Łukasz Orbitowski: Głodność a płodność
Porzekadło o głodnym, lecz płodnym artyście istnieje tylko po to, aby uzasadniać budżetowe cięcia wydatków na kulturę
Raz w życiu byłem naprawdę głodny, oczywiście na własne życzenie. Miałem może dwadzieścia lat, wynajmowałem zrujnowane mieszkanie w centrum Krakowa i piłem na umór. Z przyczyn budżetowych odurzałem się piwem Van Gerst za złoty trzydzieści dziewięć, sprzedawanym w dyskoncie spożywczym Plus
Głodowanie trwało krótko. Z pomocą przyszedł przyjaciel, który akurat zbierał szlify w trudnym i pięknym zawodzie złodzieja. Szedł do Plusa po van gersty, wychodził z siatą piwka, a także serem, boczkiem, parówkami i bagietką, poupychanymi w dodatkowych kieszeniach płaszcza, które wszyła mu niczego nieświadoma babunia. Tak przejechaliśmy parę tygodni. Przypuszczam, że w lecie kraść byłoby mu trudniej. Wówczas wydarzyło się coś ważnego, czemu i dziś warto poświęcić cieplejsze uderzenie serca. Nie miałem jedzenia. Miałem przyjaciela, który kradł, żebym wlewał piwo do pełnego brzucha.
Już wówczas przejawiałem jakieś ambicje pisarskie (wydawało mi się, że pisarz jest połączeniem Micka Jaggera i Gustawa Holoubka), ale w tamtym okresie nie stworzyłem ani linijki. Człowiek głodny robi mnóstwo różnych rzeczy, lecz raczej nie sięgnie po pióro. Trudno składać słówka, gdy boli w żołądku. Przypuszczam, że z innymi jest podobnie, w konsekwencji czego porzekadło o głodnym, lecz płodnym artyście istnieje tylko po to, aby uzasadniać budżetowe cięcia wydatków na kulturę. Zmęczyły mnie te van gersty i gouda ze złodziejskiej kieszeni. Poszedłem do kopania dołów, kupiłem sobie obiad i napisałem opowiadanie, które doczekało się druku.
Niechętnie przyznaję, że z tą płodnością jest coś na rzeczy. Sukces cmoknął mnie późno i większość dorosłego życia spędziłem, uganiając się za kasą. Byłem królem chałtury, masowym wyrobnikiem najróżniejszych tekstów, najczęściej niskiej jakości. Pisywałem książki za innych, dialogi do tanich seriali, a nade wszystko felietony, po kilkadziesiąt w miesiącu. Mam dziwną zdolność składania słów w błyskawicznym tempie. Piszę tak szybko, jakbym mówił. Także w tej chwili.
Nie wstydzę się tego chałturzenia. Przeciwnie, pracowałem ciężko i jestem z tego dumny, choć powstające „michałki” nie przynosiły mi chwały. Były nisko płatne, lecz miałem ich dużo. Starczało na klawisz, kieliszek chleba i alimenty. Piszę o tym, by naświetlić prawdziwą zależność pomiędzy tzw. głodem i aktywnością twórczą. Byłem płodny jak nigdy, ale efekt mojej pracy jakość miał niską. A teraz wyobraźmy sobie następującą sytuację. Mogę najbliższy rok przeznaczyć na napisanie pięknej, mądrej i przypuszczalnie poczytnej powieści, która doskonale się sprzeda. Otrzymam kolosalny przelew, tylko za dwa lata. Mogę też usiąść i trzasnąć dziesięć felietonów po trzy stówki każdy. Pieniądze spłyną do końca miesiąca. Co wybiorę? Przecież forsy potrzebuję natychmiast.
Tamte czasy odeszły (ciekawe na jak długo), lecz mądrość z nich wyniesiona pozostała. Artysta głodny, owszem, jest płodny jak królik. Tylko nie stworzy niczego wartościowego. Od stolarzy nikt nie wymaga, aby głodowali.
Jakieś osiem lat temu zaproszono mnie i innych pisarzy do Trójmiasta na jakiś festiwal filmowy. Przypuszczalnie była to Gdynia. Już nie pamiętam. Chodziło mniej więcej o to, aby pożenić ludzi pióra z filmowcami. Wylądowałem więc na wspólnym hotelowym śniadaniu z większością pisarzy mojego pokolenia. Była nas trzydziestka jak nic. Akurat nakładałem sobie jedzenie, gdy wyszedł jakiś facet związany z festiwalem, poprosił o głos i powiedział, że filmowcy mylnie sądzą, iż nas nie potrzebują. Przekonywał, jak to nie wolno nam się zrażać. Racja jest po naszej stronie. Musimy pójść, rozmawiać z nimi, przekonywać o własnej ważności, a wówczas może się uda, może jednak będziemy pracowali przy filmie. Popatrzyłem na tego faceta. Wyglądał na wiceasystenta zastępcy kierownika poddepartamentu. Potem zerknąłem na mój talerz z obficie nałożonym mięsiwem i rzekłem tak głośno, jak się dało:
– Ten dzień zostanie zapamiętany jako dzień, w którym pisarz się najadł.
Facet zrobił minę, jakby oberwał w splot słoneczny. Ludzie pióra pootwierali gęby. Martwą ciszę przeciął śmiech, głośny, szczery i barbarzyński. Samotnie rechotał pewien młody, zacny pisarz. Nie potrafił przestać, aż czerwony się zrobił. Kaszlał i znowu się śmiał. Natychmiast zabrałem go stamtąd na wódkę. Tak się zaczęła nasza przyjaźń, która trwa do dziś.
Łukasz Orbitowski