Małgorzata Majewska: Trawnik
Zmyć makijaż. Spiąć włosy. Ubrać dres. I przyjrzeć się temu, co jest pod tym schowane: nasze obolałe miejsca, często zaniedbane, oszalałe z samotności i niewypowiedzianej złości
Mieszkanie na wsi często ma taką właściwość, że posiada się trawnik. To z kolei wymusza wybranie jednego z kilku podejść do tego zielonego dywanu. Moje dotychczasowe miało hippisowski charakter, czyli „niech rośnie, niech się mlecze żółcą, psie kupy chowają w gęstwinach ekologicznych łodyg, niech przyroda ma szanse na kreatywność”
Ale ponoć ta chwila, kiedy dojrzewa się do tego, by trawnik niczym krnąbrne dziecko wpleść w karby dyscypliny, dla każdego w końcu nadejdzie. Pruski model wychowania dzieci zakładał kary cielesne. Jego trawnikowa wersja ma wymiar o wiele bardziej bolesny i okrutny, a zwie się wertykulacją. Jedzie człowiek taką maszyną, kawałek po kawałeczku nacinając delikatną tkankę ziemi i wyrywając z niej to co martwe. Tkanka pęka, krwawi, cierpi. Ale w tym typie postawy obowiązuje hasło wychowawcze – „boli, ale w końcu robię to dla twojego dobra”. Wertykulowałam więc cały dzień z niezwykłym zaangażowaniem, widząc, ile z pozornie zdrowej łąki wylatuje martwej trawy. Wrażenie było porażające. Wieczorem, wyczerpana – bo to jednak robota fizyczna – usiadłam na tarasie i patrzyłam na efekt.
Przede mną pojawił się obraz nędzy i rozpaczy: trawa króciutka. W niej nagie placki ziemi pozbawione jednego źdźbła. W innym miejscu żółte, prawie martwe połacie. Posypałam nawozem, dosypałam trawy, zaczął padać deszcz.
I wtedy dotarło do mnie, że ten trawnik to idealna opowieść o współczesnym człowieku. Bo moja trawa, wyrośnięta do granic możliwości, przed wertykulacją wyglądała bujnie. Tylko od spodu była prawie martwa. Prawie. Maszyna usunęła złudzenia. Znajoma, która wieczorem wpadła na kawę, z litością popatrzyła na pole bitwy: „Ej, może zadbaj jakoś o niego”, powiedziała, gdy rękami trzęsącymi się ze zmęczenia przyniosłam filiżanki. Nie miałam siły wydukać, że właśnie to, co jej się wydaje upadkiem, jest początkiem wzrostu. Dopiero teraz trawa ma szansę się odrodzić. Dopiero zdarcie tego starego, które resztkami sił może i sprawiało wrażenie, że jest OK, już nie działało, umierało. Odsłonięcie, obnażenie tego procesu wpuściło powietrze i zrobiło przestrzeń na nowe, inne. Ale musi być ten moment, gdy na zewnątrz wszystko wydaje się nie żyć. Kiedy stare już nie działa, a nowego jeszcze nie ma. Zapisałam w notatkach „puszczam stare, bo mi nie starcza na życie. I dosłownie. I w przenośni”.
Ile to razy widziałam ten proces na przykładzie znajomych, pewnie i swoim też. Na zewnątrz, zanim dotkniemy martwą w nas skorupę, wygląda całkiem w porządku. Ktoś wrzuca fajne zdjęcia na Facebooku. Gada. Śmieje się. Warstwa makijażu przykrywa niedospanie, nadmiar alkoholu, opuchliznę po proszkach. Wszystko da się dzisiaj tak obrobić, by wyglądało na zdrowe. Dopiero jak już całkiem nie ma co trzymać tej maski, jak już nie ma czego ratować, jak już żadna wertykulacja nie pomoże, ludzie się budzą. Dopiero, gdy mają zupełnie wyładowane baterie, czasem gdy ciało odmawia współpracy, kac boli co rano, dociera sygnał, że może coś jest nie tak. Tyle tylko, że często na wertykulację jest za późno. A przecież ciało czy umysł od dawna sugerowały, by coś z tym zrobić. By zwyczajnie się zatroszczyć.
Współczesny świat daje nam wyraźnie sygnał, że człowiek zajęty to człowiek ważny. Robimy to-do-list i im więcej możemy odhaczyć zadań zrobionych, tym wyższy poziom satysfakcji powinniśmy odczuwać. Nie ma miejsca na coś, co nie jest konkretne, nie daje wymiernych efektów i nie da się policzyć. Tylko nikt jakoś nie liczy tych antydepresantów, których w kwietniu zabrakło w niektórych krakowskich aptekach, butelek alkoholu skrzętnie ukrywanych za koszem na śmieci, żeby nikt nie widział. Małpek mimowolnie wrzucanych do damskich torebek, bo „od trzech dni nic nie piłam. Aaaaa tam, taka mała małpka, dajże spokój”. Pochłoniętych ton jedzenia, zwracanych potem ukradkiem w toaletach. Naciętych nadgarstków. Gdy udajemy, że kwitniemy, ale od łodygi gdzieś zasycha, to wcześniej czy później to „udawane życie” musi zostać skończone, odsłonięte przez to prawdziwe. Nie można wiecznie udawać.
Siedziałam na tarasie. Piłam zieloną herbatę i cały czas kręciło mi się po głowie jedno zdanie „najważniejsze to zdążyć z wertykulacją na czas”. Nawet jak oznacza to zniknięcie z tego świata na moment, wycofanie się z działania, z postów na Facebooku, z imprez co wieczór, z messengerowego chatowania. Zmyć makijaż. Spiąć włosy. Ubrać dres. I przyjrzeć się temu, co jest pod tym schowane: nasze obolałe miejsca, często zaniedbane, oszalałe z samotności i niewypowiedzianej złości. Nudne, szare, brzydkie. Gdy wpuścimy tam światło, usuniemy to co w tym martwe, co już nie działa, przekonania i schematy myślenia, które zamiast nas unosić, ściągają w dół. Taki martwy moment, gdy sami już pogubiliśmy się w rozróżnieniu, co pilne a co ważne, jest jedynym sposobem, by się odrodzić, pożegnać stare. I wytrzymać ten najtrudniejszy moment świata, gdy jeszcze nowego nie ma. Wytrzymać, a nie zapić, zażreć, zagadać.
Mój trawnik ruszył. Po tygodniu deszczu rośnie tak, że kosiarka nie nadąża ścinać. Jest piękny, gęsty, zapraszający do chodzenia nagimi stopami. Z trawnikiem zdążyłam. A ze sobą? W moje urodziny usiadłam na trawniku ze świadomością, że stare już nie działa. Nie miałam jednak pomysłu na nowe. Zapikał telefon. Bardzo bliska mi osoba wysłała trzy słowa: OTWÓRZ, ZAUWAŻ, POCZUJ. Przerobiłam na swoje: SKOŚ, PRZYJRZYJ SIĘ TEMU, WYTRZYMAJ W CZEKANIU.