Thursday, March 20, 2025
Home / Felietony  / Małgorzata Majewska  / Małgorzata Majewska: Mus po polsku

Małgorzata Majewska: Mus po polsku

A Ty, kiedy ostatnio pochwaliłaś kogoś nie-z-przy-musu?

Jak mus, to mus! / rys. Maciej Dziadyk

„Muszę ci przyznać rację” – od tego zdania wszystko się zaczęło. Prowadziłam wykład dla studentów psychologii o języku i mądrzyłam się na temat tego, jak wiele Polacy robią, bo muszą. Chwalą, bo muszą. Przepraszają, bo muszą. Gratulują, bo muszą

Jak mus, to mus! / rys. Maciej Dziadyk

Jak mus, to mus! / rys. Maciej Dziadyk

Więc zamiast bezpośredniego „przepraszam”, które byłoby równocześnie najskuteczniejsze, słyszymy: „dzwonię, bo muszę cię przeprosić”. Jeszcze ciekawiej się robi wtedy, gdy albo ciężką pracą coś osiągniemy, albo łutem szczęścia coś nam się uda. Pamiętam, gdy przed laty opublikowałam tekst, nad którym długo siedziałam i każde zdanie wywoływało we mnie porównanie do sytuacji, jakbym rodziła jeża. Tekst ociekający moim potem, łzami i hektolitrami kawy ukazał się w pewnym zacnym piśmie. I usłyszałam: „Nooo, Majeska, naprawdę muszę ci pogratulować. Wyszło ci naprawdę dobre tekścidło”. Jakie „wyszło”? Jakie „muszę”? Napisałam dobry tekst, a ty, jak się z tym zgadzasz, to mi po prostu pogratuluj. Nie, no jak? Ale głupio tak nic nie powiedzieć. Wypada. Presja z zewnątrz, żeby nie było, że nic nie powiedział. Coś wypada chlapnąć, ale nie że się chce, tylko że się musi.

Na wykładzie pastwiłam się niemiłosiernie nad tą presją, złapaną przez polszczyznę, która, chociaż nie chcemy, zmusza nas do mówienia innym miłych rzeczy. A że człowiek z przymusem średnio sobie radzi, język też bezlitośnie to obnaża. Wycieknie ten jad w języku. Przecieknie ta niezgoda na mówienie dobrych rzeczy. Wyleje się to wewnętrzne poczucie krzywdy, że jak to, innym się udaje, a my ciągle w tym własnym niespełnieniu się dusimy. Więc słyszałam już, że „książka fajna. Ale muszę ci powiedzieć, że widać, iż dużo cię kosztowała, bo fatalnie wyglądasz”. Dotarło do mnie, że „jak się tyle biega, to musi się to odbić na zdrowiu i na starość będzie się kaleką. Zresztą już widać, że ci się kolana krzywią”. I że ktoś rozumie, iż ja lubię gotować, ale „musi mi się przyznać, że jakby sam miał – nooo dobra, miała – tyle czasu w kuchni spędzać, to by jej żal było dziecka i wolałaby mu w tym czasie książki poczytać”. I cały czas to muszenie z ALE połączone. Książka fajna, bieganie fajne, gotowanie też. ALE. Na całe szczęście jest jakieś ALE, które rozgrzesza, usprawiedliwia, pociesza, że jak się samemu tego nie robi, to się przynajmniej dobrze wygląda, ma ładne kolana i dziecku całą Narnię w czasie gotowania kaszy jaglanej czyta.

Lata temu prowadziłam zajęcia z retoryki klasycznej. Z logiki wypowiedzi i strategii, jakich argumentów używać, by merytorycznie uzasadniać swoją rację. Skończyłam zajęcia i ono samo do mnie przyszło. Niewygodne pytanie, które rozsadziło system: kiedy, jeśli w ogóle kiedykolwiek, logicznie uzasadnioną argumentacją przekonałam kogoś do czegoś? Oczywiście, można mi zarzucić słabość moich argumentów. Zaczęłam więc pytać o to innych. Spostrzeżenia mieli podobne. Zaczęłam bacznie przyglądać się temu, co robią ludzie, gdy napotykają sensowne wykazanie własnych nieracji. UNIEWAŻNIAJĄ. Każdy powód do unieważnienia jest dobry. Bo jak się kogoś unieważni, to już nie trzeba się męczyć z sensownością tego, co powiedział. A poza tym, wykazanie mi innej racji pokazuje mi niezasadność moich własnych. Więc jakoś mnie narusza. Moją spójność. Moją twarz. Moje „manie” się w świecie. Tak ciężko wypracowane. Z takim wysiłkiem utrzymywane. Tak mocno chronione. Nooo, co to, to nie.

Bo to takie niewygodne jest. Przyznanie mi racji wymusza zrobienie z nią czegoś. Więc tak naprawdę ktoś ma do wyboru dwa muszenia: albo musi mi przyznać rację i w związku z tym musi coś zmienić. Czyli podjąć jakiś wysiłek. Chociaż to takie niewygodne. Chociaż tak mu się nie chce. Chociaż nie ma na to siły. Albo… może mnie unieważnić. Powiedzieć, że mówię tak, bo jestem kobietą/facetem, bo pracuję/nie pracuję, bo mam/nie mam dzieci. Liczba opcji służących do unicestwienia mnie i wykluczenia z grona poważnych ludzi, z których opinią wypada się zmierzyć, jest nieograniczona. I wygodna. Bo wtedy sam nic nie musi robić. Nic zmieniać. Wystarczy zmienić obraz mojej osoby. Zrobić ze mnie kogoś niewiarygodnego, niepoważnego, sfrustrowanego. Bo kto by się przejmował opinią jakiegoś wariata?

Kończyłam tekst o muszeniu. A wieczorem rozmawiałam z bliską mi osobą. Rozmawialiśmy o pewnej sytuacji, której oboje byliśmy świadkami. On miał swoją wizję tego, co się wydarzyło. Ja – swoją. I tak sobie oglądaliśmy tę sytuację z dwóch naszych perspektyw. I w pewnym momencie usłyszałam: „W sumie masz rację. Nie pomyślałem o tym”. I kompletnie mnie to wybiło. Tak po prostu? A może to ironia? Może jaja sobie robi? A może po prostu się da. I wtedy jest tak prosto. I tak normalnie. I tak lekko.

Małgorzata Majewska

Językoznawczyni z psychologicznym skrzywieniem. Postrzega język jako przejaw naszej percepcji. Twierdzi, że rozumienie mechanizmów językowych pozwala znaleźć drogę do siebie samego, a dzięki temu do drugiego człowieka. Fascynuję ją wszystko to, co związane z poczuciem sprawczości, zewnątrzsterowności i odpowiedzialności.

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ