Małgorzata Majewska: Jak rzecz
Kiedy twoje JA jest na tyle słabe, że MY to ty i ta druga osoba, która służy ci do
W listopadową niedzielę prowadziłam swoje auto. Dziesięcioletnia Honda CRV. Ręczna skrzynia biegów, brak czujników cofania, duże, ciężkie auto. Palące jak smok, 11 litrów na 100 kilometrów. Już na wysokości al. 29 listopada czułam, że brakuje mu mocy. Cisnęłam gaz. Ja swoje, auto swoje. Muliło. Na wysokości Bibic zerwało umowę współpracy. Stanęło. Jakimś cudem na poboczu. Zadzwoniłam po assistance. Po dwóch godzinach honda pojechała do warsztatu, a ja dostałam na tydzień nowiusieńką hybrydową Toyotę Auris
Mięciutkie. Kobiece. Spalające 4 litry na sto. Lekkie dotknięcie kierownicy, a auto sunie za moją myślą. Parkuję w centrum na centymetry, bo ma i czujniki, i kamerkę. Wszędzie się mieszczę. Bajka. Inna jakość jazdy. Muzyka z Bluetootha. Wszystko działa. Auto myśli za mnie. Pieję do znajomego z zachwytu. – To sobie taką kup – odpowiada po męsku. – Sprzedaj tego paliwowego potwora.
Sprzedać? Moją hondusię? Porzucić auto, z którym i w którym tyle przeżyłam? Właściwie to razem przeżyłyśmy. Unieważnić 10 lat razem? „To tylko auto”, próbuję racjonalizować. Tylko? Poczucie winy chodzi za mną cały dzień. Zresztą stan finansów rozwiązuje szybko problem. Zapominam o sprawie. Wróciłyśmy z Hondą do dawnych rytuałów.
Minęło kilka tygodni. W nauce jazdy konnej przeszłam do etapu jazd w teren. Dla kogoś tak straumatyzowanego po upadku z konia jak ja teren uruchamia największe lęki. Nawet najbardziej stabilny koń może się spłoszyć w reakcji na bażanta, który wystrzeli do lotu z wysokich zarośli; wiejskiego kundelka, nagle objawiającego swojej jestestwo zza drzewa, czy odgłosów halnego, przewiewającego przez leśne gęstwiny i wydobywającego głośne dźwięki z byle zarośli. Przed każdą jazdą byłam przerażona. Nienawidziłam siebie za to, że zmuszam się do robienia czegoś, czego tak się boję. Obiecywałam sobie, że ten teren jest ostatnim w moim życiu. Że już nigdy więcej nie dosiądę konia. Patrzyłam z byka na szczęśliwe oczy mojej córki, której klacz zamykała stado. A potem, gdy już zsiadałam, przychodziła ta fala euforii, że mogę wszystko, że świat stoi przede mną otworem. Do następnej jazdy w teren.
Ale teren zawsze odbywałyśmy razem. Jodła i ja. Ośmioletnia spokojna klacz, tak spokojna, że zmuszenie jej do przyspieszenia graniczyło czasem z cudem. Tego dnia było wyjątkowo wietrznie. Przyszłyśmy z Helą do stajni około dwunastej. Nasza instruktorka była jeszcze w terenie. Tyle tylko, że boks Jodły był pusty. To był dla mnie wyrok. Oznaczało bowiem, że kolejną lekcję odbędę na nowym koniu. Jazda to dużo większa i bardziej charakterna klacz niż Jodła. Już w trakcie czyszczenia jej musiałyśmy być we dwie, by sobie pozwoliła rozczesać grzywę. Poza tym ja chciałam Jodłę. Moją Jodełkę, którą znałam i z którą tyle przeżyłam.
Pojechałyśmy w teren. Halny w nasileniu. Zacinający lodowaty deszcz. Konie w stanie ciągłego spłoszenia. Ilość wydawanych przez naturę dźwięków przerażała nawet mnie, która słyszy o wiele mniej niż klacz, na której siedzę. Ale w trakcie odkryłam to. I odkrycie mnie poraziło. Jazda szła tak, jak jej grałam. Słuchała. Kłusowała równo i rytmicznie. Współpracowała. Co tu kryć, jeździło mi się na niej o wiele lepiej niż na Jodle. Poczucie winy nałożyło się na tamto, zakurzone już trochę, na masce Toyoty Avensis.
Bo otwierało kolejne pytanie. A jeśli tak jest między ludźmi? Że wydaje im się, że są w jakiejś relacji szczęśliwi, że wszystko jest OK, a tu nagle pojawia się nowa osoba, i co? Nagle tamta ma niedostatki, których do tej pory nie zauważaliśmy? Że dopóki jeździłam na Jodle, to wydawało mi się, że to normalne dla koni, że im się nie chce biegać po maneżu? A teraz zobaczyłam, że to norma dla Jodły, bo Jazda rusza z ochotą? To jeśli ktoś jest dla nas ważny i zależy nam na relacji, to mamy go trzymać w starej hondzie i nie pokazywać hybrydowych, ekonomicznych rozwiązań nowoczesnych silników?
Na drugi dzień pojechałam po Helę na trening. Byłam wcześniej niż zwykle i widziałam, jak grają mecz. I wtedy oświeciło mnie. To tak nie działa. Bo jakkolwiek ona gra na tle innych, to ja na nią czekam i z nią chcę zjeść kolację. I wtedy przetrawiło się we mnie to, co teoretycznie już dawno wyczytałam. Że relacja z drugim człowiekiem to JA i TY. Ale kiedy ją budujemy, to tworzymy MY. I jak to MY jest mocne, to żadne szybsze klacze temu zagrozić nie mogą. Bo MY to nie JA i NARZĘDZIE w postaci drugiego człowieka, tylko JA i ten DRUGI CZŁOWIEK SAM W SOBIE. I nawet jak pójdę pobiegać z kimś innym niż Hela, bo ten ktoś po prostu biega lepiej i szybciej niż moja jedenastoletnia córka, to nic to nie zmieni w naszym MY.
Ale czasem zmienia w moim JA. JA to wszystko, co robię, myślę i przewiduję na swój temat. I jeśli w tym JA jestem jakoś fajnie osadzona, to nie potrzebuję, by drugi człowiek mnie dodefiniowywał. Bo ja to robię sama. Ale jak moja córka pojedzie na obóz ze swoimi rówieśnikami i zapomni zadzwonić, a moje JA nie będzie silne, to natychmiast wyprodukuje tysiące tez: nie dzwoni, bo tamci są ciekawsi ode mnie; nie dzwoni, bo woli tamtych, a może w ogóle o mnie zapomniała. Hamulcowy Marian podsunie mi listę moich niedostatków. Ale one nie mają nic wspólnego z MY. To jedynie weryfikacja mojego JA, czyli sprawdzian, w jakim stopniu dobrze czuję się sama ze sobą. A jeśli ze sobą czuję się dobrze, to dopiero wtedy mogę tworzyć MY. Bo drugi człowiek jest propozycją bliskości. Ale nie uzależnia mojego myślenia o samej sobie.
Może będzie tak, że wybiorę w teren Jazdę, gdy nauczę się lepiej jeździć konno i będę chciała przyspieszyć. Może zmienię auto na bardziej ekonomiczne. Może pojadę ze znajomymi w góry. Ale to nie zmienia istoty. Że relacja z drugim człowiekiem to MY, które nie ma nic wspólnego z przydatnością, za to wiele wspólnego z BYCIEM. Nie zmieni, jeśli jego i siebie postrzegam jako człowieka, a nie narzędzie do czegoś. Jeśli przyjmuję siebie i jego takimi, jakimi jesteśmy, bez budowania stosu oczekiwań na swój temat. BYCIE jest z poziomu MY i nikt ani nic temu zagrozić nie może.
Małgorzata Majewska