Na granicy. Kryzys humanitarny czy już zbrodnia przeciwko ludzkości?
Jak pomóc ludziom na granicy polsko-białoruskiej?
Gaja na granicy była tylko kilka dni, ale wciąż nie może się otrząsnąć. Najbardziej pamięta oczy pewnego Syryjczyka, w których nie było już ani nadziei, ani beznadziei, nie było nic, tylko otchłań, obojętność, kto i gdzie go przewiezie i wrzuci, i czy przeżyje czy nie. Gaja zasypia z tym widokiem pod powiekami, a gdy się budzi, pierwszą rzeczą, którą robi, jest sprawdzenie, czy w nocy były przymrozki.
Dalej byliśmy sami
Mirosław na granicy jest codziennie. Śpi coraz mniej. Relacjonuje coraz zwięźlej. Pisze, bo jest świadkiem.
„Właśnie wróciłem z nocnej wycieczki. 2:0 dla nas. Śpiwory od Was już ratują życie.”
„Czy widzieliście kiedyś, jak pije wodę człowiek, który nie pił 5 dni? Ja widziałem to dzisiaj pierwszy raz w życiu. Wszyscy, którzy mają nienawistny stosunek do tego, co robimy, niech się pocałują w d… i niech nie wysyłają mi swoich przemyśleń na ten temat, bo nie zdzierżę…”
„Miałem sen, że milion osób przyjechało do nas granicę i był protest, a potem zmasowana pomoc potrzebującym. Milion osób zabrało kogoś ze sobą do domu i jechali długą kolumną. Obudziłem się i dalej byśmy sami…”
„3:00 w nocy. Kolejne wezwanie pomocy. Resztkami sił podejmuję trzecią dzisiaj wyprawę. 6 osób w tym kobieta i 3 letnie dziecko. Poza strefą. Nie ma kto ze mną jechać. Wcześniejsze dwie grupy ogarnąłem sam. Szykuję pakiety, wodę i śpiwory. Znów prawie 60 kg. Wzywam kolegę z daleka. Na szczęście przyjeżdża szybko.
Spotykamy się po drodze. Potem jedziemy jednym autem. Stawiamy je w lesie i dalej idziemy kilometr bez latarek przez gęste zarośla. Są ludzie. Bardzo się boją. Mówię im: „As Salamu Alajkum”. Nie dowierzają. Szybko wydajemy jedzenie dla dziecka. Na szczęście jest zdrowe. Reszta mocno odwodniona i wychłodzona. Wypijają dużo wody. Szybko otwierają pakiety i jedzą. Pytają kim jesteśmy. Mówimy, że mieszkańcami z okolicy. Ciągle nie wierzą. Błagają o bezpieczeństwo. Przysięgam im, że są bezpieczni, że nie zrobimy im krzywdy.
Rozmawiamy. Podają swoje imiona. Na koniec jeden mówi coś w ich języku. Inny tłumaczy na angielski, że chcą nam zapłacić za otrzymaną pomoc… za jedzenie i wodę… (Tyle w kwestii tego, jak oni są niby groźni…) Mówię im, że to wszystko jest od ludzi z Polski, od Was. Nie wierzą, że jestem Polakiem… Są bardzo zdziwieni. Są trzeci raz w Polsce, po dwóch łapankach i wywózkach na Białoruś. Tam, mówią, dzieją się straszne rzeczy. Polacy zaś zrobili im krzywdę. Zarówno służby, jak i mieszkańcy. Daję im papierosy. Zawsze mam kilka paczek przy sobie. Palimy razem. Opowiadają o sobie, jak mają na imię, skąd są, dlaczego uciekli z domu itd. Krótko opowiadają.
Patrzę na dziecko, jak łapczywie pije soczek. Łzy płyną mi do oczu. Nie mogę k…wa znieść już tego kraju… Za to, że dziecko musi w nocy w lesie dostawać soczek od wkur…nych. obywateli. Soczek przysłał ktoś z Was.”
Mirosław Miniszewski mieszka na Podlasiu, przy granicy z Białorusią, na terenie objętym stanem wyjątkowym, jest filozofem, dziennikarzem, pisarzem (m.in.: „Opowieści ze wsi obok”, „Nienawiść w czasach zarazy”). Kilka lat temu, jak informuje na swojej stronie miroslawminiszewski.pl, zrezygnował z życia w mieście i zamieszkał na podlaskim pustkowiu z dala od ludzi i cywilizacji, żeby żyć spokojnie i pisać książki. Zamiast tego, co noc jeździ do lasu niosąc pomoc wygłodzonym, wycieńczonym, wyziębionym ludziom. Robi to, bo… nie ma wyboru.
„Błagam, nie piszcie mi, że mam dbać o siebie, to nie jest czas. Ja nie mogę inaczej. Gdybyście tu byli i widzieli to co ja, robilibyście to samo.”
O tym, co się dzieje na granicy, pisze na swoim profilu na: www.facebook.com/miroslawq
Takich ludzi jak on, mieszkających w strefie stanu wyjątkowego, przy granicy z Białorusią jest wiele. Robią zbiórki, segregują pakiety pomocowe, gotują zupę. Nocami zanoszą ciepłe śpiwory, koce termiczne, wodę, jedzenie do ludzi w przygranicznych lasach walczących o przeżycie. Do ludzi, którzy w 2021 roku, w cywilizowanej Europie, są przepychani między polską i białoruską służbą graniczną. Tzw. push-back, nielegalny zresztą w myśl międzynarodowego prawa, Adam Wajrak na swoim profilu nazywa wprost:
Jaki „push back”? Po cholerę ten sterylny angielski. Nie pora wreszcie tego nazwać po imieniu, tak jak powinno się to u nas nazywać? Prosto i zwyczajnie; łapanka i wywózka.
Uprzedzam, odwołań do wojny i eksterminacji będzie w tym tekście więcej…
Dehumanizacja „Innego” przez „Dobrego Człowieka”
„Jaka jest kara za zabicie Żyda?”, pyta Polak niemieckiego żołnierza w głośnym ostatnio „Weselu” Wojciecha Smarzowskiego, którego akcja – jakie to symboliczne – dzieje się na Podlasiu, tam gdzie dzisiaj umierają uchodźcy. „Nie ma kary, możecie zlikwidować ich wszystkich, tylko zróbcie tak, żeby nie zostało śladów”, słyszy.
Wystarczy cudze przyzwolenie, by ludzie zmienili się w bestie i spalili sąsiadów w stodole, tylko dlatego, że są żydowskiego pochodzenia i – jak głosi ksiądz z ambony – swoim wyznaniem zagrażają polskości.
Takie przyzwolenie panuje dzisiaj na polsko-białoruskiej granicy. I Polacy biorą w tym udział – aktywny (rząd, straż graniczna, wojsko, a teraz też sprowadzane na tamten teren bojówki niepodległościowe) i bierny (gdy odwracają głowę, udają że ich to nie dotyczy, kwestionują fakty, hejtują).
Usłyszałam kilka dni temu, że nigdzie tak bardzo jak na Podlasiu nie czuje się zmowy milczenia. W czasie wojny i po wojnie zdarzyły się tam rzeczy, o których nikt nie piśnie słowa. Zbyt okrutne, by je pomieścić. Zdarzyły się „dobrym” ludziom, katolikom.
Lęk przed obcym, przed innym jest stałą figurą naszego życia.
Psychiatra i psychoterapeuta, prof. Bogdan de Barbaro w książce „Sztuka obsługi życia” (wyd. Mando) w rozdziale „Inny, obcy” mówi:
„Pascal powiedział kiedyś mniej więcej tak: Gdy jesteś na tym samym brzegu rzeki co ja, to jeślibym cię zabił, byłbym zbrodniarzem. Ale jeśli cię zabiję, gdy jesteś na przeciwnym brzegu, to będę bohaterem. I to jest strasznie bolesna okoliczność egzystencjalna, że jeśli ktoś jest inny od nas, to pierwszymi naszymi uczuciami wobec niego są zaniepokojenie, a potem wrogość i agresja.”
A prof. Dominika Dudek, również psychiatra i psychoterapeutka, w tej samej książce wyjaśnia ten mechanizm:
„W budowaniu niechęci do Innego istotną rolę odgrywa też dysonans poznawczy, a mówiąc precyzyjniej, dążenie do jego redukcji. Każdy z nas lubi myśleć o sobie, że jest dobrym człowiekiem. Jeśli Inny wywołuje wrogość i chęć skrzywdzenia go, to takie nastawienie nie współgra z myśleniem o sobie jako o dobrym człowieku. Trzeba zatem coś zrobić, żeby ten dysonans poznawczy zredukować. Najprostszym sposobem będzie dehumanizacja Innego, a czasami dodatkowo przypisanie mu winy za jakieś wyimaginowane zło. Wtedy już nie krzywdzi się drugiego człowieka, tylko wrogi element albo numer obozowy. Dzięki temu można zachować dobre zdanie o własnym człowieczeństwie”.
Zobacz też: Janina Ochojska mistrzyni w pomaganiu
Żaden człowiek nie jest nielegalny
Dehumanizacja zaczyna się od języka. W oficjalnym przekazie nie mówi się o „ludziach”, tylko dominuje słowo „nielegalni”.
Dzisiejsi uchodźcy są Żydami od Smarzowskiego. Nielegalni imigranci (z naciskiem na nielegalni), nie-ludzie, przepychani przez granicę, rozgrywani na scenie politycznej. Można ich popchnąć, uderzyć, rozdeptać im telefon, wywieźć z powrotem do lasu, poszczuć psami, wykręcić im ręce, przepchnąć pod drutami lub… przerzuć nad. Jaka grozi kara Polakowi ze Straży Granicznej, gdy taki człowiek zamarznie w lesie albo zginie z wycieńczenia, choroby? Żadna, bo ma rozkaz, by bronić polskich granic. W Jedwabnem broniono polskości paląc jego żydowskich mieszkańców. Dziś broni się polskości przerzucając nad drutami ciężarną kobietę, 29-letnią Kongijkę, która niedługo potem rodzi martwe dziecko.
Ale zbrodnie przeciwko ludzkości się nie przedawniają, a sytuacja na granicy zaczyna przypominać czyny objęte taką definicją (takie jest m.in. stanowisko polskich ambasadorów, zrzeszonych w Konferencji Ambasadorów RP)
Marta Górczyńska, prawniczka współpracująca z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, zaangażowana w pomoc prawną uchodźcom szukającym w Polsce ochrony międzynarodowej, w wywiadzie udzielonym na profilu Salam Lab mówi, żeby nie zapominać, że ludzie w lasach na naszej granicy są ofiarą sytuacji, a nie naszymi wrogami. Wrogiem jest Aleksander Łukaszenko i jego reżim.
Ci ludzie zostali oszukani, zwabieni na Białoruś obietnicą, że z wizą, którą kupili, bez problemu dostaną się do Europy, do lepszego, uprzywilejowanego świata. Zamiast tego zostają wywiezieni do obozów przejściowych w lesie, a stamtąd dalej, pod samą granicę, i nie mają – nawet gdyby chcieli – możliwości wycofania się i powrotu do swojego kraju. A kiedy znajdują się po naszej, polskiej stronie, wyłapywani są przez Straż Graniczną i wywożeni z powrotem na granicę, i przepychani na stronę białoruską. I tak wiele razy, tam i z powrotem, trafiają w kocioł, który dla wielu staje się kotłem śmierci.
To nie oni są winni. Winny jest świat, z jego niesprawiedliwą dystrybucją dóbr (Scilla Elworthy w książce „Ostatni moment” pisze, że „połowa bogactwa światowego znajduje się w rękach najbogatszych 2 procent populacji”!) i wojnami, które zmuszają ludzi do porzucenia domów. Winny jest Aleksander Łukaszenko i białoruski reżim, który organizując szlak migracyjny i reklamując go jak niemal turystyczną wycieczkę, dąży do destabilizacji Europy. Winny jest przemysł przemytniczy, który z pragnienia ludzi do życia w lepszych warunkach uczynił gigantyczny biznes. Ten biznes trwa zresztą od wieków. [Przykładowo, wielka emigracja galicyjska pod koniec XIX w. była efektem podobnych działań, jakie dzisiaj prowadzi się w Syrii, Iraku, Afganistanie i innych krajach Bliskiego Wschodu oraz Afryki. Martin Pollack w książce „Cesarzu Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji” pisze, jak agenci ówczesnych biur podróży chodzili po wsiach i namawiali do wyjazdu za ocean, oszukując, ograbiając, sprzedając bilety na statek, które były nieważne, mamiąc wizją raju bez zająknięcia się o trudnościach, by w pierwszej kolejności w ogóle dostać się do portu. Dochodziło do przemocy, upokorzeń, a także handlu ludźmi].
Winne jest państwo polskie, które nie potrafi i nie dąży nawet do odnalezienia rozwiązania sytuacji, i które – co jest najbardziej szokujące – utrudnia niesienie pomocy humanitarnej. Mirosław Miniszewski relacjonuje na swoim profilu: „Policjant na checkpoincie z uśmiechem do mnie: Proszę się nie martwić, to już końcówka, zaraz przyjdą mrozy i wszystko ucichnie…”.
Aby zredukować dysonans poznawczy i pozostać we własnych oczach dobrym człowiekiem przerzuca się winę i odpowiedzialność na uchodźców, w różny sposób. Mówiąc, że groźni, bo wyznają inną religie. Że nieodpowiedzialni, bo wybierają się w tak ekstremalne warunki z dziećmi. Że kobietom i dzieciom możemy pomóc, ale mężczyzn trzeba odesłać. Że wcale nie są w tak złej sytuacji, w końcu mieli kilka tysięcy dolarów na tę podróż i w dodatku zdarza im się nosić markowe ubrania. Mają telefony komórkowe. Nie wyglądają na biednych. Coś wam przypomina ta narracja? W Polsce ofiary przemocy też na takie nie wyglądają, a ofiary gwałtów na pewno same zawiniły.
Wśród reakcji Polaków na uchodźców jest też obrażanie się („oni nie chcą do nas, tylko do Niemiec”) i zwyczajna niewiedza, podsycana przez państwowe media, które np. powtarzają, że ci ludzie mogliby iść na oficjalne przejście graniczne i tam wystąpić o azyl. Co nie jest prawdą, chociaż tak powinno być zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego. Tyle, że Polska ich nie respektuje. Marta Górczyńska mówi: „Polska łamie przepisy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka nie dopuszczając uchodźców do składnia wniosków azylowych na przejściach granicznych”. Jednocześnie jednak wprowadza w błąd opinię publiczną mówiąc, że jest to możliwe.
Prawniczka podkreśla też, że trzeba oddzielić dwie sprawy. Jedna to rozwiązanie sytuacji na poziomie politycznym. A druga to bieżąca pomoc uchodźcom, która jest obowiązkiem, a którą państwo utrudnia, wręcz uniemożliwia. To że sytuacja jest politycznie bardzo skomplikowana, nie zmienia faktu, że ludziom w sytuacji zagrożenia życia należy się po prostu pomoc, nawet jeśli są „mięsem armatnim” Łukaszenki.
„Zgadzam, że należy sprawę rozwiązać politycznie, to znaczy podjąć różnego rodzaju starania dyplomatyczne, rozmowy, wywierać nacisk międzynarodowy. Zgadzam się również z tym, że należy przemyśleć kwestię procedur prawnych, które powinny być zastosowane. Ale to wszystko jest tym drugim krokiem. Najpierw jednak należy te osoby uratować przed niechybną śmiercią, a dopiero później lub równolegle się zastanawiać, jakie dalej kroki powinny zostać podjęte” – mówi Marta Górczyńska.
Zobacz też: Sławni uchodźcy
Jak do tego doszło?
Wydawałoby się, że o kryzysie humanitarnym na polsko-białoruskiej granicy wiedzą wszyscy, bo sprawa zaczęła być głośna w wakacje, a jej ranga rośnie z każdym dniem, który przybliża do zimy i mrozów. Wiedza jest to jednak wybiórcza, fałszywa lub wyparta. Sprawa jest za duża, za mocna, by dało się ją ot tak przyjąć, zrozumieć; by dało się z nią żyć. Polskie społeczeństwo jest podzielone na tych, którzy niosą pomoc, bezpośrednio na miejscu i poprzez wspieranie zbiórek, zakup śpiworów i innych niezbędnych przedmiotów, oraz na tych, którzy z ulgą przyjmują stanowcze działanie Straży Granicznej, wspieranej przez Wojska Obrony Terytorialnej, wypisując na ich fb, że są z nich dumni, że dziękują za ich odpowiedzialną pracę, a nawet proponują dostarczenie… armatek wodnych do przepędzenia obcych.
Na terenach przygranicznych z Białorusią obowiązuje stan wyjątkowy. To oznacza, że osoby spoza tego terenu nie mogą wjechać bez specjalnych przepustek. A więc nie mogą wjechać też dziennikarze, lekarze, prawnicy, aktywiści, przedstawiciele organizacji humanitarnych niosących pomoc. Jest tam za to dużo żołnierzy, wezwanych na pomoc straży granicznej, policjantów, samochodów wojskowych z zamaskowanymi rejestracjami, legitymowania, przeszukiwania bagażników i coraz większej nerwowości.
Z opublikowanego właśnie w Krytyce Politycznej reportażu Przemysława Sadury i Sylwii Urbańskiej, „Tam gdzie ich zabierają i „gonią” z powrotem” [2], wynika, że wśród służb mundurowych coraz więcej jest frustracji, agresji, nadużywania alkoholu, a nawet zachowań psychotycznych, wywołanych traumatycznymi wydarzeniami.
„Nasi rozmówcy [żołnierze – przyp. red] z początku mają wyraźny problem z nazwaniem wprost działań na granicy. Nie określają ich mianem wywózek, nie używają oficjalnego słowa „pushback”. Kiedy w pewnym momencie z naszej strony pada słowo „przepychanie”, momentalnie je podchwytują. I od razu tłumaczą się, że wojsko nie chce „przepychać”, nie chcą tego brać na siebie. Oni tylko dzwonią po straż graniczną, to straż się tym zajmuje, ale oni – wojskowi – muszą stać i na to patrzeć. Nie wszyscy wytrzymują, choć ludzie są różni, niektórym się nawet podoba. Wyjaśniają, jak wygląda wywożenie ludzi – bram nie ma, ale jak trzeba przepchnąć większą grupę, to przejście się robi. Druty rozciąga się hakami, ale czasem trzeba przeciąć. Teraz jednak staramy się, aby „ich” nie wpuścić. Dlatego są takie walki na granicy. Gdyby wiedzieli, co będą robić, nie poszliby do wojska – podsumowują.
Jak sobie z tym radzą? Czy mogą odmówić wykonania rozkazów? Zaczynają się śmiać nerwowo. Nie mogą tego zrobić. Co gorsza, nie ma żadnego wsparcia dla tych, którzy nie wytrzymują psychicznie. A wielu sobie nie radzi. Nie śpią, odreagowują. Mało, że nie dostają pomocy, to jeszcze są „zastraszani” i „dociskani” przez górę.
– Niby jest psycholog, ale jak jej się coś powie, to wszystko i tak trafia do dowódcy. Jedyny sposób, aby odpocząć, to L4.
Z innych źródeł wiemy, że liczba zwolnień lekarskich w wojsku w ostatnim czasie lawinowo wzrosła. Od rozmówców zaś, że stosują opór. Udają, że nie widzą uchodźców, przepuszczają, nie dzwonią.
– Pierdolę, ja to już nawet nie zgłaszam – mówił wkurzony żołnierz, którego spotkaliśmy w innych okolicznościach.”
Jak w ogóle doszło do sytuacji na granicy, skąd wzięło się tam tyle uchodźców, doskonale tłumaczy Marta Górczyńska we wspomnianym wywiadzie dla Salam Lab:
„Z opowieści osób, do których docieramy w lasach wyłania się bardzo ponury obraz. Wiemy już, że machina sterowana przez reżim Łukaszenki jest niezwykle okrutna, wykorzystywana do tego, żeby wywierać polityczną presję na Unii Europejskiej właśnie za pomocą tych ludzi.
To są osoby, które najczęściej pochodzą z krajów, gdzie dochodzi do łamania praw człowieka, z krajów ogarniętych wojną, czy to domową czy różnymi konfliktami zbrojnymi, z krajów bardzo niestabilnych. Nic więc dziwnego, że ci ludzie poszukują możliwości zamieszkania w innym miejscu na świecie, tam gdzie ich dzieci będą bezpieczne, gdzie będą mogły pójść do szkoły, gdzie nie będzie ryzyka, że po drodze spadnie koło nich bomba. W związku z czym są to osoby niezwykle zdesperowane, żeby zapewnić lepszy byt sobie i swoim rodzinom. Unia Europejska, czy szerzej Europa, czy jeszcze szerzej państwa globalnej północy, nie oferują takim osobom zbyt wielu dróg legalnego wjazdu. Bardzo trudno jest im dostać wizę do jednego z państw europejskich, więc poszukują innych sposobów. Na przestrzeni lat widzieliśmy otwieranie się szlaków migracyjnych na różnych zewnętrzny granicach Europy i wiemy też do jakich patologii tam dochodziło. Wiemy, że w takich masowych migracjach dochodzi chociażby do przypadków handlu ludźmi, dochodzi do przemocy, dochodzi do bardzo dramatyczny warunków tego podróżowania. Wiemy także, że ścieżki te okupione są bardzo dużą śmiertelnością.
Wykorzystując sytuację – z jednej strony ogromną desperację ludzi, którzy chcą wyrwać się do jakiegokolwiek bezpiecznego miejsca na ziemi, żeby zapewnić sobie i swoim rodzinom lepszy byt, a z drugiej brak legalnych ścieżek wjazdu do Europy – Białoruś oferuje im dużo łatwiejsze możliwości wjazdu niż dotychczas. Są to tańsze wizy, usługi różnego rodzaju biur turystycznych, które w tym momencie oferują wjazd do Białorusi i bardzo często wprowadza w błąd, mówiąc tym osobom, że na podstawie białoruskiej wizy będą mogły legalnie w Europie się przemieszczać, że będą mogły znaleźć bezpieczne miejsce do życia i że taka podróż będzie w pełni bezpieczna. Niestety na miejscu okazuje się, że tak zupełnie nie jest. Te osoby są zwożone na granicę i na tych granicach umieszczane w różnego rodzaju obozach przejściowych, skąd przy użyciu przemocy, brutalnej siły, wyrywania ludziom ich rzeczy, nawet przypadków rozdzielania rodzin, są wypychane siłą w kierunku Polski.”
Prawniczka mówi dalej, że ponieważ te osoby pochodzą z krajów niestabilnych to wiele z nich mogłoby się kwalifikować do ochrony międzynarodowe, nie da się jednak tego sprawdzić, gdyż:
„Kiedy pojawią się na terytorium Polski, nie są wobec nich uruchamiane odpowiednie procedury, zamiast tego te osoby są nielegalne wypychane z powrotem w kierunku Białorusi, również brutalnie, co więcej nie na przejście graniczne, jak mogłoby się wydawać w cywilizowanych warunkach, gdy osoby, które nie spełniają warunków wjazdu, są na podstawie różnego rodzaju umów (na przykład o readmisji) odstawione na oficjalne przejście graniczne. Nie, tutaj mamy do czynienia z wywożeniem ludzi do lasu na linie graniczne z Białorusią. W takich miejscach, gdzie po drugiej stronie akurat nie ma białoruskiej straży granicznej i gdzie polska straż graniczna może tym osobom nakazać przepychanie się pod tym płotem, który został przez polskie władze postawione, z powrotem do Białorusi.
Płacz dziecka w każdym języku brzmi tak samo
Ludzie umierają, a my stoimy kilkaset metrów od strefy, piszą lekarze z grupy Medycy na Granicy. Od początku września domagają się możliwości wjazdu do strefy objętej stanem wyjątkowym. Dzieli ich od tego… jeden podpis, ministra MSWiA Mariusza Kamińskiego, który odmawia. Legalnie mogą udzielać więc pomocy wtedy, gdy uchodźcy znajdą się poza obszar strefy. Codziennie relacjonują swoje działania na fb:
Mikołaj Łaski – ratownik, strażak, kierowca ambulansu, Warszawa:
Za mną kilka dyżurów na granicy… Powiem Wam, że widok kobiety karmiącej piersią, kaszlące dziecko w 4st, w ciemności, gdzieś w środku lasu, przy mały ognisku, obok leżącego 4 latka bardzo mnie poruszył i nigdy tego nie zapomnę. To widok, którego nie oddałyby żadne zdjęcia. I to się dzieje tu, zaledwie 2,5 godziny od mojego domu.
Jakub Sieczko, anestezjolog, Warszawa:
Jadę na granicę, bo uważam, że żadne okoliczności nie mogą usprawiedliwiać tego, że ludzie umierają z głodu i zimna w lesie. W tym kryzysie dużo mówi się o polityce i relacjach międzynarodowych. Na końcu zostaje jednak przerażony człowiek, w ciemnej i zimnej puszczy, w środku obcego dla niego kraju. Ten człowiek zasługuje na to, żeby podać mu rękę.
Spotykamy wśród naszych pacjentów ludzi z różnych stron świata, z różną historią i w rożnym wieku. Są wśród nich osoby w sile wieku, ludzie starsi i dzieci. Mówią w różnych językach, ale granica nauczyła nas do tej pory jednego: płacz dziecka w każdym języku brzmi tak samo.
Andrzej Dziędziel, ratownik medyczny, Oświęcim:
Pamiętam taką scenę: w środku lasu gromada dzieci wyciąga do nas ręce i prosi o wodę.
Aż mnie to uderzyło, musiałem się migiem pozbierać. Razem z drugim ratownikiem poszliśmy tam, gdzie było najciszej – budziliśmy po kolei wszystkie dzieciaki, martwiły nas te, które spały mocno i nie reagowały na hałas. Okazało się, że były tak wykończone drogą.
Tego widoku nie da się z niczym porównać. Mam pięcioletnią wnuczkę, lubi bawić się w domku na drzewie, który pomagałem budować. To jest miejsce dla dziecka.
Jestem ratownikiem medycznym od ponad trzydziestu lat, ale czegoś takiego nie doświadczyłem. Chciałbym, żeby ludzie wiedzieli, co tam się dzieje. I że nie można się na to godzić. Dlatego pojechałem na granicę.
Jak pomagać?
Wiele osób zastanawia się, co można zrobić, jak można pomagać. Organizacje i aktywiści (w tym prawnicy, lekarze, dokumentaliści), działający na rzecz ochrony praw człowieka monitorują i dokumentują to, co się dzieje na granicy. Działają razem jako Grupa Granica.
To na ich stronach (np. fb: grupagranica, fb: uchodzcy.info) oraz profilach Medycy na granicy (fb: medycynagranicy), ale też na stronach osób prywatnych, jak wspomniany już Mirosław Miniszewski czy: Maciej Moskwa, Jarmiła Rybicka, warto szukać wiarygodnych informacji. Bardzo rzeczową wiedzę przekazują eksperci w wywiadach prowadzone na profilu Salam Lab (fb: SalamLabPL). Oprócz cytowanego wywiadu z Martą Górczyńską, warto obejrzeć wywiad z Honoratą Zapaśnik o umiejętności czytania newsów dotyczących kryzysów, i z Katarzyną Czarnotą (aktywistką, która spędziła kilka tygodni na granicy z Białorusią, socjolożką badającą migracje i rasizm) o zarządzaniu strachem.
Odsłuchanie tych 3 wywiadów polecałabym jako punkt pierwszy na liście sposobów „jak pomagać”, bo wiedza z rozległym kontekstem jest bazą do tego, by poszerzyć własną perspektywę oraz by umieć znaleźć argumenty w rozmowie z osobami, które żyją w „zamrożeniu” i zapomniały o ludzkich odruchach.
Puntem drugim pomagania może być przyłączenie się do zbiórek (pieniężnych i rzeczowych), które prowadzone są w całej Polsce. Zanim jednak cokolwiek kupicie, upewnijcie się, że naprawdę jest to potrzebne i że zbiórka jest aktualna. Nie kupujcie i nie dawajcie czegoś tylko po to, by… przykleić plasterek na swoje sumienie.
Zdecydowanie ciągle najbardziej pożądanym przedmiotem zbiórek są śpiwory arktyczne, bo ludzie na granicy są czasem w bardzo głębokiej hipotermii z powodu wyziębienia. Ale trwają też zbiórki na odzież termiczną, batony energetyczne, koce termiczne, power banki, itp. Aktualnych zbiórek najlepiej szukać na stronie obywatele.news/uchodzcy/
Można też rozejrzeć się lokalnie. Np. w Krakowie w Forcie Luneta Warszawska działa Katarzyna Gajda (fb: Katarzyna Hanna Gajda), która organizuje pomoc w porozumieniu bezpośrednio z grupą osób mieszkających na terenie strefy stanu wyjątkowego, oraz Agata Kluczewska z Fundacji Wolno Nam, która na profilu informuje o bieżących zbiórkach i potrzebach (fb: FundacjaWolnoNam).
Warto też brać udział w protestach, pisać i podpisywać petycje. Niedawno została złożona przez Fundację Krąg Siostrzeństwa petycja na ręce prezydentowej Agaty Kornhauser-Dudy. Teraz trwa zbieranie podpisów pod manifestem Grupy Granica „Pomaganie jest legalne” [3]
W manifeście tym czytamy m.in:
„Nie zgadzamy się na bierne przyglądanie się cierpieniu ludzi, którzy ryzykują życiem, szukając bezpiecznego schronienia!
Nie zgadzamy się na zastraszanie osób gotowych nieść bezinteresowną pomoc!
Nie zgadzamy się na ograniczanie medykom dostępu do osób potrzebujących pomocy!
Nie zgadzamy się na ograniczanie pracy mediów w rejonie objętym kryzysem humanitarnym!”
Większość osób, z którymi rozmawiam, czuje bezsilność i pyta, czy zbiórki, petycje, bieżąca pomoc cokolwiek zdziałają? Odpowiedź wydaje się oczywista, że poza tym, że uratują ileś konkretnych ludzi, to presja na władzę zawsze ma sens.
Mariusz Szczygieł na swoim profilu na IG relacjonuje rozmowę z Konradem Sikorą, zastępcą burmistrza Michałowa, jednej z gmin na Podlasiu objętej stanem wyjątkowym:
„Powiedział szczerze – pozwalając cytować i referować – że jeśli chodzi o pomoc materialną, to Michałowo otrzymuje jej dużo, i może najbardziej potrzebne są śpiwory i ogrzewacze (takie łamane woreczki z żelem).
Dodał, że jest przerażony, bo spotkał dziś może sześć ciężarówek wojskowych z zasłoniętymi tablicami rejestracyjnymi. Jeszcze wczoraj podobno miały je odsłonięte i była szansa, żeby prześledzić ich przemieszczenia. Dziś nie wiadomo nic, mają też pospuszczane plandeki.
Zdaniem pana Sikory najważniejszą pomocą jest dzisiaj robić hałas, informować – żeby migranci nie umierali. Mówi, że chodzi mu tylko o to, żeby nie umierali ludzie, których mnóstwo przekracza granicę.
Sugeruje pewne maleńkie rozwiązanie: otworzyć kościół w Jałówce, który znajduje się o 800 metrów od granicy. Mógłby to zrobić proboszcz. W kościele można by zostawiać śpiwory, koce, jedzenie. Jest to strefa objęta stanem wyjątkowym, to ksiądz więc mógłby przewozić tam rzeczy. W kościele migranci mogliby też się chronić przed mrozem („byleby nie umierali, cokolwiek”).”
Piszę o konkretnych działaniach, chociaż w pierwszej kolejności należałoby chyba przypomnieć o „Kochaj bliźniego swego…” i o znaczeniu słowa „odpowiedzialność”, którą tak chętnie przerzuca się na innych. Ostatecznie każdy zostaje ze swoim sumieniem, czy jest to strażnik na granicy, który wykonując rozkazy naraża ludzi na granicy na śmierć, czy – bo ta analogia nie może mi wyjść z głowy – lekarz, który działając zgodnie z prawem doprowadza do śmierci młodej kobiety w ciąży.
Zobacz też: Lepiej dla pani jeśli ciąża obumrze. Ofiary ustawy antyaborcyjnej
Rewolucja bez przemocy
Aneta Stępień-Proszewska, trenerka komunikacji bezprzemocowej i mediatorka wspierająca aktywistów działających na granicy, po czterech dniach, które tam spędziła, mówi, że dojrzewa w niej wizja, by zmianę przeprowadzić pokojowo.
Może ziściłby się wtedy sen Mirosława Miniszewskiego?
Aneta opowiada, że wiele analiz pokazuje, że pokojowe rozwiązanie konfliktów jest możliwe. Gniew – tak, przemoc – nie. Ta druga zawsze prowadzi do eskalacji konfliktu.
Aneta powołuje się na badania politolożki z Harvardu, Erici Chenoweth, przeprowadzone na 323 akcjach masowych w latach 1900-2006. Pokazały one, że kampanie bez przemocy miały dwukrotnie większą skuteczność, niż te z użyciem przemocy.
Przykładem pokojowych rewolucji były: Marsz Solny w Indiach, zorganizowany przez Mahatmę Gandhego w 1930 roku; ruch na rzecz zmian obywatelskich w USA, dążący do zniesienia segregacji rasowej (1955-1963), na czele którego stał Martin Luther King; Żółta Rewolucja w Filipinach w 1986; Rewolucja Róż w Gruzji w listopadzie 2003; Druga Arabska Wiosna w Afryce w 2019 roku.
Wg Chenoweth wystarczy zmobilizować 3,5% społeczeństwa, aby przeprowadzić pokojowo zmianę społeczną. W przypadku Polski jest to 1,33 mln. Dużo i mało jednocześnie.
Jeśli tyle osób pojedzie na granicę polsko-białoruską, po to, by w milczącym marszu przejść przez las, nakarmić uchodźców i stanąć twarzą w twarz ze strażą graniczną, to co się stanie?
„Czy jestem szalona?” – pyta Aneta.
Dziękuję Elizie Kowalczyk za zdjęcia.
Przypisy:
[1] Wywiad z Martą Górczyńską prowadzony przez Jakuba Bieniasza (https://www.facebook.com/SalamLabPL/videos/831703020844672)
[2] Reportaż Przemka Sadury i Sylwii Urbańskiej: https://krytykapolityczna.pl/kraj/reportaz-badawczy-sadura-urbanska-granica-uchodzcy-wojsko-polisja-straz-graniczna/
[3] Manifest Grupy Granica: https://naszademokracja.pl/petitions/manifest-grupy-granica-pomaganie-jest-legalne-1