Karen lubi dżentelmenów
O wizji współczesnej kobiety i całowaniu po rękach opowiada Mademoiselle Karen, duńska wokalistka i przyjaciółka Czesława Mozila.
Przypominamy rozmowę z Mademoiselle Karen, duńską wokalistką, w Polsce znaną głównie z występów w zespole towarzyszącym Czesławowi Mozilowi. Podczas ubiegłorocznego krakowskiego festiwalu TranssMisja było na odwrót – to Czesław zaśpiewał obok Karen. W tym roku Transsmisja w listopadzie. Pod patronatem Miasta Kobiet.
„Uwaga! Oto moja wizja”– tak śpiewasz w jednej ze swoich piosenek. A jaka jest Twoja wizja współczesnej kobiety?
Uuups, poważny początek… Ale to kobiecy festiwal, więc mogłam spodziewać się takiego pytania. Myślę, że w dzisiejszych czasach mężczyźni i kobiety są w miarę sobie równi. Tam, skąd przyjeżdżam, nie ma aż tak wielkiej różnicy, ale w Polsce jest zauważalna. Niemniej jednak jest to bardzo miłe, gdy mężczyźni proponują pomoc przy noszeniu walizki albo otwierają przed tobą drzwi. To takie staromodne i dżentelmeńskie. Bardzo mi się to podoba, bo w Danii już takie zachowania utraciliśmy. To za sprawą kobiecych działań w latach 70., w które była zaangażowana również moja mama. Trzeba było zdecydować, czy chcemy być wszyscy tacy sami czy nie. A mnie naprawdę tęskno za tymi dżentelmeńskimi manierami.
Całują Cię po rękach?
W Polsce tak. I zdarza się to tylko tutaj. Bardzo to lubię, to takie staroświeckie. Czuję się wtedy jak dama. Z drugiej strony jestem przyzwyczajona, by sama dbać o siebie, dlatego w Polsce muszę się trochę powstrzymywać, aby pozwolić mężczyznom, by mi pomagali.
To żenujące, że podczas tego festiwalu trzeba udowadniać, że kobiety mogą grać na gitarach czy perkusji, mogą być realizatorkami dźwięku. Jak to wygląda w Danii?
Są u nas damskie zespoły, ale to nie takie powszechne. To samo można powiedzieć o scenie jazzowej. Kobiety nie grywają w big-bandach, no, może zdarzy się jakiś wyjątek. Mówi się sporo o kobietach, ale głównie wokalistkach. Ja lubię składy mieszane, damsko-męskie. Jak w grupie są sami panowie, to bywa za dużo testosteronu. Czasem wręcz myślę sobie: O! To brzmiałoby lepiej z dziewczyną… Jak jest za dużo kobiet, to mamy odwrotną sytuację. Fajnie jest, gdy zbiorą się przeciwności. Z drugiej jednak strony wciąż musimy walczyć. Masz rację, to wstyd, że kobiety wciąż muszą udowadniać, że liczą się w tym świecie, że muszą upominać się o równe wynagrodzenie w pracy albo o miejsce w polityce.
Nazwałaś się „Mademoiselle”. Kiedy słucham Twojej muzyki, to czuję się trochę tak, jakbym siedziała w wiosennym parku, przy stoliku, z kawą w filiżance. I chociaż na co dzień ubieram się na czarno, to w taki dzień założyłabym błękitne koronki…
Bardzo lubię taką staromodną scenerię. W walce o kobiece prawa jesteśmy silne, ale często zapominamy, że ciągle możemy nosić wysokie obcasy. To tylko moda, ale jednak buduje wizerunek. Lubię eleganckie, ale i silne damy. Po prostu lubię kobiecość wieloaspektową. Lubię też, kiedy ludzie mówią o mnie „mademoiselle” – jestem wtedy inna.
Może bardziej uprzejma?
Tak. I wchodzę na scenę z kwiatem we włosach.
Może to też kwestia szacunku? Życie jest lepsze, gdy się kulturalnie zachowujemy…
Myślę, że masz rację. To właśnie to, że kiedy przyjeżdżam do Polski, mężczyźni pomagają nosić walizki. W ten sposób okazują mi szacunek. Z jednej strony myślę: daj spokój, myślisz, że sobie nie radzę? Ale z drugiej może faktycznie chodzi o to, że ktoś kogoś zauważa i o niego dba.
O czym są Twoje piosenki?
Są o różnych rzeczach i śpiewam w różnych językach, przede wszystkim po francusku. Jest dużo o związkach. Byciu kobietą, szukaniu mężczyzny życia i o tym, że się nie udaje, ale szukasz, dopóki nie znajdziesz. Po prostu o życiu.
Ukończyłaś Królewską Akademię Muzyczną w Kopenhadze. Rozmawiałam niedawno z muzykiem, który również ukończył szkołę, a potem zajął się bardziej rozrywkową działalnością. Powiedział, że studia nie nauczyły go jak pisać piosenki.
Rzeczywiście. To nie ten rodzaj szkoły. Najważniejszą lekcję odebrałam już potem, stojąc na scenie. Podobnie z pisaniem piosenek. Kiedy studiowałam wszystko było znacznie bardziej skomplikowane – zapisy nutowe, partytury… To było coś zupełnie innego. Ale to, czego nauczyłam się na Akademii to dyscyplina i praktyka, a także, że czasem dobrze jest coś zaplanować. Z drugiej jednak strony bywa, że potrzeba czegoś zupełnie odwrotnego – improwizacji i jammowania, kontaktu z publicznością, spontaniczności. Tego nie da się nauczyć w szkole, a to bardzo ważne w muzyce pop.
Scena wymaga też otwartości. Już nie grasz w zespole, niezauważona. Teraz stoisz przed publicznością i cała uwaga skupiona jest na Tobie. To było trudne?
Tego też nie uczą w Akademii. Kiedy studiowałam byłam nawet krytykowana, za to, że ruszam się zbyt ekspresyjnie. Mówili, że powinnam skupić się na muzyce, a nie na uczuciach. Ale ja nie potrafię grać bez wyrażanie siebie, również poprzez ruch ciała. Tak więc zawsze czułam, że to nie najlepsza szkoła dla mnie, bo muszę się dzielić tym, co przeżywam. Dlatego też na koncertach dużo rozmawiam z publicznością. Ale ciągle się uczę. Wciąż i wciąż i wciąż.
Twoja muzyka jest pełna ekspresji. W życiu też tak często nastroje?
Ha, ha, ha, musisz o to spytać mojego męża…. Ale tak! Jestem w bardzo wrażliwa, wręcz ekstremalnie. I bywam też nieśmiała. Ostatnio nawet rozmawiałam o tym z moim tatą. O tym, że czasem wybucham jak bomba na scenie, a prywatnie jestem cicha i zdarza mi się długo czekać na to, by w końcu powiedzieć o czym myślę. Więc jestem złożona, ale pewnie każda kobieta taka jest.
Myślę, że kobiety naprawdę są podobne. Popychają się, by maszerować do przodu, ale z drugiej strony chciałyby czasem po prostu siedzieć w kącie…
Czuję tak samo. Czasami chciałabym po prostu siedzieć i obserwować. I dlatego wykreowałam Mademoiselle Karen. Będąc nią pozwalam sobie wyjść na scenę. To nie jest w 100 procentach Karen, choć oczywiście ona jest mną . Ale jest postacią, którą stworzyłam razem z publicznością.
Agnieszka Barańska
Radio Kraków