Nieudana miłość do Bogusława L.
„Biegłam i docierało do mnie coraz wyraźniej, że nawet jeśli życie szło zgodnie z moimi planami, to i tak na końcu tej ścieżki czekało na mnie rozczarowanie.”
O intencjach, planach i marzeniach. I o tym, że prowadzą nas… gdzie indziej
Ostatni Cracovia Maraton biegłam na zupełnym luzie. Po raz pierwszy w życiu nie trzymałam się balonika z wypisanym czasem dotarcia do mety. Miałam w sobie zgodę na to, by – jeśli nie dam rady – zejść z trasy. To mój pierwszy maraton w tym roku, po bardzo ciężkich zawodowo miesiącach. Promocja Przepisu na bieganie nałożyła się na zajęcia na uczelni. Do tego doszła próba prowadzenia w miarę normalnego życia rodzinnego. Jednym słowem, byłam zmęczona. Udawało mi się w miarę regularnie trenować, ale na pewno nie miałam wystarczająco dużo czasu na regenerację. Przed startem pomyślałam, że strategia na dzisiaj to przetrwać. A potem zaczęłam biec: pam, pam, pam. Była świetna pogoda. Słońce i lekki wiatr.
Każdy poprzedni maraton biegłam w czyjejś intencji. Ten poświeciłam sobie. Kilka tygodni temu zrobiłam listę marzeń. Biegłam, by się spełniły. A może raczej, by przestać się ich bać. Bać się, że się nie spełnią. Bać się, że się spełnią. Bać się przekonania, że skoro są marzeniami, to są tym, co dla mnie najlepsze.
Często jest tak, że sobie wymyślamy jakiś plan na własne życie: że będziemy szczęśliwi tylko z tym konkretnym człowiekiem, że tylko ta praca nas uszczęśliwi. I życie dość szybko weryfikuje nasze plany. Pracy nie dostajemy, a w kraju, w którym planowaliśmy odbyć podróż życia, wybuchła właśnie wojna domowa i chwilowo wiz Polakom nie wydają.
Biegłam i przypominałam sobie chwile rozczarowań, pretensji do losu i niespełnień. Przypomniałam sobie ten moment, gdy pierwszy raz w życiu miałam jechać za granicę, na Węgry. Miałam osiem, może dziewięć lat. Obóz narciarski. Rano poszliśmy z tatą na największą górę świata, czyli kopiec Kościuszki w Krakowie. Mieliśmy sprawdzić, czy narty firmy Polsport Compact, na których Lindsey Vonn nie powstydziłaby się zdobywać Pucharu Świata, są dobrze nasmarowane. Nie były. Na pogotowie tato zawiózł mnie autobusem. Mnie się właśnie walił świat, więc lekarzowi uparcie wmawiałam, że nic mnie nie boli. Fiolet w okolicy kostki, nadzwyczaj teraz obszernej, twierdził coś zgoła innego. Dwa tygodnie ferii los zaplanował mi w gipsie. Poziom rozpaczy osiągnął wysokość Everestu. Wyłam, rozpaczałam, wkurzałam się. Wściekłość uwięziona w M3 na krakowskim osiedlu Azory zaczęłam przelewać na papier. Jakże to tkliwe było. I się zaczęło. Pisanie się zaczęło. Zaczęło się pisać.
Biegłam i przypominałam sobie, jak miłością mojego życia był Bogusław Linda. Miałam wtedy 14, może 15 lat. Tylko on mnie rozumiał. To dla niego „Przypadek” Kieślowskiego oglądałam codziennie aż do momentu, gdy kaseta VHS przetarła się na tyle, by przestać pokazywać jego oblicze na domowym wideo. Z tej miłości byli też „Magnat” i „Matka królów”. I wreszcie nadszedł ten moment, gdy miałam stanąć z moją miłością oko w oko. Miałam naście lat i oczywisty plan na życie. Bogusław Linda mnie zobaczy i powie: na ciebie czekałem całe życie. W I klasie liceum pojechaliśmy z klasą na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych do Gdyni. Tam miało dojść do wielkiego spotkania. To, że mój plan pójdzie tak, jak sobie wymyśliłam, nie ulegało wątpliwości. Do momentu, gdy doszło do rzeczonego spotkania. Może gdyby wtedy popatrzył mi w oczy… Ale wszedł, jak mniemam, w takim stanie upojenia alkoholowego, że ledwo trzymał się na nogach. Spotkanie ze znanym aktorem trwało dwie godziny. Poziom rozpaczy dorównywał temu z czasów zaprzepaszczonej kariery narciarskiej w reprezentacji Węgier.
Biegłam i docierało do mnie coraz wyraźniej, że nawet jeśli życie szło zgodnie z moimi planami, to i tak na końcu tej ścieżki czekało na mnie rozczarowanie. Bo zawsze to, co wyobrażone, jest ciekawsze od tego realnego. Chyba że otworzymy w sobie ciekawość na to, co się wydarza. W innym przypadku wymyślamy sobie gotowy scenariusz i małe odchylenie od niego burzy nam cały świat. Ale samo wymyślanie go daje nam złudne poczucie bezpieczeństwa i kontroli nad życiem.
Biegłam i wracały do mnie te chwile, gdy przeżywałam porażki, upadki, tragedie. Zdarzyły się. Wtedy wydawały mi się końcem świata. Ale ja wciąż biegnę dalej. Na wiele z nich nie miałam wpływu. Szczególnie na tę największą. Ale wszystkie doprowadziły mnie to tego momentu, kiedy biegnę.
Na 20. kilometrze, tuż przy Wawelu, upadłam. Chyba nawet się nie potknęłam. Poczułam ból w prawym kolanie. Zobaczyłam zdarte ręce. Wstałam. Pobiegłam dalej. Nie myślałam o kolanie, bo pęcherze na poduszkach stóp bardziej domagały się uwagi. Już nie skupiałam swoich myśli na marzeniach, tylko na tym, żeby tak stawiać stopy, by nie czuć bólu. Reflektor uwagi z ogółu przeszedł na szczegół: pęcherze. Bono z U2 kusił: The sea wants to kiss the golden shore. The sunlight warms your skin, a pęcherze darły się wniebogłosy: bardziej na zewnętrznej, bo nie dobiegniesz! Moja głowa już nie pracowała. Cała byłam czuciem. Odczuwaniem. Byłam tą skórą, ogrzewaną przez słońce z piosenki U2. Byłam bolącym pęcherzem. Byłam ciałem.
Drogę z rynku, na którym była meta, do samochodu przy pl. Matejki przeszłam w stylu zombie z teledysku Michaela Jaksona Thriller. Sprzęgło też jakoś dziwnie się wciskało. Wszystko jakieś dziwne było. Obudził mnie dzwonek do drzwi. Nie byłam w stanie do nich dojść. Każdy ruch kolanem parzył.
Plany na najbliższy tydzień, jedyny tydzień w roku, gdy córka jedzie na zieloną szkołę, zmieniły się diametralnie. W planach były mocne treningi, spotkania ze znajomymi, pisanie po nocach. Skończyło się kulami, nogą do góry, grzecznymi powrotami do domu. Dzięki temu marzenie nr 4 zaczęło nabierać aktualności, bo zawiesiła się chwilowo realizacja marzenia nr 3.
Dalej twierdzę, że biegłam w intencji swoich marzeń. Ale teraz króluje nad nimi taki mały napis: niech się spełnią, o ile będą dla mnie dobre. Bo to, że sobie wymyślimy siebie, nie znaczy, że to dla nas najlepsze rozwiązanie. Czasem zboczenie z wybranej drogi, początkowo wyglądające na katastroficzne, okazuje się zbawienne. Więc nie mogę dalej twierdzić, że biegłam, by spełniły się te zapisane na kartce marzenia. Biegłam, by poczuć, czy to, co sobie wrzuciłam do szuflady z napisem „marzenia”, jest naprawdę dla mnie dobre. I się tego nie dowiem, dopóki życie nie wrzuci ich w tryb realizacji albo odrzucenia. I może się okazać, że oba wyjścia będą równie korzystne.
Małgorzata Majewska
ZADANIE DLA CIEBIE
Usiądź sama, z kubkiem zielonej herbaty albo kawy i przypomnij sobie trzy zdarzenia, które wydawały się katastrofą, a w efekcie okazało się, że przyniosły dobrą zmianę kursu w Twoim życiu.