Moje dziecko postanowiło zostać papieżem. „Jan Paweł III, Jan Paweł III”, podśpiewuje, lepiąc z plasteliny kupkę śmieci pod drzewem, bo tylko takie drzewa widuje na naszym osiedlu
„Jan Paweł III, Jan Paweł III”, nuci, myjąc zęby i przy okazji plując pastą na podłogę. A gdy babcia pyta: „Kim zostaniesz, gdy dorośniesz?”, syn odpowiada: „Jan Pawełem III”, bo wciąż ma problemy z deklinacją. Babci łza w oku się kręci, bo córka co prawda stracona, ale za to wnuk jeszcze ma szanse wyjść na ludzi. I to jakich ludzi! Mężczyzna mojego życia, to znaczy ten pierwszy z dwóch mężczyzn mojego życia, spogląda na mnie z paniką w oczach. Wcale mu się nie dziwię, bo jak by to wyglądało, gdyby syn buddysty został papieżem? Wstyd i basta. A ja spoglądam na drugiego mężczyznę mojego życia i myślę sobie: fiu, fiu, wysoko mierzy. Trudno mu będzie, co prawda, bo na religię nie chodzi, nie chrzczony w dodatku, a ja do ołtarza w białej kiecce nie szłam, ale co mu będę za młodu skrzydła podcinać? Mówię mu uparcie: „możesz zostać, kim chcesz, synu”.
Nie ukrywam, lepszy byłby zawód, co to aż tak wiele od człowieka nie wymaga, nie weryfikuje jego rodziny, związków i poglądów, nie pozwala innym zaglądać człowiekowi do łóżka ani decydować o tym, w co ma się ubierać i jak zachowywać. No, ale chwileczkę, myślę sobie, rozejrzawszy się dookoła. Przyszło nam żyć w takich czasach, kiedy ci bez białych sukienek, ślubów, chrztów i szczęśćboże znaleźli się w mniejszości, a mniejszość z reguły znajduje się na dole łańcucha pokarmowego. Logika podpowiada, że im wyżej w łańcuchu, tym lepiej, więc właściwie czemu nie miałby zostać papieżem? Nie jest kobietą, a to już spory plus. No chyba że zmieni płeć, ale co wówczas byłby z niego za katolik? Szanse, że zajdzie w nieślubną ciążę i ją usunie, tak czy siak raczej znikome. Musiałby się, co prawda, wyrzec znajomości rodziców z wujkami, którzy lubią mężczyzn, bo to źle by wyglądało, no i przestać wreszcie mówić: „my nie wierzymy w Boga, ale za to wierzymy w masę fajnych rzeczy, prawda?”, ale to też dałoby się jakoś załatwić.
W tym wieku za czekoladę człowiek zrobi wszystko.
Pozostała jeszcze kwestia chrztu, komunii i bierzmowania, ale w tym wypadku im później, tym lepiej – w końcu z jednego nawróconego grzesznika większa radość niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, prawda? Nie wspominając już o synu marnotrawnym. Musiałby też chodzić w kiecce, ale o to akurat zadbaliśmy zawczasu – w naszym domu panuje przekonanie, że każdy może się ubierać, jak chce, a chłopcy też mogą chodzić w sukienkach. Na szczęście mówimy tu o białej, a nie różowej, bo różowego koloru mimo tolerancji nie przeskoczymy. Taki zawód nie pozwoliłby mu również z nikim się związać, przynajmniej oficjalnie. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – jeśli mój syn pokocha mężczyznę, to też oficjalnie się z nim nie zwiąże. Nie w tym kraju. Na szczęście żadna z tych opcji nie wchodzi w grę, bo i tak obiecał, że ożeni się tylko ze mną. Co prawda, jeśli w końcu się zdecyduje, „Miasto Kobiet” będzie musiało usunąć ten felieton z archiwum, ja będę musiała wziąć ślub kościelny i to raczej nie z buddystą, wyrzec się kilku przyjaciół, wycofać z obiegu ze trzy moje książki i usunąć po cichu tych wszystkich, którzy poznali moje poglądy, ale… czego się nie robi dla dziecka?
Cokolwiek zdecyduje, poprę go, od tego są wszak matki. Ale do tego czasu na pewno nauczy się sam myśleć i wyciągać wnioski. Poza tym może nadejdą takie czasy, kiedy sam wybierze, w co i jak chce wierzyć, kto wie? Może wtedy w szkole będzie pisać sprawdziany z tego epizodu w historii Polski, kiedy Bóg, honor i ojczyzna mieli się znacznie lepiej od tych, co tu nie pasowali?
Karolina Macios