Czekając na rolę życia
Marcel Wiercichowski – aktor Teatru Bagatela. Brawurowo zagrał umierającego Mozarta, ale na ulicy jest rozpoznawany dzięki roli w serialu „Samo życie”.
Marcel Wiercichowski – aktor krakowskiego Teatru Bagatela. Brawurowo zagrał umierającego Mozarta i wytatuowanego Otella, ale na ulicy jest rozpoznawany dzięki roli dziennikarza Jacka w serialu „Samo życie”.
Dlaczego Marcin zmienił imię na Marcel?
Marcel Wiercichowski: Przez przypadek. W szkole filmowej ktoś zawołał do mnie: „Marcel!”. Ktoś inny to powtórzył, potem Marcel pojawił się na plakacie. Teraz Marcinem jestem tylko dla rodziny i pań księgowych.
Urodził się pan w Krakowie i tutaj chodził pan do szkoły muzycznej.
Marcel Wiercichowski: Chodziłem do przedszkola muzycznego w Nowej Hucie. Świetne miejsce, z ambicjami, dużo dzieci stamtąd poszło później do szkoły muzycznej. Na egzaminie miałem grać na pianinie, ale mój przyszły profesor od wiolonczeli, Andrzej Pall, przyjrzał się moim dłoniom i powiedział, że to są ręce do wiolonczeli.
Jednak zamiast zostać wiolonczelistą, poszedł pan na studia aktorskie. Dlaczego?
Marcel Wiercichowski: Po 12 latach grania na wiolonczeli zobaczyłem w teatrze STU spektakl „Scenariusz dla trzech aktorów” Bogusława Schaeffera. To był grom z jasnego nieba, nie wiedziałem, że teatr może tak wyglądać! Przygotowaliśmy fragmenty tej sztuki na teatralia dla licealistów. Wygraliśmy! Postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej. Kiedy powiedziałem o tym profesorowi od wiolonczeli, nastąpiło 10 minut ciszy. W końcu odparł: „Dobrze, powiedz mi jakiś wiersz”. Kiedy skończyłem recytować, znowu zapadło milczenie. Wreszcie powiedział: „Możesz zdawać do tej szkoły, ale nigdy nie zapominaj o wiolonczeli”. Gdy w sztuce mam okazję grać na wiolonczeli, zawsze myślę o słowach pana profesora.
Na studia wyjechał pan do Łodzi.
Marcel Wiercichowski: Zamierzałem startować również na krakowską PWST, ale egzaminy do Łodzi były wcześniej. Jan Machulski, który miał być opiekunem roku, od drugiego etapu puszczał do mnie oko, więc byłem dobrej myśli. I faktycznie udało mi się dostać do łódzkiej filmówki, gdzie spędziłem wspaniałe cztery lata.
Pana przedstawienie dyplomowe narobiło trochę szumu.
Marcel Wiercichowski: Pod koniec studiów w ręce wpadł mi tekst „III czyli Raj Eskimosów” Schaeffera. Przeczytaliśmy to z koleżanką, Kasią Michalską. Ze śmiechu wpadliśmy pod stół! Postanowiliśmy to przygotować, wykorzystując wszystkie nasze umiejętności – wspólnie skomponowaliśmy muzykę, Kasia stepowała, ja grałem na wiolonczeli i pianinie. Schaeffer zobaczył ten spektakl i zaprosił nas na swój benefis – wielkie wyróżnienie! Od tego czasu przedstawienie dostało wiele nagród, byliśmy z nim w Los Angeles i Chicago. To chyba jedyny spektakl dyplomowy, który jest grany od 16 lat!
Po studiach trafił pan do Warszawy.
Marcel Wiercichowski: Dzięki „Rajowi Eskimosów” dostaliśmy zaproszenie do Teatru Ochoty. W Warszawie spędziłem dwa lata. Potem dostałem propozycję zagrania Mozarta w Koszalinie. Był to duży spektakl wyprodukowany wspólnie z operą na zamku w Szczecinie – fragmenty opery Mozarta śpiewane przez solistów, chór, orkiestra. Wspaniałe przeżycie, jedna z moich ukochanych ról. Spektakl reżyserował Jan Machulski, mój dobry duch. W Koszalinie spędziłem trzy lata. Miałem tam możliwość zagrania ról, o których zwykle można tylko pomarzyć: Romea, Hamleta, Raskolnikowa. Graliśmy poza siedzibą teatru, często dwa razy dziennie. Wyjeżdżaliśmy z Koszalina w niedzielę, wracaliśmy w sobotę. Dla młodego aktora to był prawdziwy poligon!
Kolejnym przystankiem w pana karierze był Słupsk.
Marcel Wiercichowski: Spędziłem tam kilka lat, ważnych ze względów osobistych – założyłem rodzinę, urodził się mój syn, oraz zawodowych – zacząłem reżyserować i zagrałem kilka ważnych ról. Dzięki roli Henryka w „Ślubie” Gombrowicza dostałem propozycję pracy w Teatrze Bagatela. Zaczęło się życie na walizkach. Pracowałem w Krakowie, a rodzina była nad morzem. Czasem jeździłem tam nawet kilka razy w tygodniu! Teraz jest łatwiej, bo mieszkamy tu razem.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej… Czym pan się teraz zajmuje?
Marcel Wiercichowski: Przede wszystkim pracą nad „Poskromieniem złośnicy” Szekspira. Zespół przygotowywał się do tego spektaklu osiem miesięcy, a ja wskoczyłem za kolegę w ostatniej chwili i na opanowanie roli miałem tylko dwa tygodnie. Poza tym gram tytułową rolę w spektaklu „Tato”, który niedawno dostał Grand Prix na Festiwalu Komedii Talia w Tarnowie, a ja, reżyserka Małgorzata Bogajewska i grająca rolę Mamusi Ewelina Starejki dostaliśmy nagrody indywidualne. Budując tę rolę, korzystałem z doświadczeń dorastania w Nowej Hucie. To świetny, mocny spektakl. Po przedstawieniu ludzie przychodzą i ze łzami w oczach mówią, że tak właśnie wyglądało ich dzieciństwo.
Ma pan na koncie wiele ról w filmach i serialach, ale jest pan uważany za aktora teatralnego. Kusi pana, żeby wyruszyć na podbój kinowych ekranów?
Marcel Wiercichowski: Myślę, że wszystko przede mną! Marzy mi się duża rola filmowa, ale taka, do której mógłbym się przygotować jak do roli w teatrze. W produkcjach filmowych zwykle wszystko toczy się szybko – kilka dni wcześniej dostaje się tekst, potem ekipa spotyka się już na planie. Jednak są reżyserzy, którzy znajdują czas na próby stolikowe, na omówienie z aktorem całego życia bohatera. Na taką propozycję czekam!
Rozmawiała Gabriela Iwasyk
Wywiad pochodzi z nr 5/2015. Zobacz, gdzie możesz dostać magazyn drukowany [DYSTRYBUCJA MK]