Dla was coś się skończyło, dla mnie coś się zaczyna. Minęła gorączka przedświąteczna, same święta, sylwester i leniwe dni po nim, mało tego, upadły już nawet najmniej ambitne postanowienia noworoczne, a życie po niemal miesięcznych perturbacjach powraca na przyjemniejsze tory. U was już styczeń. Ale ja piszę te słowa w połowie grudnia, przejęty ciemnością nadchodzących nocy i krótkim światłem czekających mnie dni
W dwóch ostatnich tygodniach grudnia i pierwszych stycznia jest najciemniej. Noce są najdłuższe, czego nie zmienią ani świąteczne światła, ani fajerwerki. W końcu Boże Narodzenie wywodzi się z pogańskiego święta przesilenia słońca. Pamiętam wigilię spędzoną na północy, w Kopenhadze. Dzień był jeszcze krótszy. Wydawało mi się, że słońce zaledwie mrugnęło do mnie z ciemnego nieba.
Przed świętami wszystko dyktuje mi radość. To wspólny mianownik każdej formy tego multikulturowego święta. Towarzyszy podczas kupowania prezentów, przy stole z siankiem i opłatkiem, nawet na grudniowej popijawie z przyjaciółmi. Radują się znani i nieznani na billboardach i łatwo wskazać źródło tego szczęścia.
To przedmiot, który kupili sobie w okazyjnej cenie. Rozumiem kulturę konsumpcji, w której żyjemy, rozumiem chrześcijańską cywilizację, z której w jakiś sposób przyszliśmy i tylko ten terror radości trudno mi przyjąć. Nie umiem radować się na zawołanie, a nawoływanie do uśmiechu, do pląsów serca napawa mnie smutkiem, z którym w ten szczególny czas nie wiem, co robić.
W moim domu pojawiła się choinka. Śmiejcie się, ale nigdy jej nie miałem, odkąd w rejonach matury wyprowadziłem się od rodziców. Żeby było lepiej, od dawna nie miałem domu, a rozpisuję się o choince. Niech jednak będzie o niej. Stoi sobie, a domownicy zachwycają się, jaka ona piękna, wielka, świecąca i tak dalej. Tymczasem ten kawał sztucznej sosny blokuje mi dostęp do półeczki z płytami. Próbuję się zachwycać zachwytem moich domowników. A może pozachwycam się tym, że w ogóle są jacyś domownicy? Wcześniej ich nie było.
Dni przed świętami wypełnia nerwowa krzątanina, jakieś telefony, zakupy, kreślenie i ustalanie planów odwiedzin: kto, kiedy i do kogo. Można odnieść wrażenie, że chodzi o wyciek w reaktorze atomowym albo chociaż gaszenie pożaru. W efekcie do wigilijnego stołu wszyscy zasiadają zmęczeni i skłóceni.
Od tych świąt nie da się uciec. Kiedyś próbowałem, właśnie w tej nieszczęsnej Kopenhadze. Zostałem tam sam, nie wróciłem do Polski, wylądowałem nocą, z butelką wódki w łapie, nad jakimś koksownikiem, wśród obcych ludzi o wytatuowanych twarzach.
Pomyślałem sobie, że nie znalazłbym się tutaj, gdyby nie wigilia. Nie-obchodzenie wigilii jest również odnoszeniem się do wigilii. Wigilia jest jak drzewo zwalone w poprzek drogi. Nie można go zignorować. Nie lubię niczego, co jest ode mnie potężniejsze.
Po świętach następuje przedziwny czas snucia się i wielkiej niewyraźności.
Mam na myśli te dni przed sylwestrem. W gruncie rzeczy nie wiadomo, czemu służą i co powinniśmy z nimi zrobić.
Praca się wlecze, a odpoczynek nuży. Wokoło pętają się zagubione dzieci, które mają dość konsol, tabletów, telewizji i gier planszowych.
Jedyne, co im się marzy, to sporty zimowe, co mnie, osobę dorosłą i odpowiedzialną, stawia w perspektywie kolejnej udręki.
O sylwestrze nawet nie chce mi się pisać, gdyż znów ujawnia się dyktatura radości, której towarzyszy kolejna przykra okoliczność, mianowicie kult alkoholu. „O rety, jak się nawalę!”, „Ze mną się nie napijesz?”, „Z reguły nie piję, ale w sylwestra uderzam do spodu”. Wypiłem w życiu cysternę wódki i wiem, że jakikolwiek nacisk na picie, namawianie do picia, przyspieszanie kolejek i tym podobne są chamstwem porównywalnym do splunięcia na buty. Każdy ma swoją sprawę z alkoholem. Nikomu nic do tego.
Na sam koniec następują te pierwsze styczniowe dni, spędzane trochę w atmosferze fałszywego nowego początku. Znów czuję się człowiekiem nie na miejscu i nie wiem nawet, co mógłbym w sobie zmienić na tę okoliczność. Nawet palenie rzuciłem przypadkiem, miesiąc wcześniej. Dla ludzi lepszy nie będę, bo nie umiem. Pracuję najwięcej, jak tylko się da i sam z siebie chodzę na siłownię. Cokolwiek bym sobie obiecał, będzie to miałkie i pozbawione znaczenia.
W te dni wszystko rozpędza się jak śnieżna kula, jak rakieta, która musi opaść, a świat udaje znak zapytania, choć przyszykował dla nas wszystkie odpowiedzi. Nie przychodzą przelewy ani rachunki. W sklepach trwa inwentaryzacja. Dzieci dziwią się, że trzeba iść do szkoły. A ja jestem jak piesek preriowy wyciągnięty za kark z jamki na zimowe słońce. Oślepiony, mrużę oczy i przebieram łapkami, próżno szukając gruntu.
Łukasz Orbitowski