkarcz.com
Stylizacja: Dorota Bielecka/ www.dorotabielecka.pl
Makijaż: Anna Ciupryk
Dziękujemy Lovekrove Brzozowa 17
***
Najbliższe koncerty Marty Bizoń:
10 kwietnia, godz. 19.30, Kraków, sala PWST, ul. Straszewskiego 21-22,
12 kwietnia, godz. 18, Wieliczka. Kampus Wielicki, ul. J. Piłsudskiego,
13 kwietnia, godz. 17, Trzebinia, Dom Kultury Sokół.
Pingback:aneta pondo » Blog Archive » MARTA BIZOŃ – A do teatru, ty… gwiazdo! 7 kwietnia, 2014