Thursday, June 1, 2023
Home / Ludzie  / Gwiazdy  / Marcin Czarnik: Mam, kurczę poczucie misji

Marcin Czarnik: Mam, kurczę poczucie misji

Marcin Czarnik przyszedł do Krakowa za Janem Klatą i od razu stał się jednym z najgorętszych nazwisk Starego Teatru.

Marcin Czarnik przyszedł do Krakowa za Janem Klatą i od razu stał się jednym z najgorętszych nazwisk Starego Teatru. Można go oglądać w spektaklach „Do Damaszku”, „Bitwa Warszawska 1920”, „Gyubal Wahazar”, „Stara kobieta wysiaduje” i „Nie-boska komedia”. „Miastu Kobiet” opowiada o krętej drodze do aktorstwa, szukaniu siebie w buddyjskim klasztorze i misji zmieniania świata.

marcin-czarnik r

Zrozumiałem, że zanim zacząłem „szukać siebie” w Indiach, powinienem najpierw spróbować tego samego w kaszubskim lesie lub we własnej łazience. / fot. Adam Palenta

Pamięta pan, w ilu sztukach pan zagrał?
Marcin Czarnik: Nie.

Naliczyłam, że w czterdziestu pięciu…
Marcin Czarnik: Naprawdę? Nie wiedziałem.

Liczba imponująca. A jednak podobno pana początki w aktorstwie nie były usłane różami…
Marcin Czarnik: Faktycznie, po ukończeniu Akademii Teatralnej w Warszawie nie wiedziałem, czy będę w zawodzie. Miotałem się, poszukiwałem, trochę grałem w serialu. Ciężko mi było zaakceptować realia warszawskiego środowiska teatralnego, gwiazdorski system i wzajemny dystans. Gdy wspominam tamten czas, przypomina mi się, jak kiedyś, po premierze w Powszechnym, przechodziłem obok pewnego dyrektora i usłyszałem, jak mówi do towarzyszącej mu kobiety: „Chodźmy stąd, bo za chwilę studenci będą do mnie przychodzić z prośbą o pracę”. Stanąłem jak wryty, bo zupełnie nie miałem takiego zamiaru. Wiedziałem, że poprzedniego dnia oglądał mnie w „Mewie” Agnieszki Glińskiej, ale nie chciałem go nagabywać o pracę. To był chyba moment, kiedy zwątpiłem w sens zawodu. Zacząłem nawet studiować amerykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale nie zabawiłem tam długo. Wyszedłem z zajęć, kiedy wykładowca ekonomii zaczął sypać dowcipami. Pomyślałem, że jestem już na to za stary. Posiedziałem chwilę na ławce i nigdy więcej tam nie wróciłem. W końcu pojechałem do Indii w poszukiwaniu siebie.

Znalazł pan?
Marcin Czarnik: Nie. Po miesiącu spędzonym w buddyjskim klasztorze w Dharamsali wiedziałem, że oszukuję siebie. Szukałem czegoś, ale nie wiedziałem dokładnie czego. Próbowałem się wczuć, zaangażować lub chociażby wyciszyć. Nie jestem osobą religijną, a mimo to chodziłem na lekcje z adeptami, słuchałem nauk lamów. Cały czas liczyłem na jakieś ważne wydarzenie, oświecenie. Może na duchowy przełom? Aż w końcu spojrzałem z boku na innych Europejczyków, tak samo poszukujących jak ja, i stwierdziłem, że to, w czym tak naturalni byli Tybetańczycy, w wykonaniu Niemców czy Francuzów było po prostu śmieszne i pretensjonalne. Zrozumiałem, że zanim zacząłem „szukać
siebie” w Indiach, powinienem najpierw spróbować tego samego w kaszubskim lesie lub we własnej łazience. Z takim przeświadczeniem wróciłem do Polski, by na nowo zmierzyć się z aktorstwem.

Nie korciło pana, żeby rzucić to wszystko i iść do „normalnej” pracy?
Marcin Czarnik: Niestety, od dzieciństwa wyraźnie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Choć nikt z rodziny nie był związany z aktorstwem – mój tato był inżynierem, mama zajmuje się handlem, siostra jest lekarzem, a brat biznesmenem. Może aktorstwo mam trochę po dziadku, który śpiewał na pogrzebach i weselach? W każdym razie
już liceum wybierałem pod kątem aktorstwa. Pochodzę z Oświęcimia, a tam w „Konarze”
działał teatr amatorski prof. Janusza Toczka. Profesor był moim pierwszym mentorem i drugą rodziną. Ale tak naprawdę pasja aktorska zaczęła się jeszcze w przedszkolu. Kiedy grałem liska w szkolnym przedstawieniu i zobaczyłem „wow” na twarzach koleżanek, wiedziałem, że to jest TO.

Po powrocie z Indii zaczęło się panu zawodowo układać?
Marcin Czarnik: Nie od razu, to był powolny proces. Na początek koleżanka poleciła mnie dyrektorowi Teatru Polskiego we Wrocławiu – dostałem rolę, ale po premierze nie dostałem etatu. Powodem był mój trudny charakter. Bo zawsze mam dużo pytań i wątpliwości. Wolę rozgrzebywać tematy, dowiadywać się na etapie prób, niż udawać, że
wszystko wiem. Nie każdemu to odpowiada. Ale niedługo potem dostałem rolę Merkucja w „Romeo i Julii” w Teatrze Miejskim w Gdyni, pojawiła się też rola w „Janosiku” Agnieszki Holland. Po roku dostałem w końcu pół etatu we Wrocławiu, gdy grałem rolę Kleszcza w spektaklu pt. „Azyl” w reżyserii Krystiana Lupy. Pieniądze były śmieszne (300 zł miesięcznie), ale powolutku coś się zaczęło dziać. Przełom nastąpił, gdy poznałem Janka Klatę.

Podobno wasze pierwsze spotkanie było dość oryginalne.
Marcin Czarnik: To było we Wrocławiu, gdzie, w wynajmowanym przez teatr mieszkaniu, mieszkałem podczas festiwalu młodych reżyserów EuroDrama. Janek mieszkał obok. Pewnego ranka wyszedłem do kuchni, a po powrocie zastałem go… w moim pokoju, przy półce z płytami. Wchodzę do siebie, widzę dziwnego faceta w piżamie, który ma na głowie irokeza i grzebie mi w płytach. Zdziwiłem się, ale szybko złapaliśmy nić porozumienia, rozmawiając o muzyce. Niedługo potem obsadził mnie w roli Lafcadia w „Lochach Watykanu” we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Ponieważ we wrocławskim Teatrze Polskim zmieniła się dyrekcja, zagrałem tam w „Dziadach. Ekshumacji” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki. Pojawiła się też propozycja zagrania Hamleta w reżyserii Jana Klaty w Gdańsku. Nasza współpraca z Janem trwa z sukcesami już od 15 lat. Półtora roku temu zaproponował mi dołączenie do stałego zespołu Starego Teatru w Krakowie. Zgodziłem się. Gram tutaj w pięciu sztukach.

Czy któraś z ról jest dla pana szczególna?
Marcin Czarnik: Wszystkie, ale gdybym miał któreś wyróżnić, to rola Dzierżyńskiego w „Bitwie Warszawskiej 1920” Pawła Demirskiego, w reżyserii Moniki Strzępki, czy rola Idola, artysty kabotyna, w „Do Damaszku” Augusta Strindberga w reżyserii Jana Klaty. Wymieniam akurat te sztuki, bo to moje dwie pierwsze role w Krakowie –poznawałem wtedy wspaniały zespół Starego Teatru, docieraliśmy się.Dziś czuję się tu jak wśród swoich.

Grał pan w Gdyni, Gdańsku, Warszawie,Wrocławiu, teraz w Krakowie. Gdzie najbardziej czuje się pan u siebie?
Marcin Czarnik: Dotąd najlepsze wspomnienia mam z Gdańska. Tam wzięliśmy z żoną ślub, urodziła się nasza córka i zagrałem Hamleta w pamiętnym przedstawieniu w Stoczni Gdańskiej. To jest dla mnie bardzo sentymentalny czas. Drugim miejscem jest Wrocław. Tam mam mieszkanie i kredyt we frankach (śmiech). Teraz jestem trochę w rozkroku,
pomiędzy Krakowem a Warszawą. Żałuje pan czasem jakichś zawodowych decyzji?
Jedyne, czego żałuję, to tego, że nie przykładałem się do nauki języków obcych. Znam
angielski, bo przez pewien czas spotykałem się z dziewczyną z Kanady, ale na tym moje umiejętności się kończą. Żałuję, że nie znam niemieckiego, bo bardzo by mi się przydał. Gram już drugą rolę w teatrze w Niemczech i muszę przyznać, że uczenie się tekstów „na małpę”, bez znajomości języka, jest trudne. Mimo tych barier językowych nie poddaję się. Zagrałem w filmie węgierskiego reżysera Laszlo Nemesa pt. „Son of Saul”, który zakwalifikował się do głównego konkursu Festiwalu Filmowego w Cannes.

A miewa pan tremę?
Marcin Czarnik: Tak, zawsze. Choć ostatnio dużo mniejszą niż kiedyś. Mam swoje ograniczenia, bo jestem dość wstydliwą osobą, ale czuję potrzebę przełamywania siebie. Teatr mi w tym pomaga.

To znaczy?
Marcin Czarnik: Często gram postacie, które próbują zmienić świat. Dzierżyński w „Bitwie Warszawskiej 1920”, Wokulski w „Lalce”, nad którą właśnie pracuję (reżyseria Wojciech Faruga, Teatr Powszechny w Warszawie), Konrad w „Dziadach. Ekshumacji”, Robespierre w „Sprawie Dantona”. Wszyscy biorą na siebie ciężary ponad siły. Robią to, żeby sobie samemu coś udowodnić, żeby znaleźć szczęście. Ale czy znalezienie szczęścia jest w ogóle możliwe? W końcu odmiana losu nie zależy od nas samych… Lubię teatr właśnie za to, że szuka odpowiedzi na pytania o sprawy ostateczne.

Znajduje je?
Marcin Czarnik: No nie, ich nie da się znaleźć. Ale trzeba ich szukać. To nadaje sens pracy i życiu w ogóle. Na scenie często czuję, że zarówno my, aktorzy, jak i widzowie dotykają czegoś nieosiągalnego.

Rozmawiała Joanna Fortuna

OKLADKA-65-Beata-Sadowska200pxwywiad pochodzi z nr 3/2015

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ