Książkowa nowość: Damy przeklęte, które pogrzebały Polskę i ich prawdziwe historie
Królowa w kraju bez króla i mistrzyni podstępu, od której mógłby się uczyć sam Machiavelli
Dla władzy i dla dobra dzieci były gotowe rozerwać kraj na strzępy. Czarne wdowy, które unicestwiły monarchię. Prezentujemy fragment z książki „Damy przeklęte. Kobiety, które pogrzebały Polskę”
Dla Judyty cel zawsze uświęcał środki. Królowa w kraju bez króla i mistrzyni podstępu, od której mógłby się uczyć sam Machiavelli. Pasierba, który nie chciał całować jej pierścienia, wydziedziczyła i zamknęła w klasztorze. Dworzan, nie dość nisko zginających karki, zaprzedała w niewolę. Nie wahała się najmować skrytobójców. Byle żaden ślad zbrodni nie prowadził do niej.
Zbysława zniknęła z pamięci i z dziejów. Ale to walka o jej honor stała u podstaw jednego
z najsłynniejszych konfliktów całej tej epoki. Czy na rozkaz żony książę oślepił i zamordował własnego brata? I czy to ona ściągnęła na niego wieczystą hańbę?
Salomea wierzyła, że ma za sobą niebiańskie zastępy. Dogmatyczna i nieustępliwa, sprawiła, że cała dynastia chodziła na jej pasku. To ona przekonała męża, by rozbił państwo na kawałki. Wszystko, byle uratować potomków przed zakusami ambitnej synowej
Czarna wdowa. Judyta Salicka na polskim tronie
Mężczyzna zmrużył oczy, niepewny, czy właściwie zrozumiał dobiegające go słowa. Jej książęca – albo, jak sama twierdziła, królewska – mość trzymała się na dystans. Może po to, by nie ryzykować zetknięcia z plebsem, a może z samego respektu bądź strachu przed jego profesją. Mówiła po niemiecku, z ciężkim akcentem. Tylko od czasu do czasu, z wahaniem dorzucała pojedyncze wyrazy w języku Słowian.
– Der Bär? Oder das Wildschwein? – wyrzekła w zamyśleniu, chyba bardziej do samej siebie
niż do skrytego w cieniu rozmówcy.
– Jaśnie pani raczy pytać o niedźwiedzie? – odparł, nie wiedząc, czy to już rozkaz, czy tylko
kurtuazyjny wstęp do rozmowy. Niewielu miał niemieckich mocodawców i żadnej wiedzy o
obyczajach dam przybyłych z Rzeszy. Czyżby cesarscy lubili pogawędzić o zwierzynie
przywiezionej z polowania, zanim – po przełamaniu pierwszych lodów – zlecą zgładzenie
niewygodnego konkurenta? A może przeciwnie: od razu, bez próżnych wstępów,
przechodzili do rzeczy?
– Tak, niedź… niedzie… die Bären. Doniesiono mi, że jesteście dyskretni, a ja nie chcę żadnych śladów. A już na pewno żadnych, które prowadziłyby do mnie.
Czekała na odpowiedź, ale on nawet nie otworzył ust. Wiedział, że to niepotrzebne. Gdyby władczyni miała choćby cień wątpliwości do jego dyskrecji i subtelności, nigdy nie doszłoby do tego spotkania. Królowa była na miejscu, a tym samym – wiedziała, że on podoła wyznaczonej misji.
Ciszę, która na moment wypełniła nawę katedry, rychło przerwał świst wiatru. Podmuchy wpadały przez puste otwory okien. W szaleńczym tańcu przeskakiwały między pnącymi się ku niebu ścianami i potężnymi filarami, zamieniając się w przeraźliwy, złowieszczy skowyt.
– Wypadki chodzą po ludziach. Ilu to królów zginęło na polowaniach? Ilu królewskich synów?
– podjęła monarchini, próbując przekrzyczeć wycie wiatru. Rozmówca wiedział już, że ma doczynienia z kobietą, którą życie nauczyło ostrożności. Gdy tylko mogła, ograniczała się do pytań. W końcu jeśli z jej ust nie padły żadne żądania, to nie można jej było pociągnąć do odpowiedzialności za to, co miało nastąpić.
– Wielu było takich nieszczęśników, wasza wysokość – odparł mężczyzna po krótkim namyśle. – Ale też do wielu uśmiechnęła się fortuna. I nawet gdy niepostrzeżenie pozbawiono ich obstawy czy dziwnym zrządzeniem odebrano miecze, a na nich rzucały się zwierzęta rozjuszone i śmiertelnie groźne, oni umykali przed sądem ostatecznym. Nad bestią nikt nie zapanuje. Może rozszarpać człowieka, ale może też w decydującej chwili odstąpić od
ataku…
Świątynia tonęła w ciemnościach. Zausznicy, których przyprowadziła ze sobą królowa, trzymali w dłoniach kaganki, ale migotliwe płomienie rozświetlały przestrzeń na zaledwie kilka kroków. W bezksiężycową, pochmurną noc katedra robiła wrażenie przepastnej, wprost nieskończenie wielkiej budowli. Na krawędzi pola widzenia majaczyły rusztowania i sterty świeżo obrobionych kamieni. To nie był jeszcze dom Boży, a tylko wielki plac budowy. Oczko
w głowie księcia Władysława, pragnącego wystawić w ulubionym grodzie świadectwo swej wiary. Prace posuwały się naprzód z mozołem, a końca wciąż nie było widać. Ponieważ zaś konstrukcja wymagała ogromnej ilości budulca, drogiego szkła, żelaza, a nawet srebra czy złota, toteż nikt nie ważył się wkraczać na jej teren bez wyraźnej zgody władcy. Trudno było sobie wyobrazić lepsze miejsce na nocną rozmowę – bezpieczne od jakichkolwiek wścibskich
uszu, w tym także: tych należących do samego Władysława Hermana. Judyta osobiście wybrała ten punkt spotkania. Teraz zaś przez głowę przeszła jej nowa i, jak sama stwierdziła, błyskotliwa, myśl. Czy kościół nie mógłby stać się także inspiracją? Receptą na jej własne, naglące problemy?
– Stryj mojego pierwszego męża… – przemówiła znowu – niech mu ziemia ciężką będzie,
Salomona, rzeczywiście z polowań wracał cały. Tak się jednak dziwnie złożyło, że zaraz przed walną bitwą z mym bratem zawalił się pod nim jego własny tron… Czyż katastrofy budowlane też nie chodzą po ludziach? Zwłaszcza w kraju, w którym, jak teraz w Polsce, stawia się tyle nowych świątyń?
Na twarzy mężczyzny odmalował się wyraz zdziwienia. A może raczej był to cień podziwu?
Dla ludzi jego profesji świat był mały, a najbardziej zuchwałe ze spisków stanowiły temat słuchanych z atencją relacji. On nie tylko znał losy nieszczęsnego króla Beli, ale też drugi, mniej rozpowszechniony rozdział tej historii.