Marek Krajewski: Szach-mat zbrodnia
Na spotkanie z Markiem Krajewskim, autorem poczytnych kryminałów, oprócz dyktafonu postanowiłam wziąć coś jeszcze…
Trudno zaskoczyć pytaniem kogoś, kto udzielił setek wywiadów i sztukę przewidywania ma zapewne opanowaną nie gorzej niż bohaterowie jego kryminałów. Dlatego na spotkanie z Markiem Krajewskim, autorem poczytnych kryminałów, oprócz dyktafonu postanowiłam wziąć coś jeszcze…
Kiedy ostatnio grał Pan w szachy?
Miesiąc temu z przyjacielem, którego znam ze studiów. To była partia korespondencyjna, to znaczy wysyłaliśmy sobie posunięcia mailowo.
A ze mną zagra Pan partyjkę?
Możemy zagrać.
(Mój rozmówca patrzył z niedowierzaniem, jak wyciągam z torby szachownicę).
To ja rozłożę figury, a Pan mi opowie, kto Pana nauczył grać.
Nauczyłem się grać w szachy, gdy miałem osiem, może dziewięć lat, od kolegów z podwórka. Byli dużo starsi ode mnie i bardzo mi imponowali. Spotykali się pod wielką lipą, która rosła u nas na podwórku, rozkładali szachownicę i grali w szachy albo rozstawiali głośniki i słuchali głośno muzyki.
Jakie debiuty szachowe Pan lubi?
Najbardziej podoba mi się partia włoska, którą teraz próbuję rozgrywać, ale Pani jej nie przyjęła.
No tak, bo ja wolę obronę sycylijską. A dlaczego nigdy nie wykorzystał Pan gry w szachy do zbudowania intrygi w swoich kryminałach?
Bo nie lubię stąpać po cudzych śladach, a jest już znakomita książka Artura Pereza-Reverte Szachownica flamandzka.
Jest za to w Liczbach Charona, najnowszej Pana książce, intryga matematyczna. Kto Panu układał te skomplikowane kwadraty magiczne?
Jak to kto?! Gdybym był impulsywnym człowiekiem, to bym się obraził. Sam to zrobiłem. Siedziałem z biblią hebrajską, szukałem różnych fraz i układałem te kwadraty magiczne przez tydzień.
A obrazi się Pan, jeśli powiem, że bohater Liczb Charona Edward Popielski – arogancki i moralnie niejednoznaczny – nie budzi mojej szczególnej sympatii?
No, to przykro mi to słyszeć. Na szczęście należy Pani do mniejszości. Mnie – a wiem, że także czytelnikom – podobają się bohaterowie, którzy są niejednoznaczni. Bohater idealny, który postępuje zawsze zgodnie z kodeksem honorowym, jest często człowiekiem papierowym, nieautentycznym. Takich ludzi po prostu nie ma albo występują bardzo rzadko, toteż ważne jest, by dać bohaterowi skazę, która uczyni go bardziej ludzkim.
Podobno większość zbrodni jest banalna i popełniana w rodzinie, a tymczasem kryminały skupiają się na tropieniu rzadkich przypadków przestępstw, dokonywanych przez psychopatów.
Seryjni mordercy stanowią niewielki odsetek, ale pisanie o zbrodniach w rodzinie czy najbliższym otoczeniu byłoby nieciekawe. Autor kryminału potrzebuje tego, co bym nazwał teatralizacją zbrodni. Ta zbrodnia musi być spektakularna, wyszukana, niezwykle opisana, bo wtedy jest interesująca. Co może być ciekawego w napisaniu, że szwagier zabił teściową, gdy się na nią wściekł, bo mu nie dała pieniędzy? Nuda.
Czy istnieje zbrodnia doskonała?
Na pewno istnieją zbrodnie, które nie zostały nigdy wykryte, natomiast czy możemy je nazwać doskonałymi? Nie sądzę. Przymiotnik „doskonały” wartościuje i znaczy jednocześnie „dobry”, a nie ma zbrodni dobrej. Tak więc przynajmniej z punktu widzenia językowego nie ma zbrodni doskonałej, każda zbrodnia jest złem.
Skłonność do zbrodni jest nieodłączną cechą człowieka?
Tak uważam. Człowiek ma genetycznie wpisaną skłonność do zbrodni, ponieważ jest wytworem ewolucji i dominuje w nim zwierzęca część natury. Większość popełnianych zbrodni można wyjaśnić typowymi przyczynami ewolucyjnymi. Są dokonane z zazdrości lub z miłości albo związane z poniżeniem czy pokrzywdzeniem kogoś. Wystarczy, że przy wódce jeden drugiemu ubliży i zostaje zabity. Historia człowieka jest próbą okiełznania tej zwierzęcej natury, wszystko – począwszy od religii, a skończywszy na literaturze – zmierza ku temu, żeby poskromić bestię, która w nas siedzi.
Nie boi się Pan, że jakiś zbrodniarz mógłby się zainspirować tym, o czym Pan pisze?
Nie, nie mam takich obaw. Nie spotkałem się z wypadkiem, żeby kogoś do zbrodni zainspirowała literatura. Myślę, że źli ludzie, mordercy, nie czytają moich książek.
Kiedy poczuł Pan, że jest pisarzem?
Po czwartej książce, po Festung Breslau, pomyślałem, że może by z mojego pisania uczynić zawód. Wtedy po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać nad rezygnacją z pracy wykładowcy na Uniwersytecie Wrocławskim. Chciałem być pisarzem zawodowym.
(W czasie gdy dochodzi do tego wyznania, na szachownicy powstaje małe zamieszanie).
O, poświęcił Pan figurę, widzę, że lubi Pan ryzyko. Decyzja o zawodowstwie też chyba była ryzykowna i wymagała odwagi?
Tak, ogromnej odwagi. Bo to jest decyzja życiowa, związana z pewną nieregularnością dochodów. Żeby żyć z pisania, trzeba mieć ugruntowaną pozycję na rynku. Rozsądny mężczyzna, a ja taki jestem, musi się zastanowić, czy stać go na utrzymanie rodziny, musi wiedzieć, w którym momencie jego dochody jako pisarza zapewniają mu stabilizację. Dlatego dopiero po dwóch kolejnych książkach poczułem, że moja pozycja jest dość mocna, by podjąć taką decyzję.
Czy zawodowy pisarz miewa koszmary, że nic już więcej nie wymyśli i nie napisze?
Nie, nie mam czegoś takiego. Nie popadam nigdy we frustrację. Pracuję pięć dni w tygodniu po pięć godzin dziennie i nawet jak nie napiszę ani słowa, to i tak jestem zadowolony, bo wiem, że swoje przepracowałem – spędziłem pięć godzin na pracy koncepcyjnej.
To, co Pan robi, to jest sztuka czy rzemiosło?
Rzemiosło. Jestem rzemieślnikiem literackim. Trzeba mieć tylko odrobinę talentu, żeby umieć zestawiać słowa.
Był czas, że zestawiał Pan słowa także na blogu. Dlaczego już go Pan nie prowadzi?
Ten mój blog był nietypowy. Inni na ogół piszą często i krótko. Ja nie potrafię pisać trzech, czterech zdań o niczym. Zamieszczałem raz w tygodniu jakiś długi tekst, starannie dopracowany. To mnie kosztowało sporo wysiłku i najzwyczajniej nie miałem na to czasu. Do twórczości komputerowej zniechęciłem się też przez portale społecznościowe, które mnie wyjątkowo irytują. Pisze np. jedna osoba „ale dzisiaj mam chandrę”, a tu 30 komentarzy typu: ja też, zrób coś, nie martw się itp. Idiotyzm. Nie znoszę tego.
Ma Pan powodzenie u kobiet?
Słucham?
Czy w związku z tym, że został Pan pisarzem, ma Pan większe powodzenie u kobiet?
Większość moich czytelników to są kobiety, bo kobiety w ogóle więcej czytają. Na spotkaniach autorskich też więcej jest pań, co mnie cieszy.
Pisał Pan o Wrocławiu, teraz o Lwowie. A Kraków jako miejsce akcji Pana nie kusi?
Nie, bo ja nie lubię wchodzić na cudze poletka, a państwo mają tu już autorów, którzy pisali kryminały w stylu retro. Małgorzata i Michał Kuźmińscy napisali Sekret Kroke, jest Raport Badeni Krzysztofa Maćkowskiego. To są autorzy, którzy piszą o dawnym, przedwojennym Krakowie.
A o Lwowie przedwojennym nikt nie pisał?
Pisał Paweł Jaszczuk, ale poprosiłem go o pozwolenie i się zgodził.
Poprosił go Pan o pozwolenie?!
Tak, i zgodził się, pod warunkiem że umieszczę w jednej z książek scenę, w której jego bohater pije piwo z moim bohaterem. I tak właśnie będzie w tej książce, którą piszę.
O czym będzie?
Rzeki Hadesu – taki jest tytuł mojej powieści, nad którą teraz pracuję. Głównym bohaterem, jak w poprzednich częściach cyklu, jest Edward Popielski – detektyw lwowski, komisarz policji państwowej, który prowadzi śledztwo w pewnej bardzo przykrej, czy wręcz ohydnej sprawie. Będzie też motyw wrocławski i… więcej nie mogę zdradzić.
My, dziennikarze, zadajemy Panu na pewno wciąż te same pytania, ale może jest coś, co Pan chciałby powiedzieć, ale jakoś nikt Pana o to nie zapytał?
Nie. Jestem na tyle doświadczony w udzielaniu wywiadów, że jak na czymś mi zależy, to powiem to, nawet jeżeli dziennikarz mnie nie zapyta. Ale Pani pierwsza zadała mi pytanie, czy mam powodzenie u kobiet…
A Pan i tak wymigał się od odpowiedzi…
(Rozmowa dobiegała końca, potyczka na szachownicy nie. Ciąg dalszy być może nastąpi).
Rozmawiała Aneta Pondo