Saturday, November 2, 2024
Home / Ludzie  / Gwiazdy  / Z perspektywy siodełka

Z perspektywy siodełka

Kolarstwo górskie to ludzie, miejsca i przygoda. Uczy cierpliwości, wzmacnia umysł, a ten okazuje się najważniejszy, kiedy trzeba poradzić sobie z najtrudniejszym.

Panie czasem boją się, że rower zbyt mocno rozbuduje mięśnie ich nóg, a jazda po górach zostanie okupiona zbyt dużym wysiłkiem. No i można się zadrapać. / fot. Marius Maasewerd, EGO Promotion

Kolarstwo górskie to ludzie, miejsca i przygoda. Uczy cierpliwości, wzmacnia umysł, a ten okazuje się najważniejszy, kiedy trzeba poradzić sobie z najtrudniejszym. Na przykład z koniecznością rezygnacji z olimpiady z powodu kontuzji.

Najgorzej jest, kiedy się pracuje długo i cierpliwie,a później te postępy się traci. Jedyna opcja to cierpliwość. I nie poddawać się. / fot. Marius Maasewerd, EGO Promotion

Najgorzej jest, kiedy się pracuje długo i cierpliwie,a później te postępy się traci. Jedyna opcja to cierpliwość. I nie poddawać się. / fot. Marius Maasewerd, EGO Promotion

Maja Włoszczowska, kolarka górska, wicemistrzyni olimpijska z Pekinu, złota medalistka mistrzostw świata elity MTB i maratonu MTB oraz wielokrotna mistrzyni Polski i Europy, opowiada nam o tym, czego można się nauczyć z perspektywy siodełka i jak wykorzystać to na co dzień. I przekonuje, że kobiety uwielbiają taplać się w górskim błotku.

Kaśka Paluch: Ostatnio polecałaś film o Marianne Vos, holenderskiej kolarce szosowej, olimpijce, w którym padają takie słowa: „Kolarstwo to nie zdobywanie trofeów, to miejsca i ludzie, których się poznaje”. Dla Ciebie kolarstwo jest tym samym?

Maja Włoszczowska: Nie tylko miejsca i ludzie, których się poznaje, co jest oczywiście piękne. Dodałabym jeszcze, że sensem kolarstwa nie jest tylko zdobywanie medali i wygrywanie wyścigów, ale przede wszystkim wielka przygoda. Po pierwsze, przyjemność samej jazdy na rowerze, po drugie, mnóstwo dodatkowych zalet. Poznawanie miejsc i ludzi jest wśród nich. Uważam, że w ogóle jazda na rowerze jest jedną z najlepszych metod na turystykę – pozwala na dotarcie do wielu ciekawych miejsc. Ani samochód czy piesze wędrówki nie pozwalają na to w takim stopniu. Cieszę się, że będąc zawodowym sportowcem, podróżuję i choćby na treningu zawsze mam ochotę coś zobaczyć z siodełka roweru. Tej przyjemności często nie mają wyczynowcy innych dziedzin sportu.

Kaśka Paluch:  Często tego, co w konkretnym sporcie jest najważniejsze, na pierwszy rzut oka nie widać. Boks kojarzy się raczej z siłą, a tak naprawdę najważniejsza jest tam głowa, myślenie. Podobnie jest z kolarstwem górskim?

Maja Włoszczowska: Głowa jest najważniejsza w każdym sporcie. Szeroko pojęta głowa, bo chodzi tu o myślenie podczas treningów i zawodów, ale też o charakter, konsekwencję, systematyczne treningi i nie poddawanie się w trudnych momentach, których jest wiele. Liczy się też wytrzymałość na ból, bo na najwyższym poziomie wszyscy są w podobnej formie, dysponują podobnymi umiejętnościami technicznymi. Decyduje to, kto jest silniejszy psychicznie i przetrzyma najtrudniejsze momenty. Trzeba też obserwować, co się dzieje, np. jakie błędy popełniają rywalki. Za głową idą pozostałe elementy, same fizyczne predyspozycje. Tu najistotniejsza jest siła i wytrzymałość, także technika. Na pucharach świata mamy coraz trudniejsze trasy, skały, uskoki, więc te techniczne umiejętności nabierają coraz większego znaczenia.

Kaśka Paluch:  Czy działa to też w drugą stronę? Ta odporność na ból i „mocna” głowa pomagają w życiu codziennym?

Maja Włoszczowska: Różnie z tym bywa (śmiech). Na pewno jest to sport, który uczy systematyczności w pracy i wytrzymałości. Na jakiekolwiek efekty trzeba pracować długo i cierpliwie, i nie zawsze wszystko wychodzi. Często trzeba zaliczyć upadki, zanim przyjdzie sukces. Tak jest na rowerze, tak jest w życiu prywatnym. Dzięki rowerowi uczę się więc przede wszystkim cierpliwości.

Kaśka Paluch:  Co się działo w Twojej głowie, kiedy przez kontuzję musiałaś zrezygnować z udziału w londyńskich igrzyskach?

Maja Włoszczowska: Do tej pory miałam dwa poważne wypadki. Pierwszy w 2009 roku, ale z tego udało mi się wyjść dość szybko i po kilku dniach już siedziałam na rowerze. Natomiast najgorszy był ten przed olimpiadą. Najlepsze, co można zrobić w takim wypadku, to usiąść spokojnie i pomyśleć: „OK, stało się i jest, jak jest. Teraz musimy się zastanowić, co można dalej zrobić”. Lekarze mówili mi, że po takich wypadkach ludzie czasem nie są w stanie powrócić do normalnego funkcjonowania, do chodzenia, a co dopiero do sportu wyczynowego. Tego w ogóle do siebie nie dopuszczałam. Myślałam tylko o tym, że przez najbliższe sześć tygodni nic nie mogę zrobić, ale później podejmę rehabilitację i powoli zacznę wracać na treningi. Od samego początku byłam przekonana, że wrócę. Nie wiedziałam tylko, ile zajmie mi to czasu. Oczywiście bywają też trudne momenty. Najgorzej jest, kiedy się pracuje długo i cierpliwie, a później te postępy się traci. Jedyna opcja to cierpliwość. I nie poddawać się. W każdym momencie dokonywać analizy problemu i szukać rozwiązań.

Kaśka Paluch:  Ostatnie olimpiady upływają pod znakiem kontuzji stóp naszych zawodniczek… Ale przy tej okazji, obserwując sytuację Twoją czy Justyny Kowalczyk, można odnieść wrażenie, że nawet z najgorszych kontuzji można wyjść obronną ręką, jeśli ma się mocną psychikę i determinację.

Maja Włoszczowska: Różnie bywa. Wydaje mi się, że nawet z silną psychiką nie miałam szans na start w Londynie. Głową można sobie poradzić z wieloma rzeczami i w procesie leczenia to głowa jest najważniejsza, jest najlepszym placebo. No, ale jeśli ktoś ma zerwane wszystkie więzadła, to pomoże nie głowa, tylko czas i dobre leczenie. Bardzo często zdarza się, że zawodnicy startują z pękniętymi kośćmi itd. – dopóki się da, większość podejmuje ryzyko. Przynajmniej w przypadku ważnych startów.

Kaśka Paluch:  Dla niektórych to jest szaleństwo. Tak się narażać dla jednego startu?

Maja Włoszczowska: Wszystko zależy od sytuacji. Jak w przypadku Justyny Kowalczyk, która miała pękniętą kość śródstopia i czuła na pewno wielki ból, ale przecież pracowała na te zawody cztery lata. Potem miała końcówkę sezonu, więc po igrzyskach mogła sobie zrobić wolne. Zdobyła medal, ale nie ryzykowała kalectwem, bo z taką kontuzją lekarze sobie radzą. Tyle tylko, że naraziła się na wielki ból, ale myślę, że na mecie ten ból szybko został zagłuszony przez radość ze zwycięstwa.

Panie czasem boją się, że rower zbyt mocno rozbuduje mięśnie ich nóg, a jazda po górach zostanie okupiona zbyt dużym wysiłkiem. No i można się zadrapać. / fot. Marius Maasewerd, EGO Promotion

Panie czasem boją się, że rower zbyt mocno rozbuduje mięśnie ich nóg, a jazda po górach zostanie okupiona zbyt dużym wysiłkiem. No i można się zadrapać. / fot. Marius Maasewerd, EGO Promotion

Kaśka Paluch:  Ostatnio jakaś ogromna, idąca w miliony liczba Polaków trenuje kolarstwo mniej lub bardziej amatorsko. Gdzie warto się wybrać na rower?

Maja Włoszczowska: Zapraszam do siebie, czyli do Jeleniej Góry! Amatorom kolarstwa górskiego mogę polecić dwa świetne zjazdy w mojej okolicy – żółty szlak na Sosnówce i czerwony szlak do Miłkowa. Nie zalecam jednak wybierać się samemu, zawsze lepiej w towarzystwie, bo łatwo tam zrobić sobie krzywdę. Nawet ja staram się sama tam nie jeździć. Generalnie całe okolice Jeleniej Góry usiane są ciekawymi trasami. A już wielką frajdę można mieć na tzw. single track pod Smrkiem, na granicy polsko-czeskiej. Czesi mają świetne, sztucznie przygotowane trasy, specjalnie wyprofilowane do jazdy rowerem górskim. Każdy sobie poradzi.

Kaśka Paluch: Dla kogo jest kolarstwo górskie – dla samotników, jak biegacze długodystansowi, czy amatorów pracy w zespole, jak np. we wspinaczce?

Maja Włoszczowska: W wydaniu zawodowym kolarstwo górskie zdecydowanie bardziej przypomina biegi długodystansowe. To sport indywidualny – na trasie każdy walczy sam. Owszem, są strefy techniczne, gdzie można naprawić defekt z pomocą mechanika czy dostać picie i jedzenie. Jednak cały trud walki spoczywa na zawodniku. Grupa jest bardziej potrzebna do wspólnych treningów. Można oczywiście trenować samemu, jednak moim zdaniem dużo lepsze efekty daje praca w towarzystwie. Amatorskie kolarstwo górskie idzie już nieco bardziej w stronę wspinaczki. Jedziemy w góry, gdzie będziemy sami. Na moich zawodach na całej trasie stoją ludzie, jeśli się wywrócę, zawsze ktoś mi pomoże. Na wycieczce turystycznej w lesie nie ma nikogo. Dlatego dużo bezpieczniej jechać z kimś. Można sobie wówczas nawzajem pomagać, czy to podczas kraksy, czy przy defekcie roweru.

Kaśka Paluch:  To sport popularny wśród kobiet czy znowu więcej tu facetów?

Maja Włoszczowska: Kobiet jeździ bardzo dużo! Nie bez przyczyny mój sponsor – największy producent rowerów, firma GIANT – stworzył w tym roku cały odrębny brand dedykowany tylko i wyłącznie kobietom – markę LIV. Rowery LIV mają specjalną, „kobiecą” geometrię i rzecz jasna kolorystykę. Za rowerami idą inne produkty – odzież, buty, kaski. Gdyby kobiety nie jeździły na rowerach, nikt by o tak poważnym ruchu nie pomyślał. Z pewnością mężczyzn na rowerach jest więcej, ale myślę, że w każdym sporcie mężczyzn jest więcej. Nie jest to więc cecha kolarstwa. Panie czasem boją się, że rower zbyt mocno rozbuduje mięśnie ich nóg, a jazda po górach zostanie okupiona zbyt dużym wysiłkiem. No i można się zadrapać w kolano przy upadku… Ale tu szukam powodów na siłę. Kobiety naprawdę jeżdżą! I bardzo mnie to cieszy (śmiech).

Kaśka Paluch:  Czy poza tym, że sporo trenujesz, traktujesz też rower jako środek transportu?

Maja Włoszczowska: Nie bardzo, bo w Jeleniej Górze nie mam ku temu zbyt wielu okazji. Gdybym mieszkała w większym mieście, to na sto procent wybierałabym rower, bo jest najszybszy i najwygodniejszy. Kiedy mieszkałam we Wrocławiu, częściej jeździłam po mieście na rowerze.

Kaśka Paluch: A poza miastem? Jeździsz jeszcze dla czystej przyjemności?

Maja Włoszczowska: Zdarzają się takie treningi, które są czystą przyjemnością! (śmiech) Oczywiście, na wielu mam konkretne zadanie do wykonania, niekoniecznie te, na które akurat mam ochotę. Ale są też takie treningi, na których mogę pojeździć w terenie, i wtedy mam czystą frajdę. Zawsze czekam na jesień, kiedy jest już koniec sezonu i mam dwa tygodnie roztrenowania. Wtedy siadam z mapą, szukam szlaków, nowych miejsc albo jeżdżę na specjalnie tworzone single tracki, umawiam się ze znajomymi. To są najprzyjemniejsze momenty.

Rozmawiała Kaśka Paluch

Oceń artykuł
BRAK KOMENTARZY

SKOMENTUJ, NIE HEJTUJ