Gdzie się podziały tamte sylwestry
No tak. Znowu zbliża się sylwester, i znowu, jak co roku, mamy ten sam problem – w co się ubrać i gdzie pójść.

Felieton pochodzi z najnowszego numeru "Miasta Kobiet"
No tak. Znowu zbliża się sylwester, i znowu, jak co roku, mamy ten sam problem – w co się ubrać i gdzie pójść.

Ilustracja: Fotolia
Bal sylwestrowy kojarzy się większości szczęśliwych śmiertelników z atmosferą radosnej, beztroskiej zabawy. Mnie – jako że większość życia przepracowałam w charakterze artystki choreograficznej – noc sylwestrowa kojarzy się z wytężoną pracą. Właśnie w ten dzień miałam największą liczbę występów, no bo przecież artyści służą do tego, aby bawić rozradowany tłum. Jeszcze w latach sześćdziesiątych, już od wczesnych godzin wieczornych biegałam wraz z moim partnerem, Gerardem Wilkiem, po Warszawie, między jedną imprezą a drugą, z jednej sali do innej, z jednego spektaklu na następny. To wszystko w pełnym makijażu, w kostiumie, wynajętą i czekającą na nas taksówką, w panice, żeby tylko zdążyć wytańczyć wszystkie sylwestrowe zobowiązania. Któregoś razu, pędząc tak z imprezy w Sali Kongresowej na kolejny występ do filharmonii, wpadliśmy za kulisy w momencie, gdy do wejścia na scenę przygotowywała się Hanka Bielicka. – Pani Haneczko kochana, pani nas przepuści, my zatańczymy raz-dwa, a pani gada i gada, samych braw będzie potem pół godziny, spóźnimy się na bal w Akademii, gdzie już powinniśmy występować! – i wparowaliśmy na scenę, a za nami spocony pianista, gubiący w popłochu nuty, które trzymał pod pachą. Dopiero gdy zeszliśmy ze sceny, okazało się, że nie było nas na liście płac. Nic dziwnego – czekano na nasz występ w sali kameralnej, a my, nieproszeni, wepchnęliśmy się na wielką.
Innym razem, na balu sylwestrowym w tejże filharmonii, siedziałam w beczce, z której miałam się wysunąć w postaci kobiety-węża i wykonać taniec orientalny. Już, już miano mnie wytoczyć na scenę, a tu słyszę dwanaście uderzeń zegara. Północ, Nowy Rok, strzelają korki od szampana, wszyscy wiwatują, całują się i składają sobie życzenia, a ja nie mogę sama wyleźć, więc siedzę w tej beczce w kucki jak głupia. Dopiero po długiej chwili przypomniano sobie o mnie. Wyniesiono beczkę nadziewaną moją osobą na scenę, gdzie wykonałam taniec węża, tyle że lekko obrażonego.
Dwadzieścia albo i trzydzieści lat później, już we Francji, wraz z moim zespołem Ballet Mazurowna przygotowałam cały program sylwestrowy. Impreza odbywała się osiemset kilometrów od Paryża. Ja i mój kilkunastoosobowy zespół mieliśmy dotrzeć na miejsce dwoma samochodami i półciężarówką, zawierającą także kufry z kostiumami. Ku memu przerażeniu na próbie popołudniowej byłam tylko ja i moje trzy tancerki. Gdy do dziewiątej wieczór nie było reszty trupy, opracowałam rozpaczliwy plan B. Zaczęłyśmy spektakl we czwórkę, tańcząc w prywatnych sukienkach. Wtedy dopiero dotarła grupa z kostiumami, tłumacząc, że urwała im się linka gazu i wlekli się noga za nogą, bo o reperacji w tym dniu nie było mowy. Zmarznięci i nieumalowani wyskoczyli na scenę, by ratować podbramkową sytuację. Pół godziny potem dotarł ostatni samochód z zapłakaną właścicielką, która biorąc benzynę, zostawiła na stacji benzynowej swego pekińczyka i nijak go potem nie mogła odnaleźć. Rozpacz trwała do momentu, gdy wreszcie psina, szukająca widać wolności w lesie, odnalazła się, drżąca pod drzewem. Tylko finał spektaklu był wykonany poprawnie, w pełnym składzie i wszystkich kostiumach. Ale publiczność i tak była zachwycona. Gratulowano mi nawet nowatorskiego pomysłu odtańczenia części przedstawienia w prywatnych ubraniach, biorąc to za zamierzony, ekscentryczny efekt. Nie prostowałam…
A zeszłorocznego sylwestra spędziłam w Paryżu, skacząc z jednego przyjęcia sylwestrowego na drugie. Nad ranem spod wieży Eiffla, gdzie miałam randkę z pewnym eleganckim przystojniakiem, dotarłam na Champs Élysées, gdzie, jak co roku, zbite tłumy dzieliły się szampanem i radością. Następnego dnia moja Wioletta w trakcie prasowania opowiedziała mi o swoim paryskim sylwestrze sprzed kilkunastu lat.
– Był taki tłum ludzi, że aż w gardle dusiło od tej atmosfery. Wszyscy się cieszyli, nieznajomi się całowali, częstując szampanem prosto z butelki, aż taki jeden Janek zagalopował się w tej euforii, nagle bęcnął na kolana i poprosił mnie o rękę!
– I co? Wiem, zgodziłaś się! – zawołałam.
– No, nie wypadało wtedy odmówić…
– Byliście tam w tym roku? – spytałam naiwnie.
– A po co? Przecież my już tyle lat po ślubie, dzieci duże, żeby znowu jakie głustwo palnąć? Posiedzieliśmy w domu przy telewizorze, i tyle.
No proszę. A mnie wtedy ten przystojniak spod wieży nie poprosił ani o rękę, ani nawet o żadną inną część ciała…
Krystyna Mazurówna
Krystyna Mazurówna – wielokrotnie nagradzana tancerka i choreografka, w 2012 roku nominowana do nagrody Wiktory w kategorii osobowość telewizyjna. Od schyłku lat 50. przyprawia miłośników tańca klasycznego o przyspieszone bicie serca. Kobietadynamit, której energii i seksapilu zazdroszczą dwudziestolatki. Od 1968 roku mieszka w Paryżu.
Felieton pochodzi z nr 5/2015. Zobacz, gdzie możesz dostać magazyn drukowany [DYSTRYBUCJA MK]