MARCIN KYDRYŃSKI: INNY W AFRYCE
Rozmowa z Marcinem Kydryńskim o samotności, metafizyce i czerwonej ziemi Afryki

Marcin Kydryński "Biel. Notatki z Afryki" (Edipresse Książki)
Rozmowa z Marcinem Kydryńskim o samotności, metafizyce i czerwonej ziemi Afryki
Iga Gierblińska, Edyta Hetmanowska: Czy pamięta pan swoją pierwszą podróż do Afryki?
Marcin Kydryński: Tak. Z Zosią. Była archeolożką. Chodziliśmy na randki do grobowców w egipskiej Dolinie Królów. Rok 1992.
Tytuł pańskiego albumu o Afryce brzmi Biel. A wydawać by się mogło, że pierwsze skojarzenie to czerń, ze względu na kolor skóry. Co kryje się w pańskiej interpretacji Bieli?
Marcin Kydryński: Wyobcowanie. Stygmatyzacja. Odrębność. To książka pisana z perspektywy „innego”. Ale z nadzieją, którą dziedziczę po Levinasie, Tischnerze, Kapuścińskim, że każde spotkanie z innym od nas człowiekiem wzbogaca nas i czyni lepszymi.
Wspomina pan o obcości. We fragmencie z albumu czytamy: „Przede wszystkim jednak to ja byłem biały. Mimo upływu lat wciąż, a może nawet coraz bardziej w tej bieli obcy. Widoczny z daleka, irytująco inny, często odrzucany. Próbowałem mimo to spojrzeć pod powierzchnię. Dostrzec życie samo”.
Marcin Kydryński: Otwarcie się na czyjąś odmienność, próba jej zrozumienia bez oceniania, gotowość, by odrzucić pozory i sięgnąć w głąb prawdy o drugim człowieku, to wysiłek. Codzienne ćwiczenia z empatii. Mariusz Szczygieł napisał kiedyś, że to proste: wystarczy zaakceptować, że czyjeś życie nie jest takie, jak byśmy chcieli. Ba. Ale co proste dla mistrza jego formatu, dla wielu z nas bywa żmudnym wyzwaniem. W dodatku Afryka nam niczego nie ułatwia. Bo jak zaakceptować okaleczanie dziewcząt, składanie ofiar z niemowląt, zjadanie przedstawicieli opozycji politycznej? Bywało zatem, że moje pragnienie rozumienia, a nie oceniania trafiało na ścianę nie do przebycia.
Czy po tylu wyjazdach do Afryki wciąż czuje się pan tam inny?
Marcin Kydryński: Mija 25 lat. Podróży było kilkadziesiąt. Ale to niczego nie zmienia, bo moje samopoczucie zależy nie od tego, jak wygodnie się sam w Afryce umoszczę, ale od tego, jak mnie postrzegają mieszkańcy kontynentu. To się ciekawie zmieniło. Od postkolonialnych kompleksów po silną dumę, z kroplą poczucia wyższości nad steranym wędrowcem z daleka. Obie postawy dalekie od ideału międzyludzkiego porozumienia, ale przecież nie jesteśmy idealni.
Powiedział pan, że jego spowiednikiem jest pustynia. Jakie tajemnice jej pan powierza?
Marcin Kydryński: No wie pani? Czyż nie obowiązuje tajemnica spowiedzi? Ale pustynia jest dla mnie kimś więcej. Jest Nauczycielem. Rozmawia ze mną, nakłania do refleksji. I napomina głosem Mistrza: „abyście byli uważni i w każdej chwili wdzięczni, świętujący wszelkie istnienie”. Ja na pustynię ani do kościoła nie idę skruszony, nie idę też po prośbie. Idę wdzięczny właśnie. Za cud mojego życia. Za cud każdej formy życia.
Dla fotografa ile osób to już tłok? Co daje sam na sam z fotografowanym człowiekiem?
Marcin Kydryński: Fotografia jest dla mnie porządkowaniem chaosu rzeczywistości. Jest próbą odnalezienia w niej ładu. Jest – nawet w tłumie – ćwiczeniem z geometrii. W tym sensie przypomina bliską mi muzykę Bacha i Mozarta. Zawsze było mi z nimi bardziej po drodze niż z aleatorystami XX stulecia. Dzieło tych piewców przypadku, zamiast porządkować chaos, odzwierciedlało go. A spotkanie sam na sam z twarzą drugiego człowieka, jak chciał np. wspomniany już dziś filozof Emmanuel Levinas, może być właśnie szansą na otwarcie, zrozumienie, uwielbienie Innego. Dla niego intymność takiego spotkania miała wymiar religijny. Nie zaszkodzi spojrzeć na kontakt między ludźmi w ten sposób.
Fotografia jest dla mnie intelektualną grą – mówił pan w jednym w wywiadów. Tymczasem pana fotografie są bardzo intymne. W czym się wyraża intymność?
Marcin Kydryński: W próbie dotarcia do prawdy o drugim człowieku. Odrzucenia jego pozy, maski. To wymaga czasu. Fotografia tego typu bywa szkołą cierpliwości.
Dlaczego na pana fotografiach są prawie wyłącznie ludzie, a nie drzewo akacjowe na tle sawanny?
Marcin Kydryński: Ależ jest i drzewo akacjowe! W jednej z „ładniejszych” moich fotografii, z Masajem odzianym w purpurę, odchodzącym w dal. Wszelako, jak mawiał Ludwik Wittgenstein, „ładne nie może być piękne”. Takie obrazki, za którymi pani najwyraźniej tęskni, są jedynie ładne. Ale to już sporo, fakt. Zapyta pani może, którą z fotografii uznałbym za piękną. Na przykład tę z okładki. Gdzie jest czułość, troska, akceptacja odmienności. Zgoda na nią. To dziewczyna z Sierra Leone tuli do twarzy swoje dziecko, które urodziło się albinosem, pierwszym w wiosce od pokoleń. Ale jest też w tym zdjęciu forma, geometria, o której mówiliśmy.
„Każdy z nas patrzy. A tak niewielu z nas widzi”. Jak widzi fotograf?
Marcin Kydryński: Hm. Książki o tym ludzie piszą, a pani chce tak w jednym zdaniu. Ale dobrze, spróbuję. Otóż fotograf sprawia, że sytuacje i przedmioty, które zazwyczaj omijamy bezrefleksyjnie, stają się istotne. Fotograf nadaje wagę.
W pańskich zdjęciach uchwycona jest tajemnica chwili. Zanim zrobi pan zdjęcie, długo pan na nią poluje?
Marcin Kydryński: Chyba czas w naszej rozmowie podkreślić, że ja nie jestem fotografem. Ja nim bywam. Raz na jakiś czas zakładam czapkę z napisem „fotograf”. I wówczas wyostrzam uważność. Czemu raz na jakiś czas? Bo to straszny znój jest. Nie umiem długo wytrwać w takim skupieniu. Ale w tych nielicznych dniach wytężonego wysiłku owszem, poluję. Choć wolałbym pójść za radą, którą sam Kapuściński wypisał sobie z ksiąg użytecznych i miał przypiętą pinezką nad biurkiem: „nie każdy dzień może przynieść łup, ale każdy powinien być dniem polowania”.
To może jeszcze jeden cytat z Bieli: „Lamu stało się moim pierwszym spotkaniem z Somalią. Brałem czasem łódź i płynąłem na pobliską wyspę Manda, gdzie w domu zbudowanym na piasku z liści palm mieszkała Francuzka, Marie Dedieu. Odwiedzałem ją, by pomóc w drobnych zajęciach, bo była schorowana i poruszała się z trudem na wózku inwalidzkim. Po moim wyjeździe została porwana motorówką przez Somalijczyków i zmarła, zanim doczekali się okupu”. Pańska miłość do Afryki to spotkania z dziesiątkami ludzi. Czego uczą ich historie, np. ta historia porwanej starszej pani z wyspy?
Marcin Kydryński: Choćby tego, by żyć tak, jakby każdy dzień miał być dniem pożegnania. A zatem po prostu uczą codziennej miłości, troski o drugiego człowieka.
Czy pokazał pan synom swoją Afrykę? Czy lubią podróżować?
Marcin Kydryński: Parokrotnie wędrowaliśmy jeepem po sawannach i buszu Afryki Wschodniej, która jest archetypiczna. To taka esencja naszego wyobrażenia o tym kontynencie. Tam właśnie, zdaje się, możemy być najbliżej przedwiecznego edenu. Niejako uczestniczyć codziennie w cudzie stworzenia świata. Moi synowie wówczas nie byli przesadnie tym cudem zainteresowani. Podróżować zanadto nie lubią. Nie w tradycyjnym sensie tego słowa. Ale nie zapominajmy, że podróżą jest też każde wejrzenie w głąb siebie. Cieszę się więc nadzieją, że oni, tkwiąc z uporem w Warszawie, mają po prostu bogate życie wewnętrzne. Że egzotyczne dekoracje nie są im potrzebne do doskonalenia osobowości.
Czy rodzina boi się o pana, gdy znika pan na całe miesiące? Jak bliscy radzą sobie z rozłąką? A pan, nie brakuje panu rodziny?
Marcin Kydryński: To, o co pani pyta, to przeszłość. Długie samotne wędrówki zawiesiłem na czas nieokreślony już parę lat temu, po chorobie w Kongu, która prawie mnie zabiła. Teraz podróżuję na krótko, parę tygodni, wśród ludzi, którzy mi ufają. Pokazuję im moją Afrykę.
Wybrał pan Afrykę, ale którą? Arabską, żydowską, afrykanerską, a może resztki burskiej?
Marcin Kydryński: Ponieważ wspomniani Afrykanerzy to właśnie potomkowie Burów, holenderskich osadników w dzisiejszej Republice Południowej Afryki, to rozumiem, że ma pani na myśli raczej ludy Bantu, tę esencję tzw. czarnej Afryki. Do niej pewnie istotnie mi najbliżej. Choć spędziłem lata, wędrując po krajach islamskich: Sudanie, Egipcie, Somalii, Burkina Faso, Mali, Maroku – i znajduję w nich dla siebie niszę, mimo naszych istotnych różnic. To właśnie obecność pustyni. Jej wymiar duchowy, który nosi w sobie każdy mieszkaniec tych ziem. Afryki żydowskiej nie znam. Dzielnice niegdyś zamieszkałe przez Żydów w miastach Maghrebu stoją od dziesięcioleci puste. Z Etiopii Falaszy przetransportowano do Izraela w największej w dziejach powietrznej misji migracyjnej w latach 80. ubiegłego wieku, w słynnej operacji „Mojżesz”. Ale żeby odpowiedzieć na pani pytanie najprecyzyjniej: Afryka fascynuje mnie właśnie bogactwem swojej różnorodności, także kulturowej. Nie jedną zatem jej okolicę wybrałem, a ją całą, a tym samym niejako świat cały i kosmos, bo on mieści się w tym jednym kontynencie.
Co dalej z Afryką? Miasta Afryki są nowocześniejsze niż część miast Europy (wieżowce Lagos)? Czy skończy się totalną industrializacją?
Marcin Kydryński: Z trudem jesteśmy w stanie przewidzieć pogodę na przyszły tydzień, a pani tu do mnie takie rzeczy. Odpowiem w stylu mistycznym, jeśli się pani nie obrazi: nic się nigdy nie skończy.
Nie sposób uciec od polityki. Czy „oni wszyscy” przyjadą do Europy?
Marcin Kydryński: Wszyscy nie. Ale wielu tak. To historyczne procesy, na które my upieramy się spoglądać z prowincjonalnej perspektywy. Epoka europejskiej dominacji nad całym światem, kiedy to myśmy, nieproszeni, zaludniali odległe kontynenty, jest przeszłością. Weszła w inną fazę, zgodnie z dość brawurowo sformułowaną przed chwilą myślą, że „nic się nigdy nie kończy”, a jedynie przeobraża. Ta epoka trwała ok. 500 lat. To dokładnie tyle, ile panowanie Maurów i islamu na półwyspie Iberyjskim. Z historycznej, a zwłaszcza geologicznej perspektywy to mgnienie. Będziemy musieli nauczyć się żyć w innym środowisku, na naszych oczach zmieniającym się dynamicznie. Wierzę, że jesteśmy wystarczająco mądrzy i doświadczeni, by nie wybrać drugiego wyjścia: globalnej rzezi. Ktoś powie: byłoby to naturalne rozwiązanie kryzysu przeludnienia. Jak grypa hiszpanka przed stu laty. Mnie to nie przekonuje. Wojna nie jest nigdy dobrym rozwiązaniem. Ktoś powie: wojny były zawsze, są ludzkie, przypisane do naszego wściekłego gatunku. Gandhi odparłby na to: tak, ale czemu mamy powielać błędy minionych pokoleń? Czemu to nie my mielibyśmy zacząć pisać historię naszego gatunku od nowa? A więc tak, przyjadą. Nauczmy się żyć wspólnie, jakkolwiek spory to dla obu stron wysiłek. Wrogom tej – moim zdaniem jedynej – opcji zaleca się stosowanie metody wspomnianego przed chwilą Mahatmy: „wyobrazić sobie cierpienia innych”. Przepisałbym im to trzy razy dziennie, przed jedzeniem. To ważne. Przed jedzeniem. Wyobraźmy sobie na przykład, że dla drugiego człowieka, tak bardzo do nas podobnego, całe życie jest „przed jedzeniem”. Bardzo rzadko „podczas”. Książka Martina Caparrósa Głód jest dla każdego z okopanych na swoich wygodnych pozycjach Europejczyków lekturą obowiązkową.
Xawery Pruszyński w opowiadaniu O głowę murzyńskiego króla opisuje, jak Francuzi oszukiwali Murzynów, by zostali żołnierzami w czasie I wojny. Czy dziś nie ma pan poczucia, że zachowujemy się gorzej niż kolonialiści?
Marcin Kydryński: Zachowujemy się różnie. Ważne, by każdy w swoim sumieniu rozsądził, czy wystarczająco przyzwoicie.
Czy wyobraża pan sobie Zulusa, który przynosi kwiaty ukochanej kobiecie i wydaje najpiękniejsze mlaski świata?
Marcin Kydryński: Ukochanej kobiecie, a także tej zaledwie lubianej, zawsze warto dać kwiaty. Ale jeszcze lepiej przejąć większość jej obowiązków. I to nie 8 marca, ale każdego dnia. Dobrze zatem byłoby, żeby Zulus nie tylko mlaskał, ale też, aby zacytować klasyka: „zrobił zakupy, pozmywał i dzieciom dopomógł zmóc lekcje”. Tak żył mój Tata, tak próbuję żyć ja. Z doświadczenia wiem, że to dobra droga.
Kamień w kształcie serca lub Afryki to wspomniany w Bieli amulet. Napisał pan, że między ich – Afryki i serca – konturami nie ma różnicy. Afryka jest miłością. Miłość to Afryka. Jaka to jest miłość – zagarniająca całe życie, wszechobecna, egoistyczna, pouczająca, trwała jak kamień, niewzruszona jak kamień?
Marcin Kydryński: Trudna. Nie zawsze odwzajemniona. Afryka parokrotnie mało mnie nie zabiła, a jednak wracam z wdzięcznością w jej szorstkie objęcia. Czemu tam, a nie do Amazonii, Rzeszowa, tajgi? Widzi pani, tak to jest z miłością, że nie poddaje się łatwej racjonalizacji.
Jeśli Afryka to miłość życia, to czy pamięta pan moment burzliwej kłótni z miłością, największej tęsknoty za nią i największego nią upojenia?
Marcin Kydryński: Burzliwe kłótnie wybuchają zawsze pierwszego dnia. W tych miastach molochach, w ich wrzasku, smrodzie, nadmiarze, zgniliźnie pytam się: co ja tu, do diabła – bo to piekło prawdziwe – robię? Ale potem przychodzi moment upojenia, wraz z pierwszym dotykiem czerwonej ziemi, zapachem sawanny, spojrzeniem na bezkres pustyni, ze smakiem etiopskiej indżery na stęsknionym języku. Tęsknota dopada mnie coraz rzadziej, bo często wracam. Przynajmniej cztery, pięć razy w roku. Wędruję z adeptami sztuki fotograficznej lub po prostu miłośnikami Afryki. Dużo rozmawiamy. Codziennie ćwiczymy empatię.
Czy portugalski smutek saudade nie przekłada się w tej chwili na wielki żal Europy za utraconym spokojem (którego nigdy zresztą nie było)?
Marcin Kydryński: Rozmawiamy w Lizbonie, gdzie czasem pomieszkuję i gdzie właśnie kończę warsztaty fotograficzne przed odlotem na Zanzibar, więc portugalskie saudade otacza mnie zewsząd każdego dnia. Proszę jednak pamiętać, że esencją tej szczególnej formy melancholii jest jej niezbędność do szczęścia. Idąc tym tropem: może Europa weszła w stadium, w którym zaczyna lubić to użalanie się nad sobą? A tymczasem powinna przestać wreszcie, u licha, myśleć wyłącznie o sobie!
Ex Africa semper aliquid novi – z Afryki zawsze coś nowego. Czy ta refleksja starożytnego Rzymu towarzyszy panu, gdy odkrywa pan dla nas piękne twarze Afryki?
Marcin Kydryński: Ja się dziwię, zachwycam, zdumiewam każdego dnia, nie tylko w Afryce. Doprawdy, wszystko jest dla mnie nowe, jak ta „żaba w trawie” Wisławy Szymborskiej. Do świeżego zdziwienia i zachwycenia niepotrzebne mi gliniane meczety Burkina Faso i odpływ, który na plażach Zanzibaru zostawia tę księżycową biel na mile w głąb oceanu. Ja mieszkam też na farmie nad Liwcem, gdzie cieszy mnie każde źdźbło i krzyk myszołowa.
Wielokrotnie nawiązuje pan do W pustyni i w puszczy. Jakie książki zbudowały pańską fascynację Afryką?
Marcin Kydryński: Książce Sienkiewicza, obowiązkowi jej nowego odczytania, poświęciłem tylko jeden rozdział w Bieli. Częściej nawiązuję do Kapuścińskiego, wszak tytuł Biel zwraca uwagę na próbę rozmowy moją książką z jego niedościgłym Hebanem. W dzieciństwie czytałem Tadeusza Szafara: Odkrycie Afryki, i dwa opasłe tomy Alana Mooreheada: Nad Nilem Błękitnym i Białym. Od zawsze bliska była mi zatem literatura faktu.
Zawodowo zajmuje się pan muzyką. Jak brzmi Afryka?
Marcin Kydryński: Mój radiowy program w Trójce, „Siesta”, i jego przedłużenie – festiwal w Gdańsku czy trasy koncertowe „Siesta w drodze” – są w znacznym stopniu ukłonem przed muzyką Afryki. Wszelako tą, która powstaje z tęsknoty. Trochę jak nasza literatura emigracyjna. Najbliżsi mi artyści afrykańscy – Angelique Kidjo z Beninu, Kameruńczyk Richard Bona, tłum muzyków z Cabo Verde – wszyscy mieszkają poza Afryką. W ich muzyce tradycje starych krajów spotykają się z europejską harmonią i jazzową odwagą. Z wieloma wielkimi artystami Afryki mieliśmy szczęście pracować też z Anią nad jej płytami „ID” czy „Sobremesa”. W samej Afryce dobrze zawsze brzmiał Marley. Ale słyszy się go już coraz rzadziej. Dominuje zglobalizowana papka dźwiękowa, czego nie lubię. Albo śpiewnie zawodzone wersety Koranu, co wielbię. Najbliższa jest mi jednak cisza Afryki. Gdzie może brzmieć tylko wiatr i pojedyncze głosy ptaków.
Jakie vinho verde poleciłby pan polskiej czytelniczce na lato?
Marcin Kydryński: Rozrzutem tych pytań chce mnie pani zbić z tropu? Byłem wczoraj w mojej ulubionej restauracji w dzielnicy Mouraria. Mają tam najlepsze zielone wino świata, domowe. W sklepach wybieram z przyzwyczajenia i dla urody etykiety Casal Garcia. Musi być lodowate.
„Drzewa dzieciństwa (…) rosną w nas do śmierci” – przytoczył pan wiersz Różewicza. Jak wygląda i co mówi drzewo, które jest w panu?
Marcin Kydryński: To odniesienie było mi potrzebne do ważnego, ekologicznego wątku w trudnym rozdziale Socambo. Moje drzewa dzieciństwa, które z miłością nie tylko przechowuję w pamięci, ale których dzieci i wnuki sadzę na farmie nad rzeką, to dęby, wierzby i brzozy. Nie baobaby i palmy. Wszystkie mówią jednym głosem, przypominając o mojej znikomości, oswajają z utratą, podpowiadają zgodę na przemijanie.
Czy możliwe jest życie bez wędrówki? Czy wyobraża sobie pan, że Afryka pozostaje dla pana tylko plamą na mapie?
Marcin Kydryński: Nie wiercę się już tak, jak kiedyś. Dzień, o którym pani mówi, nieuchronnie nadchodzi. Ale skoro Karen Blixen umiała nigdy nie wrócić, to i ja będę musiał powoli ćwiczyć jej zdyscyplinowanie. Afryka nie będzie plamą. Na mapie, w pamięci. Kolekcjonuję stare mapy kontynentu. Patrząc na nie, przywracam wspomnienia każdego zakrętu drogi, jaką przebyłem tam przez ćwierć wieku. To silne, trwałe doznanie.
Co skłoniło pana do napisania książki o charakterze rozliczeniowym, podsumowującym?
Pycha? Próżność? Trzeba przecież i jednej, i drugiej, by porwać się na coś podobnego z wiarą, że ktokolwiek, poza mną samym, uzna tę książkę za ważną. Dla mnie była więcej niż ważna. Była konieczna. Abym w stosownej chwili, kiedy nieuchronnie każdego dopada zwątpienie, przypomniał sobie, że to moje życie było jednak pełne, odważne, szczęśliwe.
Rozmawiały Iga Gierblińska, Edyta Hetmanowska