„Pani, ale się porobiło. Już nie wiadomo, gdzie chłop, gdzie baba. A jak nawet wiadomo, to i tak dalej nie wiadomo. Chłopy takie wydelikacone się zrobiły. Baby dzieci rodzić nie chcą. Świat się wali”, poinformował mnie pan G., którego stałą areną wystąpień publicznych jest podwórko przed lokalną Żabką
Brak stabilności fizycznej, spowodowany zapewne ilością i jakością przyjętych płynów, szedł u niego ramię w ramię z niestabilnością emocjonalną, bowiem wydawał się mocno zagubiony w świecie, w którym ludziom przyszło do głów na nowo zapytać o preferencje seksualne, zgodę (a częściej niezgodę) na różne zachowania komentujące atrybuty ich płci i uruchomienie logicznego połączenia między brakiem zimy a ilością używanego plastiku i dramatem zwierząt z chowu masowego. W świecie pana G. świnka uśmiecha się szczęśliwa na etykiecie konserwy mięsnej. Kobieta powinna piać z zachwytu, słysząc głośne komentarze męskiej publiczności, dotyczące jej piersi czy pupy. I szczebiotać szczęśliwa, zaprawiając kolejny słoik śliwkowego kompotu.
Wymieniliśmy z panem G. jeszcze parę uwag natury egzystencjalnej w stylu „życie jest jak piwo. Trzeba pić, póki się nie wygazuje” i „pani, mam nadzieję, w te głupoty nie wierzy, co ludzie teraz wymyślają?”. Właściwie to nie była wymiana, tylko apel jednostronny. Pan G. poszukiwał we mnie zwolennika swojej wersji świata. Chyba tliła się w jego głowie jakaś nadzieja na pomyślny przebieg zdarzeń, bo oprócz argumentów oferował mi również coś, co w jego świecie miało naprawdę dużą wartość: ostatnie łyki piwa „Kumpel”, dwunastoprocentowego supersilnego napoju mocy. Moja odmowa wywołała u niego prawdziwy dysonans poznawczy: równoczesny smutek z powodu odmowy współdzielenia butelki i radość, że te trzy ostatnie łyki należą do niego.
Staliśmy jeszcze chwilę. Posłuchałam o tym, jak ważne jest, żeby chłop wiertarką potrafił zamontować hak w ścianie, że dzieci trzeba krótko, bo zejdą na psy, a jak koledzy poleją, to żal nie wypić.
Na jednym placu przed sklepem spożywczym spotkały się dwie zupełnie różne wizje świata. Pan G. ma inne szczegóły w szufladce z napisem „normalność”. Ja – inne.
Wszystko, co się tam znajduje, zbudowane jest z tego, co nam mówiono, gdy byliśmy dziećmi, jak nas przycinano do obowiązującej normy, gdy zaczęliśmy dorastać i jaką presję w postaci świątecznych pytań o ślub czy kolejne dziecko słyszeliśmy w życzeniach cioci Kazi, czy wujka Zdzicha.
Mnie ukształtowała narracja nieoczywistego świata, w której można kochać osoby i innej, i tej samej płci. W którym nie wolno nikogo bić ani obrażać. Staliśmy nad otwartą butelką piwa „Kumpel” i powoli docierało do mnie, że mój świat jest dla pana G. obcy, zagrażający, niejasny. Jest mi ciasno w jego narracji, która sprowadza kobiecość do rodzenia dzieci i stania przy garach. A jemu w mojej, gdy wszystko co powie, może zostać uznane za homofobiczne, seksistowskie, niepoprawne politycznie. I tak, w mojej głowie nie ma zgody na jego świat. Gdyby tą areną nie była lokalna Żabka, tylko studio telewizyjne, pewnie nie odpuściłabym komentarza do tekstów o tym, że „jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije”. Bo są szkodliwe. Bo są przemocowe. Bo powodują czyjeś cierpienie.
Dlaczego tego dnia się nie odezwałam? Nie zaprotestowałam? Bo jakaś część mnie potrzebuje relacji z nie-moim światem. Bo odrębność naszych światów, poglądów, spotyka się w tym samym miejscu w realnym świecie. Bo mieszkamy w tej samej wsi. Bo mijamy się, gdy idę biegać. Bo tworzymy wspólnotę mimo odrębności myślenia. Ale może nie wyrażając sprzeciwu, utwierdzam pana G. w przekonaniu, że dobrze myśli? Może powinnam chociaż te klapsy oprotestować?
Wróciłam do domu. Do świata moich zasad wynegocjowanych z bliskimi. Do tego, co rozpoznaję jako znane. Jak jestem w świecie panów G, to tęsknię do tego mojego. I dopiero wieczorem dotarło do mnie, że pan G. tęskni do czarno-białego świata, w którym wie, jak jest. Wie, że kobiety wyłącznie marzą o prokreacji, a mężczyźni o sadzeniu kolejnych drzew. I wróciła do mnie puenta, którą podpowiedział mi mój piwny rozmówca: „wie pani, ja to bym chciał tak trochę jak człowiek jaskiniowy żyć. Rano wstaję. Ubijam zwierzę. Siedzę przed jaskinią i wcinam kawałek uda tego bawołu, co go rano ubiłem. Trzeba rozpalić ogień. Ogrzać siebie i rodzinę. A kolejnego dnia znów wstać i iść polować. Żeby było, wie pani, tak prościej”.
Myślę, że każdy z nas tęskni do tego, by było prościej i bezpieczniej. By świat, w którym żyjemy, stał się przestrzenią, która nas wyraża i w której znajdujemy dla siebie miejsce. Pan G. tęskni za zastanym porządkiem świata. Łudzi się, że jaskiniowcowi było prościej. Jaskiniowiec jest dla niego detalem w czarno-białej przestrzeni. Ja tęsknię za światem, w którym nie ma zgody na to, na co jest zgoda w jego świecie. Ale żeby nie doszło między nami do walki o ogień, tylko żebyśmy próbowali chociaż poszukać sposobów na to, by się tym ogniem dzielić, jedno z nas musi przyjąć to drugie z jego porządkiem świata. I dopiero gdy to drugie poczuje się przyjęte, poczęstuje kawałkiem upolowanego bawołu i pozwoli wziąć płomień swojego ognia, czyli gdy ten ktoś poczuje się przy mnie bezpieczny, mogę próbować go zaprosić do swojej jaskini i powiedzieć: zobacz, w moim świecie wielu płci, otwartości, szacunku dla istot żywych, też jest całkiem fajnie. Może się jednak okazać, że on powie: dzięki, mnie się nie podoba. Ale spoko, będę użyczał ci ognia”. I to mi będzie musiało wystarczyć.
Małgorzata Majewska